Białoruski Front Ludowy martwi się, czy któryś z kandydatów nie jest po cichu wspierany przez Kreml. Chodzi tu przede wszystkim o Uładzimira Niaklajeua i w jakimś stopniu też o Andrieja Sannikaua.

Białoruś ma dwóch potężnych sąsiadów: Rosję i Unię Europejską. Wiadomo więc, że każde ważne wybory, a takimi są wybory prezydenckie, rodzą rozmaite obawy wśród polityków i społeczeństwa. Ludzie się zastanawiają nad tym, z której strony ten czy inny kandydat opozycji na prezydenta ma wsparcie.

Białoruski Front Ludowy, który ogłosił dokument przestrzegający białoruskich dysydentów przed możliwością rozgrywania ich przez Moskwę, to najstarsze ugrupowanie opozycyjne w kraju. Ono zawsze prezentowało stanowisko obrony niepodległości Białorusi. Dlatego BFL martwi się, czy któryś z kandydatów nie jest po cichu wspierany przez Kreml. Chodzi tu przede wszystkim o Uładzimira Niaklajeua i w jakimś stopniu też o Andrieja Sannikaua.

Przez jakiś czas krążyła informacja, że Niaklajeu dostał pieniądze z Rosji. Bo że w ogóle pieniądze ma to nie ulega żadnych wątpliwości. Jego kampania jest bardzo dobrze przemyślana i widać, że zainwestowano w nią sporo środków. W takiej sytuacji patriotyczni politycy się zastanawiają nad tym, czy w sytuacji, gdy Łukaszenka jest niewygodny dla Moskwy, czy nie szuka ona jakiegoś bardziej spolegliwego polityka, który mógłby go zastąpić (widzimy jak białoruski prezydent jest oczerniany w mediach rosyjskich, a także mamy zwiastun kolejnej wojny o ropę). W tej sytuacji wątpliwości BFL są zrozumiałe. Wyłania się pytanie o to, czy kolejny prezydent nie będzie gorszy od obecnego, i dla kogo będzie pracować. Znany polityk opozycyjny Zianon Paźniak mówi, że wybór między jednym kandydatem Kremla a drugim takim jest jak wybór między szubienicą a gilotyną.

Oczywiście kontakty białoruskich opozycjonistów z politykami rosyjskimi nie muszą od razu oznaczać uzależnienia tych pierwszych od tych drugich. Do Moskwy jeździł inny kandydat opozycji Jarosław Romańczuk. W rozmowach z wysokimi rangą przedstawicielami administracji rosyjskiej towarzyszył mu szef jego ugrupowania, Zjednoczonej Partii Obywatelskiej, Anatol Labiedźka. Romańczuk jest znanym prozachodnim liberałem. A Kremlowi z pewnością nie zależy na tym, żeby – w przypadku zwycięstwa prorosyjskiego kandydata – Białoruś stała się krajem o gospodarce wolnorynkowej, bo to pociągnie za sobą konsekwencje polityczne. Wolny rynek jest nie do pogodzenia z dyktaturą.

Rosja więc nie postawiła na Romańczuka. Zwłaszcza, że jego ugrupowanie utrzymuje kontakty z liberałami rosyjskimi, chociażby z Borysem Niemcowem. A zatem wizytę polityka białoruskiego w Moskwie należy traktować jako przymiarki do ewentualnej zmiany sytuacji. Bo ktokolwiek by został prezydentem Białorusi, nie mógłby przecież zbudować muru na granicy białorusko-rosyjskiej. Romańczukowi prawdopodobnie chodziło o uspokojenie Moskwy, o wysłanie sygnału, że jeśli nawet prezydentem będzie prozachodni polityk, to nie oznacza to od razu ubiegania się Białorusi o członkostwo NATO.

Aleś Dzikawicki– dziennikarz, szef programu informacyjnego TV Biełsat

Not. FM

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply