Za rządów Prawa i Sprawiedliwości zlikwidowano ponad jedną czwartą (prawie 28%) wszystkich polskich gospodarstw hodujących świnie — wynika z odpowiedzi udzielonej przez Ministerstwo Rolnictwa. Głównym beneficjentem są zagraniczne koncerny przejmujące polską produkcję wieprzowiny.

Tempo likwidacji rodzinnych gospodarstw jest obecnie dwukrotnie szybsze niż za rządów koalicji PO-PSL. W wyniku rosnącej presji cenowej, administracyjnego nękania, uciążliwych przepisów i urzędniczej bezkarności tylko w tym roku do rezygnacji z hodowli trzody chlewnej zostało zmuszonych już 28 tys. polskich gospodarstw. Według danych opublikowanych przez Ministerstwo Rolnictwa w okresie 31 grudnia 2015 – 21 października 2018 r. liczba “siedzib stad świń” zmniejszyła się z 244,8 tys. do 177,2 tys.

Dokument, który dowodzi katastrofalnych skutków polityki obecnego rządu, został opublikowany przez Ministerstwo Rolnictwa 5 listopada jako odpowiedź na interpelację poselską nr 26873 złożoną przez grupę posłów klubu parlamentarnego PO 12 października. Posłowie pytali m.in., ile wynosiła liczba gospodarstw rolnych hodujących trzodę chlewną w poszczególnych latach: 2015, 2016, 2017 i w 2018 r.  W odpowiedzi ministerstwo przesłało szczegółową informację.

Co ciekawe, parlamentarzyści PO nie zdołali, jak dotąd, nagłośnić otrzymanych od Ministerstwa informacji. Do tej pory żadne ze sprzyjających opozycji mediów nie poinformowało o treści dokumentu. Wyjaśnieniem tego milczenia mogą być między innymi statystyki odzwierciedlające spadek liczby gospodarstw hodujących trzodę chlewną za rządów koalicji PO-PSL. Jak poinformowano w innym rządowym dokumencie, Wg danych Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, na koniec 2010 r. w Polsce było 302,4 tys. stad świń, zaś na koniec 2014 r. liczba ta spadła do 252,5 tys. stad.

Wynika stąd jednak, że tempo likwidacji gospodarstw zajmujących się hodowlą trzody chlewnej za rządów koalicji PO-PSL było dwukrotnie niższe niż to, z którym mamy do czynienia obecnie — liczba gospodarstw hodujących trzodę chlewną w ciągu czterech lat rządów PO-PSL zmniejszyła się o 16,5%, podczas gdy w ciągu trzech lat rządów PiS liczba ta skurczyła się już o 28%, a w obecnym tempie do końca kadencji skurczy się o grubo ponad jedną trzecią w stosunku do stanu z końca 2015 roku.

Z danych opublikowanych w listopadzie przez Ministerstwo Rolnictwa wynika także, że proces likwidacji gospodarstw rodzinnych przyspieszył skokowo (niemal dwukrotnie) dopiero od momentu, w którym rząd przystąpił do zintensyfikowanej walki z afrykańskim pomorem świń (zwanym także ASF – od african swine fever), w 2017 r., a nie od momentu pojawienia się tej choroby w Polsce (w lutym 2014 r.). Jeśli obecne tempo się utrzyma, to najdalej za rok o tej porze rządy PO i PiS będą wspólnie odpowiedzialne za likwidację 50% wszystkich polskich gospodarstw chlewnych w stosunku do stanu z 2010 r.

W rzeczywistości w sprawie ASF mamy do czynienia z niezwykłym, nawet jak na polskie warunki, nagromadzeniem absurdów.

ASF nie zagraża ludziom

ASF – i należy to wyraźnie podkreślić – nie jest chorobą zagrażającą ludzkiemu życiu lub zdrowiu. Wbrew pojawiającym się w mediach fakenewsom i rozsiewanej przez niektóre portale histerii, na szali spoczywa wyłącznie życie świń, o czym informowano opinię publiczną wielokrotnie i o czym zaświadcza strona Głównego Inspektoratu Weterynarii. W świetle powyższego fakt, że wirus ginie w temperaturze 60-70 stopni Celsjusza jest już jedynie naukową ciekawostką. Dodajmy także, że 99.99% mięsa, które trafia do spalarni pochodzi od zdrowych, nie zarażonych ASF hodowli.

Z danych publikowanych przez rządowe agencje wynika, że dla ratowania niewielkiego odsetka świńskiego pogłowia, rząd zdecydował się na likwidację kilkudziesięciu tysięcy gospodarstw i prewencyjne wybicie ok 100000 – 180000 zdrowych zwierząt. ASF w ciągu 4 lat zaatakował w zaledwie 213 gospodarstwach na terenie Polski. W tym samym czasie w taki lub inny sposób z produkcji wieprzowiny zrezygnowało 75 tys. gospodarstw. Nawet jeżeli założymy, że połowa z nich i tak by zrezygnowała, ze względu na stale spadające ceny żywca, rosnące ceny pasz i nieuczciwą konkurencję zachodnich farmerów i koncernów, to okaże się, że między 30 tys. a 40 tys. gospodarstw zostało przez polski rząd poświęconych na ołtarzu walki z chorobą, która pozostawiona sama sobie nie wyrządziłaby ani ułamka takich szkód. Świadczą o tym także inne liczby. W ciągu czterech lat występowania ASF w Polsce w pozbawionej opieki weterynaryjnej populacji dzików ASF zabił zaledwie 3106 osobników. To ułamek procenta populacji tego gatunku.

Nie potrafimy się sami wyżywić

Polski rząd, walcząc z ASF, zasłania się stratami, jakie polska gospodarka ponosi/poniosłaby z tytułu zablokowania eksportu wieprzowiny. Istotnie, ASF wiąże się z utrudnieniami w eksporcie polskiego mięsa (przynajmniej ze skażonych województw i przynajmniej do wybranych państw). Tu jednak sprawa robi się jeszcze bardziej zagadkowa. Przede wszystkim, Polska już od lat jest importerem netto wieprzowiny (od czasu wstąpienia do UE) a nasz bilans gospodarczy w tym sektorze z roku na rok się pogarsza. Import mięsa wieprzowego do Polski niemal dwukrotnie przewyższa eksport, a zatem ewentualne straty producenci z łatwością mogliby pokryć na rynku wewnętrznym i to jeszcze z pokaźną nadwyżką. Obecnie polska produkcja wieprzowiny nie jest w stanie zaspokoić nawet naszych krajowych potrzeb. Wg danych podawanych nam na sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi, brakuje nam około 20-30% świńmówi poseł Jarosław Sachajko (Kukiz 15). Co roku zużywamy mięso z 18 mln sztuk świń (według danych z 2011 r nasze roczne zużycie wynosiło 15,32 mln sztuk, ale od tego czasu spożycie wieprzowiny wzrosło). Nasze pogłowie to niespełna 12 mln szt., z czego i tak ponad połowa pochodzi z importu. Według danych opublikowanych przez Ministerstwo Rolnictwa, w 2017 r. sprowadziliśmy do Polski niemal 7 mln żywych świń.

Ponadto, mimo „szalejącego” ASF, eksport polskiej wieprzowiny rośnie.  Co prawda w tym roku odnotował tylko niewielki wzrost (w okresie styczeń-lipiec było to 1,2%), ale w zeszłym roku wzrósł on o aż 27%.

Wygrywają międzynarodowe korporacje

Miliardowe wpływy z eksportu polskiej wieprzowiny trafiają w większości, do kieszeni zagranicznych właścicieli największych polskich zakładów, takich jak chiński WH Group/Smithfield Foods (właściciel m.in. firm Agri Plus i Animex) czy duński Danish Crown (właściciel m.in. Sokołowa) — a więc dokładnie do tych samych firm, które są największymi importerami żywca do Polski. Według informacji zamieszczonych na stronie chińskiego Animexu (właściciela takich marek jak Morliny czy Krakus) roczne obroty Animex Foods przekraczają 5,65 miliarda złotych, z czego 25-30% stanowią przychody z eksportu. Z kolei według informacji zamieszczonych na stronie Sokołowa, w 2016 r. wartość eksportu grupy Sokołów S.A. przekraczała 1 miliard złotych, co stanowiło niemal jedną trzecią jej przychodów. Zaznaczmy, że w 2017 r. wartość eksportu polskiej wieprzowiny obliczano na 975 milionów euro.

WH Group to największy na świecie koncern żywnościowy. W Polsce oprócz zakładów mięsnych Animex, należy do niego również firma Agri Plus — największy hodowca trzody chlewnej w naszym kraju. Nad Wisłą obecny jest od 2013 r., gdy przejął Smithfield Foods, amerykańskiego giganta żywnościowego, który do Polski wszedł w 1999 r, kupując Animex. Z kolei Danish Crown jest największym w Europie i trzecim na świecie producentem wieprzowiny. Firma jest również największym na świecie eksporterem mięsa wieprzowego. Okoliczność ta jest być może wyjaśnieniem pewnych aberracji, jakie można zaobserwować na specjalnej interaktywnej mapie zamieszczonej na stronie Głównego Inspektoratu Weterynarii (GIW). Jest to na bieżąco aktualizowana, oficjalna mapa ognisk i przypadków ASF w Polsce oraz aktualny zasięg obszarów objętych restrykcjami. Obszary te dzielą się na trzy strefy: niebieską, czerwoną i żółtą. Niebieska oznacza obszar na którym zanotowano ASF u świń i u dzików, czerwona to obszar, na którym zanotowano ASF tylko u dzików, natomiast żółta to obszar buforowy. Wszystkie trzy strefy wiążą się z długą listą uciążliwych zakazów i nakazów utrudniających lub wręcz uniemożliwiających swobodny handel żywcem i mięsem wieprzowym. Mapa zamieszczona na stronie GIW z pozoru przedstawia tylko te trzy plamy koloru, i tylko o nich wspomina się w jej legendzie, jednak głębsza analiza wykaże, że zawiera ona również cztery intrygujące anomalie. Są nimi Włodawa, Mrągowo, Ełk i Sokołów Podlaski. Z powodów, których nie podano do publicznej wiadomości, każde z tych miast uzyskało od rządu specjalny status, co na mapie zostało zaznaczone kolorem szarym. Po wyjaśnienia zwróciłem się do GIW. W odpowiedzi usłyszałem, że Te zakłady są wyjęte ze stref. Są jakby eksterytorialne. Gdy zapytałem o podstawę prawną takiego wyróżnienia, odmówiono mi wyjaśnień i poproszono o zadanie pytań mailem. W Ełku znajduje się największy w Polsce zakład chińskiego Animexu, zaś w Sokołowie Podlaskim, największy w Polsce zakład należący do Danish Crown. W dwóch pozostałych miastach znajdują się polskie zakłady mięsne, produkujące jednak na o wiele mniejszą skalę niż dwaj wymienieni wcześniej giganci. Ktoś złośliwy mógłby pomyśleć, że Włodawa i Mrągowo otrzymały uprzywilejowany status tylko dlatego, by rząd mógł uniknąćprzykrego wrażenia faworyzowania obcego kapitału komentuje Michał Kołodziejczak z Agro Unii.

Zalewa nas mięso ze skażonej ASF Belgii

Skoro rząd tak bardzo troszczy się o los hodowców trzody chlewnej i zakładów mięsnych, czemu pozwala na zalewanie polskiego rynku zagraniczną wieprzowiną, w tym obecnie przede wszystkim ze skażonej ASF Belgii? Eksperci szacują, że w południowej Belgii zainfekowanych jest około 500 zwierząt. W efekcie już kilkanaście krajów zakazało importu belgijskiej wieprzowiny, co belgijscy producenci rekompensują sobie lawinowym wzrostem importu do Polski. Belgijska wieprzowina zalała polski rynek. W wielu marketach można kupić np. kotlety schabowe za około 9 zł. Na opakowaniach małymi literkami napisano, że wieprzowina pochodzi z Belgii. Nad tym importem nikt nie panuje alarmuje Strefa Agro. W tym tygodniu nie wezmę więcej jak 60 tuczników, bo mamy dostawę z Belgii. Jadą do nas świnie z terenu, gdzie znaleźli dziki. Biją się dobrze, cenę mają dobrą, to bierzemyrelacjonuje rozmowę ze skupującym tuczniki rozmówca „Tygodnika Poradnik Rolniczy” – Za półtusze bez głowy i bez nóg pośrednicy płacą Belgom 5,9–6,1 zł/kg. Żeby kalkulowało im się kupić tuczniki od polskiego rolnika wystarczy, że za kilogram żywej wagi zapłacą mu 4,2 zł. Ale dojdą jeszcze koszty uboju, więc po co sobie zaprzątać tym głowę. U nas we wsi już tylko ja prowadzę produkcję świń, reszta już się poddała. Ale co z tego, że w Polsce nie ma świń skoro z Belgii można przywieźć taniej? Po wybuchu ASF w Belgii do Polski przyjechało pięć transportów świń na teren województwa wielkopolskiego. W sumie w przywieziono 850 świń, teraz te transporty ustały. Jeśli chodzi o świnie to kontrolowaliśmy każdy transport, nie było tego dużo, zwierzęta pochodziły głównie z północnej części Belgiimówi Krzysztof Jażdżewski, Zastępca Głównego Lekarza Weterynarii.

Rząd płaci za likwidację małych gospodarstw

Jeżeli rząd (jak sam twierdzi przy licznych okazjach ustami swoich najbardziej kompetentnych przedstawicieli) chce postawić na zdrową żywność, produkowaną w rodzinnych gospodarstwach i sprzedawaną na lokalnych targowiskach w tzw. „krótkich łańcuchach dostaw” (vide #PlanDlaWsi Morawieckiego), to czemu już nie tylko gnębi rolników absurdalnymi przepisami, kontrolami i karami administracyjnymi, ale wręcz przekupuje ich, byleby tylko zdecydowali się na porzucenie hodowli trzody chlewnej? Państwowe służby weterynaryjne zbierają oświadczenia od drobnych gospodarstw, hodujących do 50 sztuk, w których są zmuszani do podpisywania zobowiązania do rezygnacji z hodowli świń przez następne 2 lata. W zamian za zgodę mają dostać rekompensaty. Praktycznie żadne z mniejszych gospodarstw nie jest w stanie spełnić 100% bioasekuracji dlatego za rok najdalej dwa nie będzie w Polsce rodzinnych gospodarstw hodujących zdrową żywność. Będą wyłącznie kontrahenci wielkich zakładów, które są z kolei zainteresowane tym, by rolnik hodował na masową skalę i jak najtaniej mówi przewodniczący Agro Unii, Michał Kołodziejczak. Na pomoc dla producentów świń, którzy w związku z niespełnianiem wymagań bioasekuracji, otrzymali zakaz utrzymywania świń w gospodarstwie z tzw. Pakietu Hogana wypłacono 5 557 430  zł. Stawki pomocy wynosiły 190 zł w przypadku prosiąt i 300 zł w przypadku innych świń. Z programu tego skorzystało jedynie 1446 rolników, którzy otrzymali pomoc do ok. 19 tys. sztuk zwierząt. Wykorzystano zaledwie 10 proc. dostępnego budżetu. Program miał bowiem sfinansować odszkodowania za 180 tys. świń twierdzi Ministerstwo Rolnictwa w komunikacie przesłanym portalowi Agro News.

Pacyfikacje rodzinnych gospodarstw

Dotychczasowe doświadczenie uczy, że polityka likwidacji rodzinnych gospodarstw wprowadzana jest w życie z niezwykłą gorliwością i determinacją. Rolnik, u którego służby weterynaryjne wykryją ASF, nie ma prawa do żadnej weryfikacji, a co za tym idzie, odwołania się od ich werdyktu. Próbka, którą weterynarze pobierają od padłej świni nie jest w żaden sposób znakowana. Nie sporządza się żadnego protokołu z jej pobrania. Wkładana jest do zwykłego spożywczego woreczka, wiązanego na palcu. Nie ma żadnych plomb. Następnie przekazywana jest osobie, która się nie legitymuje, zabiera go i odjeżdża w nieznanym kierunkurelacjonuje Dawid Szypulski, hodowca z Dawidów w powiecie parczewskim, u którego wykryto ASF — Gdy kolega spytał, czy on również może sobie wykroić kontrpróbę i wysłać do innego laboratorium, odpowiedziano mu, żeby sobie odkrajał i wysyłał, gdzie chce, a wiążącym wynikiem i tak będzie tylko ten, który przyjdzie z Puław [jedynego w Polsce laboratorium badającego ASF]. Dla kontrastu, gdy po uboju świń przyjechała firma utylizacyjna zabrać elementy produkcyjne, które mogły mieć kontakt ze skażonym stadem, czyli coś, co ma o wiele mniejsze znaczenie, wówczas spisano raport, kierowca się wylegitymował, spisany został numer rejestracyjny, wszystko odbyło się pod nadzorem Inspekcji Weterynaryjnej, ładunek został zaplombowany i odjechał pod eskortą policji. Do jakich patologii doprowadza taka sytuacja, mieszkańcy powiatu parczewskiego przekonali się we wrześniu 2018, gdy jeden z weterynarzy zatrudnionych przez Powiatową Inspekcję Weterynarii przez pomyłkę dodzwonił się do lokalnego dziennikarza, zamiast do rolnika o tym samym nazwisku. Dialog, który miał wtedy miejsce, przebiegał następująco:

Weterynarz.: Dzień dobry, Artur K…n się kłania, szefuniu. Mamy uwalnianie gminy w tej chwili z tej zapowietrzonej strefy i mam u pana krew pobrać. Podłożyć od kogoś, czy będziemy się szarpać?

Andrzej Dejneka (dziennikarz): Nie bardzo rozumiem.

Weterynarz.: No wezmę od kogoś i podam jako próbkę od pańskiej świni. Czy przyjeżdżać i pobierać krew?

AD.: Wie pan z kim pan rozmawia?

Weterynarz.: Pan Dejneka?

AD.: No.

Weterynarz.: Nie z Piech?

AD.: Nie, nie, nie. Ze Wspólnoty proszę pana.

Weterynarz.: Aaaaaaaaaa. Przepraszam.

AD: Nie ma za co. Bardzo ciekawie pan powiedział. Do widzenia.

W Rogoźnicy w powiecie bialskim służby weterynaryjne przystąpiły do uboju, nawet bez pobierania próbki, na podstawie telefonicznego zgłoszenia rolnika. Hodowca zauważył, że ze świnią jest coś nie tak, zadzwonił do weterynarza, a po chwili już miał ekipę przeprowadzającą ubój na swoim podwórku — informuje Adam Olszewski z OPZZ Rolników i Organizacji Rolniczych powiatu bialskiego. W przypadku stwierdzenia ASF, wybijane są zazwyczaj wszystkie zdrowe świnie we wszystkich gospodarstwach w promieniu 3 km. Tak dzieje się niemal zawsze, gdy przypadków ASF w okolicy jest więcej niż jeden.

Dantejskie sceny na podwórkach

Ubój odbywa się na miejscu, na terenie gospodarstw. Do dziś nikt nam nie wytłumaczył, czemu te świnie nie są po prostu zabierane do ubojni. Dlaczego to się odbywa na oczach naszych rodzin?pyta Dawid Szypulski. Rodziny rolników bywają świadkami dantejskich scen. Jeżeli mieszkańcy miast nie wiedzą, to ja wytłumaczęmówił na antenie telewizji Trwam Krzysztof Gomółka, hodowca ze wsi Gęś w gminie Jabłoń — Jest maciora, jest masowo większa, jest nad wyproszeniem [ma się prosić], nawet w kojcu porodowym, i polewa się tą maciorę wodą, żeby lepiej działał prąd. Maciora ginie, a prosiaki mało nie rozerwą skorupy brzucha. Ja nie rozumiem. To jest humanitarne ubijanie? Uśmiercanie prośnych macior nie jest bynajmniej ewenementem, o czym świadczą również wydarzenia z Rudnik w powiecie bialskim, gdzie służby sanitarne przyjechały wybijać świnie akurat w dniu, w którym prosić miało się 8 macior. W Husince w powiecie bialskim świnia oprosiła się już po ubiciu, przypadek ten jest tym bardziej bulwersujący, że miejscowość ta znajdowała się 4,5 km od ogniska ASF. Maciory prośne w gospodarstwach wybijają, a gdy pokazywałem myśliwym dzika, który chodził po uprawach, to powiedział, że go nie zastrzeli, bo to jest maciora z prosiakamimówił Radiu Biper p. Zdzisław Denisiuk z Mań – jeden z rolników, którzy we wrześniu 2017 r. przyjechali do Rudnik zablokować ubój zdrowych świń. Te same zarzuty padają z ust hodowców pod adresem obrońców praw zwierząt i ekologów, których próżno szukać na rolniczych blokadach.

Służby weterynaryjne rutynowo nie przedstawiają żadnej podstawy prawnej swoich działań, działając metodą faktów dokonanych. 17 lipca rolnicy z powiatu parczewskiego oraz działacze Unii Warzywno Ziemniaczanej skutecznie zablokowali próbę wybicia zdrowych świń w Dawidach w gminie Jabłoń. Weterynarze, którzy przyjechali na ubój, konsekwentnie odmawiali wylegitymowania się jakimikolwiek dokumentami upoważniającymi ich do wybicia zwierząt. Po kilku godzinach blokady manifestujący i przedstawiciele służb weterynaryjnych zasiedli do negocjacji w miejscowej świetlicy. Obecny na negocjacjach dr weterynarii Józef Mieczkowski wdał się w polemikę z rolnikami [od 00:50:10].

Mieczkowski: Powiatowy lekarz weterynarii wydaje decyzję w oparciu o otrzymany wynik z laboratorium… [przekrzykiwanie] Pozwoli mi Pan skończyć? W oparciu o wynik z laboratorium. Wynik jest po pobraniu próbki… i w oparciu o ten wynik następuje decyzja powiatowego lekarza weterynarii z całymi jej następstwami czyli wybijaniem zwierząt, co zapobiega rozprzestrzenianiu się zarazy… I te wyniki są dla nas, bo one nas upoważniają do działania w oparciu o ustawę i zwalczanie choroby zaraźliwej z urzędu.

Rolnik: To ja muszę panu uwierzyć na słowo?

Mieczkowski: Musi pan, bo ten wynik jest dla nas.

Nie tylko Mieczkowski zdradził się ze swoją wizją stosunków państwo-rolnik. Tydzień po blokadzie w Dawidach do miejscowości tej na zaproszenie telewizji „Trwam” przyjechał m.in. wojewódzki lekarz weterynarii z Lublina — Paweł Piotrowski. Po zakończeniu transmitowanego na żywo programu, wielu rolników rozmawiało z Piotrowskim o metodach, którymi posługuje się weterynaria. Debatę tą zarejestrowała kamera internetowej telewizji „Kurów24″. Ciekawy fragment zaczyna się od 01:32:44:

Paweł Piotrowski: Ja Panu coś powiem, Ja to robie cały czas w konsultacji z Warszawą.

Rolnik: Co robią starsi, mądrzejsi, Pan słucha.

Piotrowski: Słucham, bo to powinno być wszystko ustalone…

Rolnik: Z kim? Z rolnikiem coś jest ustalane?

Piotrowski: Ale… A wie Pan co? A więzień ustala coś z kierownikiem więzienia?

Piotrowski ma wyjątkowo złą opinię wśród rolników z Lubelskiego, zwłaszcza po tym, jak rok wcześniej miał bez ogródek zakomunikować im, że nie będą hodować świń. Na pytanie dlaczego, miał według świadków odpowiedzieć, że pozostaną tylko fermy, w których świnie stoją na „grilach” (metalowych prętach, zamiast ściółki — typowe rozwiązanie w chowie przemysłowym). Rozmowy tej nie zarejestrowały kamery, ale potwierdzają ją świadkowie, panowie Dariusz Mackiewicz z Podedwórza i Mariusz Michalski, hodowca z Piech, którzy wyrazili zgodę na podanie ich personaliów. Na pytanie jednego z nas, któremu oprosiły się świnie, co ma zrobić z prosiakami, Piotrowski odpowiedział, żeby zakończył produkcję — relacjonuje p. Mariusz Michalski. Rozmowa odbyła się w sierpniu 2017 r. w obecności wicewojewody lubelskiego i pięciu rolników, którzy przyjechali do Lublina na rozmowy władzami województwa. Arogancja władzy sięga zresztą samych jej szczytów. W odpowiedzi na jedną z interpelacji posła Jarosława Sachajki, minister rolnictwa Krzysztof Ardanowski o roznoszenie wirusa ASF oskarżył rolników, którzy protestowali przeciwko wybijaniu zdrowych świń przez weterynarię.

Absurdy bioasekuracji

Od lutego na wszystkich hodowców trzody chlewnej w kraju nałożono uprzykrzające życie restrykcje, sprawiające, że rolnicy masowo rezygnują z hodowli. O ile w innych obszarach kraju restrykcje są irytującą uciążliwością, o tyle w strefach zagrożonych przez ASF dla wielu są po prostu nie do zniesienia. Rolnik, który zdecyduje się mimo wszystko kontynuować hodowlę, oprócz zwykłej księgowości, jest zmuszony prowadzić jeszcze 7 innych różnego rodzaju dokumentacji i ewidencji, w tym tak absurdalnych, jak księga wejść i wyjść do chlewa, rejestr pojazdów przyjeżdżających i wyjeżdżających z gospodarstwa, rejestr dezynfekcji, rejestr deratyzacji, czy osobna dokumentacja księgowa na zakup pasz. Przepisów jest tak wiele, że mało, który rolnik zna je wszystkie. Hodowla sama w sobie również staje się niezwykle uciążliwa. Oprócz nękania licznymi kontrolami i badaniami rolnik zobowiązany jest w ciągu 24 godzin zgłaszać każde oproszenie, wstawienie do chlewa, lub padnięcie. Za opóźnienia grożą kary lub ryzyko utraty odszkodowania. Przede wszystkim jednak hodowca zmuszony jest przestrzegać niezwykle kosztownych, często wzajemnie sprzecznych przepisów bioasekuracyjnych. Trudno oszacować roczny koszt utrzymania jednego metra kwadratowego maty dezynfekcyjnej, ale zdaniem radnego Marka Sulimy z Białej Podlaskiej, gdyby rolnicy chcieli literalnie przestrzegać wymogów weterynarii, koszt ten wyniósłby ok 600-700 zł rocznie za metr kwadratowy. Maty natomiast muszą znajdować się zarówno w chlewniach, jak i przed wjazdami do gospodarstwa i nie mogą być od nich węższe, dodatkowo muszą być na tyle długie, by mogły przejechać po nich całym obwodem wielkie koła ciężarówek, traktorów i maszyn rolniczych — dlatego ich rozmiar to często nawet 30 m kw.

O tym jak oderwane od polskich realiów są urzędnicze wymysły najlepiej świadczy poniższy fragment raportu Najwyższej Izby Kontroli na temat bioasekuracji: Nieskuteczność podejmowanych działań wynikała przede wszystkim z niewłaściwego przygotowania programu oraz jego nierzetelnej realizacji. Podczas opracowywania programu nie uwzględniono możliwości jego realizacji. Wprowadzonych rozwiązań w zakresie stosowania biosaekuracji nie dostosowano do rozdrobnionej struktury gospodarstw – w 93 proc. były to małe gospodarstwa utrzymujące do 50 sztuk świń. Nie mogły one sobie pozwolić na wprowadzenie koniecznych zabezpieczeń, bowiem średni koszt dostosowania gospodarstwa do wymogów biuoasekuracji szacowano na ok. 33 tys. zł. Dlatego właściwe zabezpieczenia przeciwepizootyczne mogło realnie wdrożyć zaledwie ok. 6 proc. właścicieli gospodarstw.

Urzędnicze restrykcje są jednak nie tylko kosztowne i dokuczliwe. Bywają często absurdalne. Dla przykładu wszystkie okna w chlewach, nawet nieotwieralne, muszą być zaopatrzone w siatkę zabezpieczającą przed insektami. To właśnie m.in. brak siatki stał się podstawą do niewypłacenia odszkodowania w gospodarstwie p. Dawida Szypulskiego w Dawidach. W przypadku świń hodowanych w tak zwanym chowie zagrodowym (na wolnym wybiegu) wymagane jest natomiast jedynie podwójne ogrodzenie wysokości 1.5 m. Weterynaria wymaga, by maty dezynfekcyjne były nasączone cały rok, mimo iż producent lojalnie informuje, że jego preparat nie działa w temperaturach niższych niż 5 stopni. Niezależnie od tego skuteczność samych mat również pozostawia wiele do życzenia. Podczas gdy służby weterynaryjne twierdzą, że wystarczy przejść lub przejechać po macie, by nastąpiła dezynfekcja, producent uczciwie informuje, że aby tak się stało, środek musi mieć kontakt z dezynfekowaną powierzchnią przez conajmniej 10 minut, co potwierdził w rozmowie ze mną również prof. Zygmunt Pejsak — znany specjalista z zakresu zwalczania chorób trzody chlewnej.

Uchybienie któremukolwiek z tych wymagań jest nagminnie wykorzystywane do nakładania pokaźnych kar administracyjnych lub odmawiania odszkodowania. Służby potrafią nałożyć karę na podstawie braku protokołu z utylizacji szczura, lub braku zewidencjonowania gazowej dezynfekcji wideł. Jednak nawet wypełnienie wszystkich wymogów nie wiele daje rolnikom przebywającym w zagrożonych strefach. W Dawidach, jeden z rolników skorzystał z okazji, i zadał pytanie o sens bioasekuracji wojewódzkiemu lekarzowi weterynarii [od 01:33:33]:

Rolnik: To przepraszam, to zadam pytanie, rolnik, który spełnia bioasekurację w 100%, co on z tego ma?

Piotrowski: Nic.

Rolnik: Nic nie ma? To po, co wy nakładacie na nas te restrykcje? Jak nie jest uwolniony ze strefy. Ma zdrowe i przyrastają mu, nie pozwolicie mu wywieźć. Na jakiej zasadzie?

Piotrowski: Ale ten co spełnia bioasekurację może hodować…

Rolnik: Ale nie może sprzedać!

Na wszystkie gospodarstwa położone w promieniu kolejnych 6-10 km od strefy zapowietrzonej (w zależności od uznania weterynarii) zostaje nałożony zakaz sprzedaży świń, co w praktyce oznacza olbrzymie straty, a często kończy się decyzją służb weterynaryjnych o wybiciu stada ze względu na dobrostan zwierząt, które po prostu przestają się mieścić w chlewniach. Strefy nakładane są na 30 do 40 dni, ale w praktyce potrafią być utrzymywane miesiącami, gdyż rolnik znajdujący się w jednej strefie w międzyczasie może znaleźć się w kolejnej a później jeszcze w jednej. Pan Zbigniew Kaczmarczyk z Brzeźna w powiecie chełmskim przebywał w kolejnych strefach przez 4 miesiące. Los takich rolników jest być może jeszcze gorszy niż hodowców, którym weterynaria wybiła stada. Koszt utrzymania 600 świń wynosi 2000 zł dziennie. Odszkodowanie nawet jeśli przyjdzie, a to bynajmniej nie jest pewne, może zostać znacząco pomniejszone pod pretekstem uchybień w bioasekuracji. Na koniec zdrowe świnie i tak są wybijane, ale zamiast na stoły konsumentów trafiają do spalarni. Ten absurd kosztuje państwo polskie nawet 1500 zł od sztuki, podczas, gdy wykup świń po cenie rynkowej kosztowałby około 300 zł od sztuki. Nawet jeśli rolnikowi uda się sprzedać w końcu świnie, są one skupywane, jak mówią rolnicy „po cenie złomu”.

W lutym profesor Zygmunt Pejsak poinformował, że planowane jest zniesienie strefy niebieskiej. Jest to bardzo dobra wiadomość. Wymogi dla strefy niebieskiej były zbyt restrykcyjne. Zwierzęta, które pochodziły ze zdrowych gospodarstw w strefie niebieskiej były przed ubojem dwukrotnie badane, trafiały tylko do określonych rzeźni, a w zakładzie, mimo że były wolne od choroby, dostawały pięciokątną pieczątkę, co dosłownie stygmatyzowało to mięso. Nie można było z tym nic zrobić, mimo że mięso pochodziło od zdrowych świń. Nie mogło wyjechać poza strefę i miało automatycznie niższą cenę – tłumaczył profesor. Wbrew zapowiedziom profesora do zniesienia strefy niebieskiej nie doszło.

Podwójne standardy weterynarii

Co ciekawe, jedyną grupą zwolnioną z przestrzegania rygorystycznych zasad bioasekuracji, są zajadle egzekwujące je od rolników służby weterynaryjne. Udokumentowano całe mnóstwo przypadków ostentacyjnego wręcz lekceważenia przepisów przez weterynarię. Oprócz wspomnianej już praktyki wybijania i składowania zarżniętych zwierząt w gospodarstwach, należy wymienić tu przewożenie padłych zwierząt w odsłoniętych samochodach, roznoszenie krwi i szczątków zarzynanych świń, brak odzieży ochronnej lub dokonywanie uboju w podartej odzieży, oraz brak przestrzegania, obowiązującej innych weterynarzy, 72-godzinnej kwarantanny, pomiędzy odwiedzaniem kontrolowanych gospodarstw.

Podczas wspomnianej już lipcowej blokady w Dawidach, Andrzej Waszczuk, hodowca ze wsi Gęś, zadał siedzącym po drugiej stronie stołu weterynarzom zasadnicze pytania [od 00:10:34]:

Andrzej Waszczuk: Jakie konsekwencje grożą lekarzom i pracownikom zatrudnionym przez Inspekcję Weterynaryjną, jeśli nie zachowają zasad bioasekuracji? Jakie kary grożą?

Dariusz Suchodolski (Wojewódzki Inspektorat Weterynarii): Nie są przewidziane jakieś kary administracyjne.

[oklaski rolników]

(…)

Waszczuk: Jakie kary ponosi rolnik, który nie przestrzega zasad bioasekuracji?

Suchodolski: No to począwszy od mandatowania, poprzez kary administracyjne.

Waszczuk: Jak duża jest kara administracyjna? Jaka to jest suma?

Suchodolski: No różnie, w zależności od przewinienia, niedociągnięcia (…). Najmniejsza w tej chwili to jest około 800 zł.

Głosy rolników z sali: Lub utrata odszkodowania!

Służby weterynaryjne postępują równie niefrasobliwie w przypadku padłych na ASF dzików, które potrafią leżeć całymi dniami niezabezpieczone w otwartych workach na leśnych parkingach. Przypadek taki został zadokumentowany przez dziennikarzy lokalnej gazety z Parczewa w marcu tego roku. Naliczono w sumie 12 worków z zarażonymi dzikami. Z kolei 25 lipca w Dawidach, wojewódzki lekarz weterynarii przyznał się rolnikom, że 9 innych zarażonych dzików, ktoś służbom weterynaryjnym po prostu ukradł [od 01:43:16].

Piotrowski: Ale czy wie Pan, że na przykład 9 dzików dodatnich [u których wykryto ASF], które myśmy zapakowali w worki, po pobraniu próbek, i miał przyjechać zakład, to nam ukradli? Wyobraża sobie Pan? 9 nam brakuje!

Krzysztof Gomółka: Ale drogi Panie, to kto ukradł, my?

Piotrowski: Ci co wiedzieli.

Gomółka: I ci mogą podrzucać.

Piotrowski: Ja wcale tego nie wykluczam…

Nieznani sprawcy roznoszą ASF?

Ze względu na słowa wojewódzkiego lekarza weterynarii, trudno w tym miejscu pominąć pojawiające się czasem w mediach (i jak dotąd wciąż niezweryfikowane) doniesienia o celowym rozprzestrzenianiu ASF przez nieznanych sprawców. Piotrowski nie jest bowiem jedynym wysokim urzędnikiem, który publicznie poruszył tę kwestię. W sposób jeszcze bardziej jednoznaczny do tematu odniósł się Jerzy Sądel, szef Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Lublinie, w grudniu zeszłego roku na antenie TVP Lublin [od 00:41:48]: Jaki był przypadek niedawno? Znaleziono za Bugiem [po stronie polskiej] cztery dziki w szczerym polu. Jest to dziwne, bo dzik, gdy już dogorywa, można powiedzieć zdycha, to szuka schronienia, albo woda, albo krzaki jakieś… Na szczerym polu cztery dziki znaleziono i okazało się, że były w środku zmrożone. Co chyba daje do myślenia, że chyba ktoś podrzucił te dziki. I myślę, że te pierwsze dziki znalezione jeszcze dwa lata temu, to kto wie, czy też nie były podrzucone, żeby wywołać panikę wśród rolników… Również poprzedni minister rolnictwa wydawał się na poważnie traktować hipotezę celowego rozprzestrzeniania ASF: Są to zjawiska wynikające z eksportu żywności przez turystów z Ukrainy czy z Białorusi na teren Polski. W okolicach Warszawy pojawił się w związku z tym ASF wśród dzików (…) Są dwie możliwości – albo celowe działanie, co badają odpowiednie organy, i druga – to żywność przywożona z Ukrainy. Wszystkie służby w Polsce są zaangażowane w zwalczanie ASF — mówił rok temu Krzysztof Jurgiel.

Państwo z dykty vs państwo w państwie

Zarówno zwolennicy teorii o sztucznym rozprzestrzenianiu ASF, jak i naturalnej ekspansji tego wirusa, zgadzają się, co do tego, że głównymi nosicielami choroby są dziki (zmrożone czy nie). W oficjalnych dokumentach władze przyznają, że dzik jest głównym „wektorem ASF” i że bez radykalnego ograniczenia jego populacji, problemu ASF nie uda się opanować. Autorzy raportu Najwyższej Izby Kontroli twierdzą, że: W Polsce głównym źródłem zakażeń afrykańskim pomorem świń były dotychczas dziki (…) Działania zabezpieczające przed wystąpieniem zakażeń ASF nie doprowadziły do ograniczenia populacji tego gatunku. Pogłowie dzików w Polsce w okresie ostatnich 15 lat zwiększyło się prawie dwuipółkrotnie z 118,3 tys. sztuk w 2000 r. do 284,6 tys. sztuk w 2014 r. Wzrastała także koncentracja tych zwierząt w przeliczeniu na 1 km2 powierzchni lasów — z 1,3 w 2000 r. do 3,1 w 2014 r. Według niektórych źródeł, od roku 1978, pogłowie dzików w Polsce wzrosło o 400%.  Zdaniem rolników państwo w żaden sposób nie kontroluje populacji dzików, które już dawno temu stały się gatunkiem inwazyjnym. Obecnie gatunek ten rozmnaża się wielokrotnie szybciej niż miało to miejsce jeszcze kilkanaście lat temu. Przede wszystkim nie ma już prawdziwego dzikamówi Adam Olszewski z OPZZ Rolników i Organizacji Rolniczych powiatu bialskiego — To, co obecnie biega po polach to krzyżówka dzika i świni, posiadająca bardzo wiele cech tego ostatniego gatunku. Dziki dojrzałość płciową osiągały dawniej po kilku latach, dziś osiągają ją po kilku miesiącach, czyli tak jak świnie. Wcześniej dzik trzymał się lasów i jadł to, co tam znalazł, dziś dziki pasą się na wysokoenergetycznych, wysokobiałkowych uprawach, dlatego lochy prosiły się dawniej raz w roku, dziś proszą się dwa lub nawet trzy razy w roku, do tego w miocie mają więcej warchlaków niż we wcześniejszych latach. Populacja dzika nie rośnie dziś, dwa czy nawet trzy razy szybciej niż kiedyś, ona rośnie już w postępie geometrycznym. Wielu rolników rezygnuje z upraw, albo w ogóle z pracy na roli, ponieważ, szkody, jakie wyrządzają dziki czynią pracę w gospodarstwie całkowicie nieopłacalną. Moi koledzy byli zmuszeni obsiewać to samo pole cztery razy z powodu dzików.

Słowa Adama Olszewskiego potwierdzają wszyscy rolnicy, z którymi rozmawiałem. Wszyscy też za ten stan rzeczy obwiniają przede wszystkim rząd, który nie potrafi bądź nie chce przeciwstawić się lobby łowieckiemu. Gdy znajdą ASF u świni wybijają wszystkie stada w promieniu 3 km, albo i większym. Proszę mi pokazać jeden przypadek, gdy po znalezieniu padłego dzika państwowe służby lub Polski Związek Łowiecki zabrały się za wybijanie wszystkich dzików w okolicy. Coś takiego nigdy nie miało miejsca, bo łatwiej jest im znaleźć świnie w chlewie niż dzika w lesie — mówi radny Marek Sulima. To potężne lobby, do którego należą wojskowi, wysocy urzędnicy, sędziowie i prokuratorzy, dlatego rząd nie chce narażać się swoim kolegom. Gdyby doprowadzili do skutecznego odstrzału sanitarnego, zarżnęli by kurę znoszącą złote jajka. Za jedną lochę ministerstwo płaci dziś myśliwym 650 zł mówi Dawid Szypulski, hodowca z gminy Jabłoń. Jego słowa potwierdza dr Jarosław Sachajko, poseł klubu Kukiz’15 — Przyjęto już trzy specustawy i nic z nich nie wynika. Do tej pory dziki hasają po polach jak hasały, nikogo nie ukarano za brak odstrzału. Z jakichś powodów lekarze powiatowi nie korzystają z narzędzi które otrzymali wraz z uchwalonymi specustawami. Poprzedni minister rolnictwa został zdymisjonowany wkrótce po tym, jak zaczął mówić o zmianie modelu łowiectwa w Polsce. Obecny nie robi nic więcej poza przekupywaniem myśliwych. Wcześniej dostawali 300 zł za odstrzelonego dzika, obecnie za zabitą lochę dostają już 650 zł.

Rolnicy skarżą się, że podczas, gdy rząd  umywa ręce, myśliwi śmieją się im w twarz: Rozmawiałem z łowczym. Pytam, czy mamy się z wami spotkać w sądzie? Odpowiedział mi: “Fiu…. wygrasz, bo prokurator i sędzia też myśliwy”mówi na nagraniu Radia Biper Czesław Darecki, rolnik z Woskrzecnic Dużych w powiecie bialskim.

Zdaniem radnego powiatowego, Arkadiusza Maksymiuka, Polski Związek Łowiecki to państwo w państwie. Rząd ma narzędzia w rękach. Poprzez rozporządzenia może w ciągu kilku tygodni zrobić z tym porządek. Krótko i na temat. Zamiast tego spychane jest to na samorządy, gminy i powiaty. My nie mamy żadnych narzędzi. (…) Od trzech lat mamy problem z dzikami. Za własne pieniądze grodzimy pola. Nie pomagają nam w tym ani koła łowieckie, ani Powiatowy Lekarz Weterynarii. Sami pilnujemy, nie śpimy po nocach.  

Walka z dzikami jest dodatkowo utrudniana przez notoryczne zakłamywanie statystyk przez Polski Związek Łowiecki, który jest dla rządu i opinii publicznej głównym źródłem informacji na temat pogłowia dzików. W interesie Związku leży zaniżanie ich liczby, gdyż na podstawie własnych szacunków sporządzają następnie roczne plany łowieckie, które każde koło jest zobowiązane zrealizować. Dodatkowo w interesie PZŁ leży, by zwierzyny łownej było jak najwięcej.

O tym jak mało wiarygodnym źródłem potrafią być szacunki przedstawiane przez tę organizację, świadczą kompromitujące rozbieżności między liczbą dzików odstrzelonych w tym roku przez Związek, wynoszącą rzekomo 345 tys., a całkowitym pogłowiem tych zwierząt, które zaledwie dwa lata temu PZŁ oszacowało na 145 tys. Zaniżania liczby dzików dowodzi także sprawa koła łowieckiego „Diana” w gminie Międzyrzec Podlaski — prawdopodobnie jedynego koła łowieckiego, któremu starosta powiatowy wymówił umowę dzierżawy obwodu łowieckiego. Podczas, gdy koło „Diana” w ramach realizacji rocznego planu łowieckiego pozyskiwało 125 dzików, koło „Ogar” pozyskało ich 314. Koło łowieckie „Diana” podało starostę bielskiego do sądu.

Kto korzysta?

Podczas gdy rolnicy i budżet państwa ponoszą olbrzymie nakłady w związku z przyjętą przez rząd polityką walki z ASF, ten gigantyczny strumień pieniędzy trafia w pierwszej kolejności do służb weterynaryjnych, firm utylizacyjnych oraz do firm produkujących środki dezynfekcyjne.

Weterynaria

Pod koniec czerwca 2018 roku w Chotowej koło Dębicy odbyły się Międzywojewódzkie Ćwiczenia w Zakresie Zwalczania Afrykańskiego Pomoru Świń „Przelatek 2018”. W ćwiczeniach wzięli udział przedstawiciele służb weterynaryjnych i sanitarno-epidemiologicznych z dwóch województw: podkarpackiego i małopolskiego. Pragnący zachować anonimowość uczestnik ćwiczeń zwrócił moją uwagę na kwoty, jakie padały podczas odbywających się tam zajęć. O przesłanie szczegółowych danych zwróciłem się do Wojewódzkiej Inspekcji Weterynaryjnej w Krośnie. Z informacji, które następnie otrzymałem, wynika, że o ile likwidacja ogniska w stadzie liczącym 980 sztuk wyniosłaby ok 450 tys. PLN, to w tym samym czasie, wydatki poniesione przez skarb państwa na perlustrację gospodarstw w strefie zapowietrzonej i zagrożonej (łącznie ok 25 tys. sztuk świń) oraz na badania laboratoryjne, wyniosłyby 2.3 mln PLN z tego aż 1,5 mln PLN pochłonęłyby badania laboratoryjne. Dodajmy także, że kwota 450 tys. PLN (która wydaje się zresztą mocno zaniżona), miałaby obejmować zarówno ubój, jak i utylizację, dezynfekcję i odszkodowania dla rolników. Według pragnącego zachować anonimowość uczestnika ćwiczeń Przelatek 2018, podawano na nich inne dane. Powiedziano nam, że farmakologiczne wybicie stada liczącego 60 sztuk, to koszt około 2 tys. PLN za sztukę — twierdzi mój rozmówca. Dane te pokrywają się z oskarżeniami rolników, którzy powszechnie wskazują na służby weterynaryjne jako głównego beneficjenta prowadzonej obecnie polityki i organ najbardziej zainteresowany w jej kontynuowaniu. Przypomnijmy również, że wyniki badań próbek przedstawianych przez te służby nie mogą być w żaden sposób weryfikowane.

Firmy utylizacyjne

W 2015 r. według ekspertów z Państwowej Inspekcji Weterynryjnej z Puław, koszty działań związanych z likwidacją jednego ogniska ASF w stadzie liczącym 40 świń wynosiły około 720 000 zł, podczas gdy likwidacja ogniska w stadach liczących 20 000 świń — około 15 milionów zł. W 2017 r. Powiatowa Inspekcja Weterynaryjna z Białej Podlaskiej twierdziła, że koszt utylizacji jednej świni na jej terenie mieścił się w przedziale 300-800 złotych za jedną sztukę (utylizacja + wartość rzeźna + koszty uboju i transportu). W wyliczeniu tym zwraca uwagę brak kosztów badań weterynaryjnych, które, jak wynika z wyżej przytoczonych źródeł, mogą stanowić lwią część kwoty ponoszonej przez polskiego podatnika w związku z walką z ASF.

Latem 2017 roku na jaw wyszło, ża przychód tylko samych firm utylizacyjnych z tytułu utylizacji padłych świń wyniósł odpowiednio 60 mln w roku 2015, 63 mln w roku 2016 i niemal 27 mln w okresie styczeń maj 2017 r. Tyle według Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wyniosły dotacje skarbu państwa dla firm utylizacyjnych. Jeśli, jak sugeruje Farmer.pl, dane ARiMR nie obejmują kosztów utylizacji świń wybijanych w ramach uboju sanitarnego, to przedstawione powyżej kwoty byłyby zaledwie ułamkiem całkowitych przychodów firm utylizacyjnych. Co ciekawe, we wrześniu 2018 r. ARiMR podała dane, które diametralnie (o około dwa zera) różnią się od podawanych wcześniej przez tą agencję informacji. Do tej pory nie przedstawiono powodów tak wielkich rozbieżności. Zupełnie inne liczby podało 27 listopada Ministerstwo Rolnictwa w odpowiedzi udzielonej portalowi Agro News. Koszty walki z ASF poniesione w latach 2014-2018 oszacowało na 140 mln.

O tym, że sektor utylizacyjny został zdominowany przez zagraniczny, w większości niemiecki, kapitał, wiadomo od co najmniej roku, gdy zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez UOKiK zgłosił do Centralnego Biura Antykorupcyjnego poseł Robert Winnicki. Na zwołanej wówczas konferencji prasowej poseł Ruchu Narodowego informował m.in. o tym, że UOKiK wydał spółce Saria Polska, należącej do niemieckiego właściciela, pozwolenie na przejęcie kontroli w trzech firmach utylizacyjnych: Struga S.A., Kemos z siedzibą w Białym Stoku, Eko-Stok z siedzibą w Górskich Ponikłach.

Zarówno Saria jak i Eko-Stok oraz Struga, znajdują się na liście podmiotów, którym ARiMR zleciła utylizację padłych świń w województwie podlaskim w roku 2017. Oprócz wymienionych na liście znajdują się jeszcze PP-H Hetman, Stans Sp. z.o.o., Energoutil Sp. z.o.o., oraz PPP Bacutil Sp. J. Ostatnia firma należy do holenderskiej Royal Agrifirm Group. Z opublikowanego na początku listopada 2018 r. dokumentu wynika, że około połowy firm utylizacyjnych czerpiących korzyści ze zwalczania ASF w Polsce stanowią firmy znajdujące się w rękach niemieckiego bądź holenderskiego kapitału. Ze względu na moce przerobowe, jakimi dysponuje w Polsce obcy kapitał, nie jest wykluczone, że skonsumował on większość dotacji pochodzących z polskiego budżetu.

Koncerny chemiczne

Beneficjentem zwalczania ASF na polskiej wsi są bez wątpienia producenci środków dezynfekujących, zwłaszcza środków do polewania mat dezynfekcyjnych. Jak już wspomniano maty te muszą być polewane przez cały rok. Liczba mat oraz ich wielkość zależy od wielu różnych czynników, np. od ilości wjazdów, ich szerokości, ilości wejść do chlewni i ilości samych chlewni. Z tego powodu niezwykle trudno oszacować średni koszt ponoszony przez jedno gospodarstwo. Najwyższa Izba Kontroli w styczniu tego roku szacowała  średni koszt dostosowania gospodarstwa do wymogów biuoasekuracji na ok. 33 tys. zł. Izba przyznaje przy tym, że jedynie 6% gospodarstw było stać na poniesienie tak wysokich nakładów. Rolnicy, z którymi rozmawiałem twierdzą z kolei, że gdyby chcieli literalnie przestrzegać przepisów, to roczny koszt utrzymania jednego metra kwadratowego maty dezynfekcyjnej wyniósłby ok 650 zł. Kwotę tę należałoby pomnożyć przez liczbę gospodarstw, czyli ok 177 tys co daje 115 mln złotych. Tę sumę trzeba by było pomnożyć dodatkowo przez 30, bo w każdym gospodarstwie powinna znaleźć się conajmniej jedna mata o powierzchni 30 metrów kwadratowych. W rezultacie otrzymalibyśmy kwotę 3,45 mld złotych — conajmniej tyle powinny zarobić koncerny chemiczne na samych preparatach tylko do mat leżących przed wjazdami do gospodarstw.

W rzeczywistości jednak większość rolników kupuje jedno 5-kilogramowe opakowanie środka dezynfekcyjnego, by móc je po kazać w razie kontroli. Koszt takiego opakowania to około 320 zł. Jeśli pomnożymy tę kwotę przez liczbę gospodarstw, otrzymamy kwotę 57,5 mln złotych, która jest zaledwie dolną granicą zysków koncernów chemicznych z tytułu wprowadzania zasad bioasekuracji do polskich gospodarstw. Rzeczywistą kwotę należy jednak liczyć w setkach milionów złotych.

We wrześniu Ministerstwo Rolnictwa poinformowało, że będzie refundować 75% kosztów poniesionych na bioasekurację, co oznacza że pieniądze do chemicznych koncernów popłyną o wiele szerszym strumieniem. Zdecydowana większość z nich trafi do dwóch firm: niemieckiego Bayer AG, producenta środka Virkon, oraz belgijskiego Cid Lines, producenta środka Virocid. Są to jedyne środki znane większości rolników. Jedyne, jak twierdzą, zalecane im wprost przez służby weterynaryjne. Większość innych środków dostępnych na polskim rynku to również produkty zachodnich przedsiębiorstw.

Przede wszystkim: międzynarodowe koncerny żywnościowe

Firmy utylizacyjne i koncerny chemiczne bez wątpienia bogacą się na walce z ASF, ale to międzynarodowe koncerny żywnościowe są największymi beneficjentami polityki polskiego rządu. Podczas gdy inni inkasują jedynie doraźne zyski, koncerny spożywcze w szybkim tempie budują swój oligopol, przejmując kontrolę zarówno nad polskim rynkiem wieprzowinym, jak i procesem jej produkcji.

Mimo masowego wybijania zdrowych świń przez państwowe służby oraz zamykania dziesiątek tysięcy rodzinnych gospodarstw, pogłowie świń w Polsce nie tylko nie maleje, ale wręcz rośnie. Według danych GUS, w czerwcu 2018 r. pogłowie świń liczyło 11 827,5 tys. sztuk, wykazując w porównaniu z analogicznym okresem ubiegłego roku wzrost o 4,2%. W tym samym okresie likwidacji uległo między 20 a 30 tys. rodzinnych gospodarstw. Te pozorne sprzeczności wytłumaczyć dają się jedynie zastępowaniem gospodarstw rodzinnych przez wielkopowierzchniowe fermy, hodujące świnie na skalę przemysłową.

Proces ten dość dobrze odzwierciedlają cytowane wcześniej rządowe statystki — już w 2017 r. ponad połowę polskiego pogłowia (ok 7 mln) stanowiły świnie przywożone na ubój z zagranicy. W okresie I-VIII 2018 r. w stosunku do analogicznego okresu poprzedniego roku, import żywca był większy o 10%, z tego import prosiąt  był wyższy o 19,4%.

Oznacza to, że polskie hodowle świń są masowo i w zastraszającym tempie zastępowane przez tak zwany tucz nakładczy, nazywany niekiedy tuczem farmerskim, bądź tuczem kontraktowym. W rozwiązaniu tym rolnik przestaje być hodowcą — producentem wieprzowiny, zamieniając się w pracownika zachodniego koncernu. To koncern wstawia do chlewni polskich rolników swoje, importowane prosiaki, dostarcza swoją paszę, lekarstwa, antybiotyki, witaminy i wszelkiego rodzaju ulepszacze, w zamian gwarantując odbiór tuczników za określoną cenę.

W Polsce nie są gromadzone dane statystyczne dotyczące liczby gospodarstw prowadzących chów trzody w systemie nakładczym oraz skali produkcji w tym systemie pisał w listopadzie w imieniu Ministra Rolnictwa, sekretarz stanu Szymon GiżyńskiMożna jedynie stwierdzić, że od 2004 r. bardzo dynamicznie rozwija się import prosiąt i warchlaków, a system nakładczy stosowany jest przede wszystkim przez firmy przetwórcze z kapitałem zagranicznym, w tym udziałowców Animexu i Sokołowa. To właśnie owi udziałowcy czyli WH Group i Danish Crown są największymi beneficjentami sposobu, w jaki Prawo i Sprawiedliwość zwalcza ASF na polskiej wsi.

W programie „Wieś to też Polska” wyemitowanym w połowie listopada na antenie telewizji „Trwam”, Dawid Szypulski tłumaczył, w jaki sposób wielkie koncerny bogacą się na wybijaniu zdrowych świń przez polskie służby weterynaryjne: Na miejsce tych ubitych stad musi wejść coś innego. No i to są przypadki z naszych najbliższych okolic, gdzie rolnicy mieli swoje hodowle zarodowe, czyli w cyklu zamkniętym, produkcja mięsa na własnych lochach. Stado zostaje zutylizowane, no i taki hodowca staje przed sporym wyzwaniem. Musi podjąć decyzję: albo rezygnuje całkowicie, albo stara się odbudować stado zarodowe, czyli kupno loszek, knura i odczeka ten czas od wyprodukowania pierwszego prosięcia do jego sprzedania, albo rozwiązanie, które jest najczęściej spotykane: kupić prosiaka do utuczenia, czyli to, co się dzieje i jest promowane bardzo szeroko czyli ten tucz nakładczy, który zbiera coraz większe żniwo, jest coraz bardziej popularny. Jestem ciekaw, jak to się potoczy dalej, bo z tego co wiem, w Hiszpanii, gdzie ASF panuje już 30 lat, gdzie sobie z nim poradzono albo nie poradzono, rolnicy, którzy tam zostali, funkcjonują właśnie w takim systemie nakładczym i na ten moment oni sprzedają zwierzęta za 1 euro. I takie realia być może będą czekać nas i taką właśnie cenę narzucają wielkie korporacje i oni na tym robią największe pieniądze.

Prowadzący: No ten tucz nakładczy, to wiemy, jak wygląda. Rolnik tylko chodzi wokół tego, jak chłop w czworakach.

D.Sz.: Jak to mówią starsi i mądrzy ludzie u nas na wsi: są niewolnikami na swoim terenie.

Prowadzący: No i też nie mają wpływu na to, jak karmią i czym karmią, bo pasza przychodzi gotowa. Nie ma swojej paszy tylko albo soja, albo antybiotyki, albo inne rodzaje wspomagaczy. Czy chodzi nam o takie rolnictwo?

Nikt nie patrzy na patriotyzm

Tucz nakładczy bierze się z ekonomii. Ludzie decydują się na taki chów, ponieważ jest gwarancja ceny. Nikt nie patrzy na patriotyzm, bo musi utrzymać rodzinę. A firmy żerują na drobnych polskich hodowcach trzody. Dają im zaniżoną cenę za tuczniki – mówił Janusz Walczak z NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność” Województwa Kujawsko-Pomorskiego na sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi poświęconej temu zagadnieniu.

O tuczu nakładczym rozmawiałem również z Andrzejem Waszczukiem, hodowcą ze wsi Gęś w gminie Jabłoń: Na początku oferowali 55 zł za sztukę, teraz zeszli już do 30 zł za sztukę. Gdy rolnicy zaczynają kręcić nosem, proponują im, by wybudowali kolejną chlewnię: jeśli hodowałeś 2000 świń, to teraz hoduj 4000 i wyjdziesz na swoje. Jeśli rolnik powie, że nie ma pieniędzy, załatwiają mu kredyt i tak z każdym kolejnym krokiem pętla się zaciska. W Hiszpanii ASF został wykorzystany przez wielkie koncerny właśnie do likwidacji samodzielnych gospodarstw i niezależnych hodowli.

W powiecie parczewskim tuczem nakładczym zajmuje się należąca do chińskiego WH Group firma Agri Plus – największy hodowca świń w Polsce i razem z Sokołowem największy importer żywca (który w 90% stanowią prosiaki sprowadzane na tucz). Jak informują miejscowi rolnicy, Powiatowa Inspekcja Weterynaryjna w Parczewie korzysta z usług pracowników Agri Plus, wynajmując ich do przeprowadzania kontroli w strefach zapowietrzonych. Jednego z nich, Macieja W…..skiego (nazwisko do wiadomości redakcji), rolnicy oskarżają o roznoszenie ASF. Wyciągnął z kieszeni termometr i zmierzył świni temperaturę — opowiada Dawid Szypulski — Po dwóch tygodniach właśnie ta sztuka padła na ASF. Gdy to wyszło na jaw, ten sam lekarz przyjechał na kolejne kontrole do Jabłonia, ale tam już żaden z rolników go do gospodarstwa nie wpuścił, bo dzięki coraz lepszej rolniczej samoorganizacji, tamtejsi hodowcy byli już dobrze poinformowani. Weterynaria musiała ustąpić, bo ludzie byli zdeterminowani, mimo to na jednego z rolników i tak nasłała policję, pod pretekstem uniemożliwienia przeprowadzenia badań.

Do oskarżeń o roznoszenie ASF przez pracowników firmy Agri Plus, odniósł się również minister rolnictwa. W cytowanym już wyżej dokumencie, w którym Krzysztof Ardanowski oskarżał protestujących rolników o roznoszenie wirusa ASF, minister wykluczył jednocześnie możliwość roznoszenia choroby przez pracowników Agri Plus. Jest to o tyle dziwne, że nikt go o to nie pytał. W interpelacji posła Sachajki, na którą odpowiadał Ardanowski próżno szukać pytania o Agri Plus.

Fikcyjna repolonizacja

Repolonizacja to słowo często odmieniane przez polityków partii rządzącej, jak się jednak wydaje, nie obejmuje ono przynoszącej wielomiliardowe zyski branży przetwórstwa mięsnego – największej gałęzi przemysłu żywnościowego.

Tylko w tym roku UOKiK wydał zgodę na przejęcie przez Danish Crown zakładów mięsnych Gzella. Zakłady Gzelli są w stanie przetwarzać ponad 6000 ton mięsa miesięcznie. Firma posiada sieć ponad 200 własnych sklepów sygnowanych marką „Delikatesy Mięsne”.  Z kolei kilka tygodni temu ten sam urząd wydał pozwolenie na przejęcie przez Smithfield Foods zakładów Pini Polonia (własność włoskiej Pini Group). Na swojej stronie internetowej firma twierdzi, że Produkcja Pini Polonia stanowi około 30% całościowego wytwórstwa na rynku polskim oraz zajmuje trzecie miejsce spośród wszystkich firm produkcyjnych w Europie w branży mięsa wieprzowego. Potencjał firmy umożliwia ubój i rozbiór 16 000 sztuk trzody chlewnej dziennie, 80 000 sztuk tygodniowo, co daje 4 000 000 sztuk rocznie. Mimo to UOKiK pozwolił największemu graczowi na polskim rynku mięsnym i hodowlanym na przejęcie trzeciej w kolejności firmy w branży mięsnej. Jak zadeklarował Kenneth Sullivan, prezes Smithfield Foods, firma liczy na to, że dzięki przejęciu polskich zakładów, WH Group będzie mogło podwoić, a może nawet potroić swoje zyski w Europie.

Analizując jedynie oficjalne rządowe dokumenty, trudno oprzeć się wrażeniu, że od czasu wstąpienia do Unii Europejskiej likwidacja małych rodzinnych gospodarstw  była priorytetem każdego polskiego rządu, bez względu na barwy partyjne. Według danych Powszechnego Spisu Rolnego jeszcze w 2002 r. gospodarstw zajmujących się chowem i hodowlą świń było 760,6 tys. w 2010 już tylko 397,7 tys. Dziś, jak już wiemy, jest ich zaledwie 177 tys, a liczba ta z każdym dniem topnieje. W ciągu 15 lat zredukowaliśmy liczbę naszych gospodarstw o niemal 80%. Rząd Prawa i Sprawiedliwości, który w oficjalnych dokumentach twierdzi, że Priorytetem powinno być utrzymanie gospodarstw rodzinnych, które mogłyby prowadzić chów rodzimych ras świń i produkcję wysokiej jakości wieprzowiny z przeznaczeniem do sprzedaży w krótkich łańcuchach dostaw, ma na tym polu największe „osiągnięcia”. Tempo zwijania sektora wieprzowego i przejmowania rodzimego rynku przez obcy kapitał jeszcze nigdy w historii III RP nie było tak szybkie jak w ciągu ostatnich 3 lat rządów „dobrej zmiany”.

Obecne władze w publicznych wystąpieniach krytykują neokolonialny model rozwojowy, w którym polska gospodarka zamiast produkować zostaje sprowadzona do roli podwykonawcy gospodarek zachodnich — dostarczyciela części dla zagranicznych wytwórców finalnego produktu. Jak się jednak okazuje, taki właśnie model jest wprowadzany w życie nie tylko w branżach związanych z zaawansowanymi technologiami, finansami czy wielkim przemysłem, ale już nawet w rolnictwie. W ciągu kilku lat z producenta wieprzowiny staliśmy się „montownią” międzynarodowych koncernów spożywczych, a polski rolnik z pozycji niezależnego gospodarza i hodowcy został zdegradowany do roli wyrobnika doglądającego cudzych świń.

Tomasz Kwaśnicki

7 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

    • Tutejszym
      Tutejszym :

      @jwu No to jedzmy więcej wieprzowiny.
      Na moim targowisku towaru zatrzęsienie.
      Jak przyjdzie zmiana koniunktury to za pół roku będzie wzrost.
      A swoją drogą za przestępstwa na rynku rolnym karać powinno się w maksymalnym wymiarze.
      Nie ma zlituj się, karać swołocze na maksa.

  1. Willgraf
    Willgraf :

    PIS pod SĄD za KORUPCJE i zdradę !
    Dlaczego PZL Mielec nie sprzedano w drodze publicznego przetargu?
    Na rzecz F-16 i UTC lobbował Marek Matraszek – przyjaciel B. Komorowskiego i R. Sikorskiego oraz Hubert Królikowski – asystent – Matraszka i Komorowskiego, którego ostatecznie zatrudnił w Min. Gospodarki Paweł Poncyliusz. Amerykanie nie wsparli sprzedaży 100 samolotów M-28-M-18 produkowanych w Mielcu w ramach offsetu za zakup F16, ponieważ już wtedy zapadła decyzja aby PZL Mielec doprowadzić na skraj bankructwa i przejąć go. Offset dla Mielca przewidywał kwotę ok. 455 mln $ na produkcję samolotu M-28-M-18 oraz 57 mln $ na modernizację i sprzedaż Skytruck. Offset nie został zrealizowany nawet w 10% dla zakładów z PZL Mielec. Mało tego spółka Skytruck LLC opatentowała nazwę Skytruck i miała wyłączność na sprzedaż samolotów produkowanych w Mielcu na rynku, obu Ameryk i Azji. Następnie zablokowali sprzedaż wyrobów mieleckich po to aby firma była gotowa do przejęcia za bezcen.

    W ramach umowy zakupu PZL Mielec – Sikorsky zobowiązał się do spłaty zadłużenia 16 mln zł, a resztę z kwoty zadłużenia tzn 53 mln zł miała pochodzić ze sprzedaży do MON-u Skytrucków, MON zaliczkował 74% tej kwoty. Dlaczego po prywatyzacji MON kupiło samoloty Skytrucka po 30 mln zł, a nie wtedy gdy PZL Mielec był własnością polską? Zakupy MON-u od firmy Sikorsky zrekompensowały praktycznie wydatki amerykanów na zakup PZL Mielec. Skarb Państwa ponadto gwarantował pożyczkę udzieloną przez ARP na podwyższenie kapitału w PZL Mielec. ARP zrezygnowała ze zwrotu tej pożyczki. Czyli ,,amerykanie” od Sikorskyego kupili PZL Mielec za pieniądze Skarbu Państwa!!!

    Nie wspominając już o tym, że PZL Mielec przed sprzedażą mogła mieć kontrakty na swoje wyroby w wysokości 1 mld zł. – skutecznie utrącone przez Zarząd PZL Mielec oraz ARP – można powiedzieć, że Polska za darmo pozbawiła się swoich atutów w obronności lotniczej. To Rząd PiS-LPR-Samoobrona oddał PZL Mielec na rzecz spółki amerykańskiej Sikorsky – spółka zależna korporacji United Technologies Corporation (UTC). Właścicielami tego holdingu są osoby o pochodzeniu takim samym jak teść byłego szefa MON za czasów PiS Radosława Sikorskiego…
    Tekst pochodzi ze strony…
    is external
    Ale jeszcze jeden artykuł z lipca 2007 roku w którym obszernie napisano na czym polegał szwindel ze sprzedażą PZL Mielec…Offsetowe oszustwo

    18 kwietnia 2003 minister Jerzy Hausner w imieniu polskiego rządu podpisał z koncernem Lockheed Martin umowę offsetową związaną z zakupem od rządu amerykańskiego samolotów F-16. Zdaniem ministra umowa sięgała 12,55 mld USD, Amerykanie informowali – już po podpisaniu kontraktu – o prawdziwej wartości – 6,028 mld USD.

    Przetarg na zakup myśliwców i umowę offsetową sfinalizowano wielokrotnie łamiąc polskie prawo. Nawet jednak z przyjętych w ten sposób zobowiązań Amerykanie nie wywiązywali się od samego początku. Dotyczyło to m.in. wycenionego na 455 mln USD zobowiązania wsparcia sprzedaży 100 samolotów M28 i 100 M18 produkowanych przez PZL w Mielcu (informowano, że Skytruckami zainteresowana jest… CIA, ale też Peru, Gujana i inne państwa Ameryki Południowej). Amerykanie mieli też partycypować w modernizacji M28 (30 mln USD nominalnie, 57 mln USD brutto, z uwzględnieniem tzw. współczynników offsetowych). Powołana w tym celu spółka Skytruck Co. LLC opatentowała w USA nazwę Skytruck, a od strony polskiej uzyskała wyłączność na sprzedaż mieleckich samolotów w wielu krajach. Amerykanie jednak zamiast szukać nowych klientów zablokowali wcześniej wynegocjowany eksport 10 M28 za 75 mln USD do Indonezji, publikując nieprawdziwe informacje o sprzedaniu podobnej partii samolotów Malezji za… 30 mln USD w Malezji.

    W rzeczywistości Skytruck LLC zamówił zaledwie jednego M28 green (do wyposażenia), odebranego w listopadzie 2004, do którego PZL w Mielcu dołożyły kilkaset tysięcy dolarów. Kolejne 4 samoloty Amerykanie także zamówili za cenę niższą niż koszty produkcji. W efekcie umowa została zerwana.

    Mimo jawnych kpin ze strony amerykańskiej, Komitet Offsetowy zaliczył LM aż 50 mln USD za pomoc w certyfikacji Skytrucka w USA, która w praktyce była jedynie formalnością i zależała wyłącznie od dobrej woli kontrahentów Mielca. Wykonanie zobowiązań LM wobec PZL w Mielcu nie przekraczało wówczas 2,5 mln USD, mniej niż 10% planu.

    Także Pratt & Whitney (własność UTC) wywiązywał się ze zobowiązań wobec PZL w Mielcu w symboliczny sposób (21%), a rentowność tych transakcji też była ujemna. Cessna Aircraft nawet nie podjęła rozmów o zakupie produktów, które miała nabyć w związku z offsetem. Przez krótki czas grę wchodziła produkcja w Mielcu zasobników rozpoznawczych do F-16. Te ostatecznie powstały w umiejącym dbać o swe interesy Izraelu. Podobnie zresztą jak wiele elementów polskich myśliwców – metalowe struktury usterzenia poziomego, stateczniki poziome, stery kierunku, skrzydła, stery wysokości oraz elementy wyposażenia pokładowego, w tym systemy kontroli środowiska i klimatyzacji. Czyli, że można…

    W obcym interesie

    Minęło kilka lat od podpisania umowy offsetowej, a nie zdarzyło się, by odpowiedzialni za jej realizację politycy i urzędnicy publicznie krytykowali czy próbowali wywrzeć nacisk na amerykańskich partnerów, by ci realizowali programy zgodnie z polskim interesem. Offset w Polsce sprowadzono do biurokratycznych wyliczeń, których wyniki prezentują się zgodnie z umową, zupełnie nie koncentrując się na realnych interesach naszej gospodarki. Przykład M28 jest jednym z wielu, ale o tyle specyficznym, że sprawa znalazła zupełnie kuriozalny i niebezpieczny dla naszego kraju finał. PZL w Mielcu sprzedano Amerykanom włącznie, między innymi, z prawami do produkcji Skytrucka! Amerykanie, którzy już ponad 10 lat temu usiłowali przejąć te prawa, teraz dostali je praktycznie za darmo.
    Najpierw jednak transakcję odpowiednio przygotowano. Prezes odpowiedzialnej za restrukturyzację PZL w Mielcu Agencji Rozwoju Przemysłu Paweł Brzezicki, m.in. oddając wyłączność na handel zagraniczny podległych sobie spółek PHZ Cenzin, usiłował nie tylko ostatecznie zerwać kontrakt w Indonezji, ale także zablokował negocjacje prowadzone przez polskie spółki m.in. w Wietnamie i Iraku. W tym ostatnim przypadku otwarcie wystąpił przeciwko polskiemu narodowemu koncernowi zbrojeniowemu – Bumarowi. Przeciw Bumarowi przeprowadzono wręcz nagonkę z udziałem wielu lobbystów i przedstawicieli konkurencji – polskiej i zagranicznej. Żadne odpowiednie służby, ani przedstawiciele władz nie zareagowały. Zapewne nie przez przypadek.

    Kłamcy z ARP i MSP

    Sprzedając PZL w Mielcu Agencja Rozwoju Przemysłu i Ministerstwo Skarbu Państwa poinformowały media, że to bardzo korzystna transakcja, która przyniesie stronie polskiej nawet 300 mln zł. W rzeczywistości spółka została sprzedana za 56,1 mln zł (dodatkowych 9,9 mln zł ma stanowić depozyt do ewentualnego rozliczenia w ciągu 3 lat). Nowy właściciel ma co prawda spowodować spłacenie części zadłużenia wobec ARP równej 16 mln zł, ale ta kwota i reszta zadłużenia (w sumie 52,5 mln zł) ma pochodzić ze sprzedaży obecnie produkowanych samolotów, w tym 3 Skytrucków dla… polskiego MON (w umowie sprzedaży zawarte jest żądanie, by ministerstwo zapłaciło w dniu podpisania kontraktu 74% ceny). Na dodatek ARP w praktyce zrezygnowała ze zwrotu wartej 32 mln zł pożyczki przeznaczonej przez Skarb Państwa na podwyższenie kapitału zakładowego (warto dodać, że kapitał spółki wynosi 106,376 mln zł, do czego trzeba dodać warte 2 tys. zł udziały w spółce PZL Mielec Cargo).

    Polskie MON kupuje samoloty M28 po blisko 30 mln zł za sztukę. Koszt ich wytworzenia nie przekracza 10 mln zł. W produkcji są cztery dalsze Skytrucki o wartości, która z nawiązką zrekompensuje wszelkie wydatki na zakup PZL w Mielcu. Jak by tego było mało, ARP zobowiązała się do pokrycia wszelkich ewentualnych roszczeń Skytruck LCC wynikających z dotychczas zawartych umów.

    Mieleckie zakłady sprzedano bez przetargu zarejestrowanej we Francji United Technology Holdings (UTH). Media były zaś informowane, że zakupu dokonał koncern United Technology Co. (UTC) – właściciel wytwórni śmigłowcowej Sikorsky. Działający na rzecz UTH przygotowywali przejęcie PZL w Mielcu od dawna, sterując działaniami strony polskiej, nie tylko w zakresie handlu samolotami. Pod ich naciskiem ARP już rok temu na kluczowe stanowiska w zarządzie PZL wyznaczyła pracowników PZL Rzeszów. W efekcie wywodzący się z tej amerykańskiej spółki członkowie zarządu negocjowali kontrakt ze strony polskiej. Przyglądając się umowie można ocenić, że wynegocjowali wszystko na czym zależało UTH (UTC).

    Zobowiązania do niczego

    Do czego zobowiązali się Amerykanie? W zakresie nowej produkcji praktycznie do niczego, bo każde ich zobowiązanie jest uwarunkowane uzyskaniem zgody własnego rządu i sytuacją rynkową.

    Według umowy, UTH ma zamiar, by PZL w Mielcu do końca 2008 rozpoczęła wytwarzanie kabin do śmigłowców Black Hawk, w 2012 osiągając zdolność produkcyjną na poziomie 48 sztuk rocznie. Równocześnie spółka ma przygotować się do montażu i testów rocznie 20 śmigłowców H-60 green, o ile będzie na nie popyt. Punkt 6.1(e) mówi m.in., że (…) zakres prac związanych ze śmigłowcem Black Hawk nie będzie obejmował koprodukcji wymaganej przez kraje inne niż Polska oraz bezpośredniej sprzedaży śmigłowców H-60 ani sprzedaży w ramach Foreign Military Sales przez spółkę Sikorsky. Faktyczny zakres prac, jakie zostałyby powierzone do wykonania Spółce będzie uzależniony od możliwości spełnienia przez nią stawianych przez spółkę Sikorsky wymogów w zakresie jakości, kosztów i dostaw.

    Amerykanie nie zobowiązali się poza tym prawie do niczego. W ciągu 4 lat mają co prawda zainwestować 45 mln USD, ale połowa tej kwoty ma dotyczyć m.in. trudnego do wyceny oprogramowania, a nawet… zasobów ludzkich spółki Sikorsky (tak napisano w umowie!).

    Przekupywanie pracowników

    Pracownicy PZL w Mielcu uzyskali pewne gwarancje zatrudnienia na najbliższych kilka lat. Zależnie od czasu dotychczasowego zatrudnienia i terminu ewentualnego zwolnienia od podpisania umowy mogą liczyć na odszkodowanie – od jednokrotności do nawet trzydziestokrotności (zwolnienie w pierwszym roku po przepracowaniu ponad 20 lat) miesięcznego wynagrodzenia. Samo wynagrodzenie ma wzrastać w latach 2007-2009 o 7-15% rocznie. Załoga ma też otrzymać bonus prywatyzacyjny w wysokości sześciokrotnej pensji.

    Liczne przywileje zagwarantowali sobie sami związkowcy, z prenumeratą wybranych gazet na koszt Spółki włącznie. Związki będą też otrzymywać na cele statutowe od Spółki po kilkadziesiąt złotych na każdego członka. Przekupywanie pracowników, a w szczególności związkowców to stała metoda przy takich transakcjach jak przejęcie kontroli nad PZL w Mielcu. Mieleccy związkowcy już dawno wystosowali pismo do premiera zachwalające warunki transakcji.

    Warto przypomnieć, że w wypadku PZL Rzeszów było podobnie. Choć wykorzystywano zapewne i inne środki. Najbardziej zaangażowany w lobbing na rzecz sprzedaży przedsiębiorstwa szef NSZZ Solidarność okazał się wieloletnim donosicielem peerelowskiej Służby Bezpieczeństwa. Do lobowania rzecz Lockheed Martina, UTC i Pratt & Whitney przyznał się nawet Edward Mazur podejrzewany o związki z mafią i zlecenie zabójstwa komendanta Policji.

    Lista likwidatorów

    Radosław Sikorski, do niedawna minister ON, na początku swego urzędowania anulował przetarg na śmigłowce do przewozu VIP, w którym jedyną ofertę spełniającą postawione warunki złożyła europejska AgustaWestland. Stało się to z niewątpliwą korzyścią dla koncernu Sikorsky. Minister posiadał wówczas akcje UTC. Teraz MON przygotowuje przetarg na ok. 80 śmigłowców. Jeśli jego warunki zostaną odpowiednio przygotowane (o ustawianiu innego przetargu – na samoloty dla VIP pisaliśmy w poprzednich numerach), Amerykanie zyskają kontrakt wart blisko 4 mld USD, inwestując realnie nie więcej niż 20-30 mln USD.

    Radosław Sikorski to nie wyjątek. Promowanie obcych interesów i krytykowanie polskiego przemysłu lotniczego i zbrojeniowego to wśród polskich polityków standard. Konferencje prasowe na temat wykonania offsetu są organizowane wyłącznie z udziałem przedstawicieli offsetodawców. Nigdy nie zdarzyło się, żeby wystąpili z szefami polskich przedsiębiorstw, które zostały oszukane w związku offsetu. Są ich dziesiątki, jeśli nie setki. Ale nic nie mogą zrobić, bo niepokornych łatwo odwołać. Tak jak przydarzyło się to właśnie prezesowi Bumaru, Romanowi Baczyńskiemu, choć jego spółka uzyskała w 2006 sprzedaż bliską 2,5 mld USD, o 20% więcej niż w roku poprzednim. No, ale Bumar twardo negocjował warunki offsetu wszędzie, gdzie miał na to jakikolwiek wpływ…

    Gdyby udało się zmusić Amerykanów choćby do wywiązania ze zobowiązania dotyczącego 100 M28 i 100 M18, PZL w Mielcu byłyby w znakomitej kondycji i nie trzeba by ich sprzedawać na skandalicznych warunkach. Czy myśl, że można po prostu zażądać od Amerykanów wywiązywania się z umów i licznych obietnic przyszła kiedyś do głowy odpowiedzialnemu za offset wiceministrowi gospodarki Pawłowi Poncyliuszowi? Poncyliusz jest młodym, ambitnym politykiem, więc nie może narażać swej kariery. Czy Pawłowi Brzezickiemu przyszło kiedyś do głowy, że kierowana przez niego agencja ma restrukturyzować polskie przedsiębiorstwa, a nie doprowadzać je do upadku i wyprzedawać za bezcen? Oczywiście, że nie. Czy wiceminister Skarbu Państwa Ireneusz Dąbrowski choćby rozważał konsolidację polskiego przemysłu lotniczego w oparciu o PZL Świdnik, zamiast stwarzać tej wytwórni nieuczciwego konkurenta? Nawet nie warto odpowiadać na to pytanie.