Aleksandr Łukaszenka rządzi Białorusią żelazną ręką od 17 lat. Kraj pogrążony jest w długach, ceny idą w górę w zawrotnym tempie, w ludziach budzi się złość. Jednak autorytarny dyktator chce przeczekać kryzys.

Raz w miesiącu Walery Usznalew zamierza przychodzić na Plac Bangalore w Mińsku, aby dać wyraz swojemu niezadowoleniu – pomimo wszystkich prób zastraszania ze strony władzy. Na początku października nieznane osoby zawlokły pięćdziesięciosiedmioletniego Usznalewa do lasu, związały i dotkliwie pobiły. Według relacji niezależnych mediów białoruskich w ostatni weekend doszło do kolejnych aresztowań jego zwolenników przez służbę specjalną KGB i policję. Jednak Usznalew twierdzi: „Nie boję się, zdołałem pokonać strach, najważniejszy jest cel, poza nim nic się nie liczy.“

Usznalew stał się dla reżimu Łukaszenki niebezpiecznym oponentem. Współzałożyciel lewicowej partii „Sprawiedliwy świat“ jest jednocześnie organizatorem tak zwanych zjazdów narodowych – nowej formy protestu na Białorusi. W ostatni weekend mieszkańcy Mińska i innych miast wyrazili ponownie swoje niezadowolenie. Odbyło się to prawie rok po ostatnich wyborach prezydenckich, podczas których zwycięzca był od samego początku oczywisty: Aleksandr Łukaszenka. Łukaszenka sprawuje władzę w położonej między Rosją a UE Białorusi nieprzerwanie od 1994 roku.

Były politruk w kompanii czołgów rządzi Białorusią według sowieckiego wzoru: opozycja została wyłączona z życia politycznego, z jego rozkazu nieliczne niezależne media są szykanowane przez aparat bezpieczeństwa. Demokracja go nie obchodzi. Była sekretarz stanu Condoleezza Rice przyczepiła mu etykietkę „ostatniego dyktatora Europy“.

Białoruski prezydent nie uznaje osób o odmiennych poglądach. W grudniu 2010 roku, kiedy tysiące Białorusinów protestowało przeciwko fałszowaniu wyborów, Łukaszenka spacyfikował manifestację a kontrkandydatów kazał aresztować. Od tego dnia nic się nie zmieniło – obywatele, którzy publicznie okazują swoje niezadowolenie z reżimu Łukaszenki są bez żadnych podstaw prawnych aresztowani i bici. Od pewnego czasu protestującym nie chodzi tylko o uwolnienie więźniów politycznych – są oni również rozgoryczeni sytuacją gospodarczą.

Białoruś stoi w obliczu bankructwa: od stycznia inflacja idzie w górę w zawrotnym tempie i jeśli prognozy Ministerstwa Gospodarki się sprawdzą, do końca tego roku osiągnie ona 100 %. Ceny produktów żywnościowych wzrosły trzykrotnie.

Kraj latami żył ponad stan. Prezydent Łukaszenka nie uznaje zasad gospodarki wolnorynkowej. Kiedy Rosja w 2007 roku podniosła ceny za ropę i gaz, a rok później kryzys gospodarczo-finansowy rozprzestrzenił się na cały świat i zakłady niemal we wszystkich krajach zmuszone były do masowych zwolnień, były dyrektor kołchozu działał tak, jakby nic się nie stało. Na Białorusi nadal większość dużych przedsiębiorstw jest w rękach państwa. W międzyczasie mówi się, że niektóre z nich mają być sprywatyzowane za symboliczną sumę jednego euro.

W Mińskiej fabryce zegarków Łucz, znajdującej się obok wzorcowej fabryki traktorów, zagraniczni dziennikarze nie są raczej mile widziani. Krążą pogłoski o zatrzymaniu produkcji i pracy w niepełnym wymiarze godzin.

Kredyty z Teheranu

Łukaszenka potrzebuje koniecznie nowego zastrzyku gotówki. Tylko na spłacenie krótkoterminowych kredytów kraj potrzebuje ponad czterech miliardów euro. Całkowity poziom zadłużenia Białorusi wynosi obecnie ponad 24 miliardy euro. Dla porównania: PKB wynosi 25 miliardów euro. Łukaszenka otrzymuje pomoc od irańskiego prezydenta Mahmuda Ahmadineżada: obiecał on udzielenie kredytu Białorusi w wysokości 400 milionów dolarów. Wcześniej władca Iranu zdołał wysupłać pożyczkę dla Azerbejdżanu na sumę 300 milionów dolarów. Również Chiny i Rosja proponują pomoc w postaci miliardowych sum. Rosja stawia jednak warunki: przedsiębiorstwa mają być sprywatyzowane, dzięki czemu skorzystają na tym duże koncerny rosyjskie.

Dzięki kredytom Łukaszenka ma większe pole działania – przynajmniej jeszcze przez parę miesięcy. Ale sytuacja staje się coraz bardziej klarowna: jest mu coraz ciężej zapewnić stabilizację, której był gwarantem przez długie lata. Dziennikarz niezależnego tygodnika „Nasza Niwa“ – Sergiej Makarewicz twierdzi, że do tej pory obowiązywała na Białorusi niewypowiedziana umowa. Według niej Łukaszenka ma zapewnić bezpieczeństwo gospodarcze, o ile nikt się nie będzie mieszać do jego polityki. Tak wygląda system głowy państwa – dodaje Makarewicz. Do tej pory prezydent zapewniał sobie poparcie społeczeństwa przez podwyżki wynagrodzeń, rent i emerytur.

Ale od grudnia Łukaszenka traci dobrą reputację. Według sondaży, przeprowadzonych przez „Niezależny Instytut Studiów Społeczno-Ekonomicznych i Politycznych“ zaledwie 24% społeczeństwa darzy zaufaniem prezydenta. Jest rzeczą oczywistą, że według wersji niektórych osób poparcie to jest o wiele większe – 70% jak obwieścił w październiku Łukaszenka.

Usznalew jest zdania, że reżim obawia się niezadowolenia ze strony społeczeństwa. Białorusini pokazują swoja frustrację w bardzo kreatywny sposób: jednym z nich jest umawianie się za pomocą Internetu w celu spontanicznego spotkania na wybranym placu. Zaczynają klaskać lub po prostu milczą. Obecnie zabroniono wykorzystywania tego medium do tego rodzaju akcji i do spontanicznych spotkań grupowych. Osoba, która podczas demonstracji dopuściła się naruszenia ustawy i była z tego powodu karana, nie ma prawa w przyszłości organizować demonstracji.

Z tego powodu przeciwnicy Łukaszenki organizują raz w miesiącu zjazd narodowy. Usznalew wyjaśnia, że w przeciwieństwie do demonstracji tego typu akcje nie muszą być zatajane. Zezwala się na takie spotkania, pod warunkiem, że odpowiedni procent obywateli podpisze uprzednio petycję – jest to przepis, z którego jak do tej pory protestujący mogli skorzystać. Na początku października doszło do pierwszego zjazdu w Mińsku i dwudziestu pięciu innych miastach Białorusi. Wiecujący domagali się podwyższenia płac, powstrzymania inflacji, miejsc pracy i uwolnienia więźniów politycznych.

„Na chleb i kiełbasę wystarczy“

Jednak niewielu młodych, wykształconych ludzi ma odwagę wyjść na ulicę. Na początku października w Mińsku było ich tysiąc a w innych miastach zaledwie kilkaset. Panuje zbyt duży strach przed represjami. W przedsiębiorstwach podobno również grożono pracownikom: każda osoba, która weźmie udział w protestach, zostanie zwolniona. Inni obserwatorzy mówią o letargu Białorusinów. Opozycja na Białorusi jest bardzo podzielona – w samych wyborach prezydenckich wystawiła ona ponad dwudziestu kandydatów. Wielu obywateli zawiodło się również na UE. Do tej pory jedyną pomocą ze strony Brukseli jest zakaz wjazdu białoruskim elitom oraz nakładanie sankcji gospodarczych na Białoruś. Dotychczas niewiele to pomogło. A co z normalnymi obywatelami, pracownikami przedsiębiorstw państwowych? Czy będą protestować?

Dziennikarz Makarewicz w to wątpi: kryzys finansowy nie dotknął jeszcze tak dotkliwie obywateli. „Po dewaluacji białoruskiego rubla nie zostało wprawdzie ludziom zbyt dużo pieniędzy, ale na chleb i kiełbasę wystarczy.“

Zdaniem białoruskiego ekonomisty i byłego kandydata na prezydenta może się to zmienić wraz z nadejściem zimy. W połowie listopada przyjdą pierwsze rachunki za ogrzewanie – a te będą wysokie. „Będzie to moment, w którym ludzie zdadzą sobie sprawę, że naprawdę muszą zacisnąć pasa“.

Usznalew ma nadzieję, że coraz więcej obywateli przezwycięży strach i wyjdzie na ulicę protestować: „Mamy szansę na zmianę, jeśli ludzie zrozumieją, że mogą krytykować sytuację polityczną nie tylko siedząc w swoich kuchniach“.

Ostatnio Łukaszenka postawił swojemu rządowi ultimatum: w nadchodzącym półroczu ma on opanować kryzys. Wcześniej był jeszcze zdania, że pod koniec roku wszyscy zapomną o kryzysie.

Christina Hebel

źródło: spiegel.de

tłumaczenie: Aleksandra Nizamova, redakcja: twg

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply