Ponad murami

Znajomość polskiego była przypomnieniem sobie naszej przynależności do Europy, polsko-litewskiej Rzeczypospolitej, a nie do euroazjatyckiego cesarstwa moskiewskiego, które pod maską wymyślonej w XVIII w. “Rosji” serwują nam wciąż tamtejsi propagandyści.

1.

“Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica” – mówiło popularne sowieckie przysłowie. Dobry psycholog dopatrzyłby się w nim nie tylko tradycyjnej rosyjsko-sowieckiej zniewagi wobec “Polaczków”, ale także głębszych kompleksów, zwłaszcza zazdrości. Każde ludowe przysłowie określa zarówno pewną mądrość życiową, jak i wyraża niepewność i nieostateczność. Niezaprzeczalne prawdy są na tyle oczywiste, że przysłów nie potrzebują.

Prawdziwa “zagranica” rzeczywiście nie zaczynała się w Polsce, ale znacznie dalej, za murem berlińskim i żelazną kurtyną, której przeciętni mieszkańcy komunistycznego raju nie mogli przeniknąć. Trafić do Polski (czy innej bratniej republiki) było znacznie łatwiej. Ale i tak wyjechać można było tylko na zaproszenie sprawdzonych przez odpowiednie służby krewnych lub w składzie wycieczki, które najczęściej przypadały przodownikom pracy, działaczom społecznym, donosicielom i innym lojalnym, a najlepiej superlojalnym poddanym.

W połowie lat 70. spróbowałem wystąpić o zgodę na wyjazd do Polski. Był to raczej rodzaj eksperymentu. Po kilku miesiącach przyszła odpowiedź z urzędu paszportowego, której w zasadzie oczekiwałem: “Odmowa. Wyjazd nie jest konieczny”. Państwo sowieckie było wyjątkowo dbałe. Znało lepiej potrzeby obywateli od nich samych.

Trafiłem więc do Polski dopiero w 1989 r., u szczytu pierestrojki, i wkrótce przed tym, gdy ta niepełna “zagranica” stała się już prawdziwą, czego – szczerze mówiąc – wcale się nie spodziewałem. Oddychałem więc marcowym powietrzem, przebierałem butami po warszawskich ulicach usłanych śniegową kaszą, ledwo nadążając za polskimi przyjaciółmi, którzy chcieli mi pokazać wszystko podczas tego pierwszego i być może ostatniego wyjazdu. Widziałem fantastyczne kolekcje bibuły sprzedawane na dziedzińcach Uniwersytecie Warszawskim, dyskusje w Pen Clubie, filmy, które się przeleżały na półkach w latach 80., wystawę przy okazji sztuki Vaclava Havla, którą w Warszawie grano legalnie, choć on sam siedział jeszcze w czechosłowackim więzieniu. W mieszkaniu Jacka Kuronia słuchaliśmy do późna opowieści gospodarza o Okrągłym Stole, który właśnie trwał.

Do triumfalnego zwycięstwa “Solidarności” w pierwszych jeszcze nie całkiem wolnych wyborach pozostały trzy miesiące. Do upadku muru berlińskiego – osiem miesięcy. Do upadku ZSRR i zdobycia niepodległości – jeszcze dwa i pół roku. Chcieliśmy tych zmian i robiliśmy wszystko, żeby stały się szybsze. Ale nikt nie wiedział na pewno, jak daleko zajdzie pierestrojka i czy ktoś jej nie zatrzyma. Mało kto dziś pamięta, że gdy Polska świętowała zwycięstwo 4 czerwca, to na placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie rozprawiono się z tamtejszą pierestrojką. Mieliśmy podstawy, by oczekiwać czegoś podobnego. Każdego dnia poszerzaliśmy przestrzeń wolności, czując zarazem, że następnego dnia wszystko się może skończyć i wrócić do najgorszych czasów.

2.

Nigdy specjalnie nie uczyłem się języka polskiego. Przyszedł sam – przez kolorowe pisma sprzedawane w sowieckich kioskach, programy muzyczne w radiu, telewizję, którą oglądaliśmy we Lwowie dzięki antenom domowej konstrukcji. Wszystko to było ciekawsze, żywsze, bardziej przyciągające niż prymitywne odpowiedniki sowieckie, ograniczone nudną ideologią i ubogą propagandą. Mimo dziwnych liter i znaczków język polski był nad wyraz zrozumiały. I dopiero później przeczytałem w jakimś mądrym artykule, że nic w tym dziwnego, bo leksykalnie ukraiński jest z polskim bliższy niż ze słowackim czy nawet z rosyjskim. Tylko język białoruski jest nam bliższy niż polski.

Nie byłem osamotniony w swym hobby. Wśród oświeconych Ukraińców, zwłaszcza na zachodzie kraju, była to raczej norma. Potem dowiedziałem się, że po polsku próbowali wtedy czytać nie tylko Białorusini, ale także niektórzy Rosjanie, Litwini i nawet mieszkańcy wschodnich Niemiec. Dla większości z nich był to dodatkowy kanał wiedzy o świecie, możliwość dostępu do informacji bez pośrednictwa Moskwy.

Pamiętam dowcip z tamtych czasów, co znaczy pojęcie “seks grupowy” w różnych krajach. We Francji to młodzi ludzie, którzy po winie kochają się ze sobą w większym towarzystwie, doskonale się przy tym bawiąc. W Ameryce to mniej więcej to samo z dodatkiem kogoś, kto nagrywa ową orgię i sprzedaje z niej film na cały świat, zarabiając na tym grube pieniądze. W Polsce ktoś pokazuje zebranym chłopcom i dziewczętom ten przywieziony z Zachodu film. W Moskwie ktoś o nim opowiada, kto akurat był wcześniej w Polsce. A Ukraina ze względu na skalę represji i cenzury była na końcu tego łańcucha.

Znajomość języka polskiego, w przeciwieństwie do obowiązkowego rosyjskiego, dawała dostęp do wielu zabronionych lub na poły zabronionych tekstów Orwella, Pounda, Heideggera, Foucaulta. I podawała w wątpliwość pozycję Moskwy jako jedynego dystrybutora informacji. Znajomość polskiego była także przypomnieniem sobie naszej przynależności do Europy, polsko-litewskiej Rzeczypospolitej, a nie do euroazjatyckiego cesarstwa moskiewskiego, które pod maską wymyślonej w XVIII w. “Rosji” serwują nam wciąż tamtejsi propagandyści w mundurach, riasach [prawosławnych sutannach] i w cywilu.

Państwo sowieckie oczywiście to rozumiało, próbując nie gorzej od swych carskich poprzedników, jeśli nie wykorzenić polską herezję, to przynajmniej zmniejszyć jej atrakcyjność. Pod dowolnym pretekstem ograniczano kolportaż książek i czasopism oraz przemieszczanie się ludzi. Rozpowszechniano propagandę – utrzymaną w stylu KGB – o Polakach jako “zdrajcach”, “okupantach”, “historycznych grabieżcach”, którzy znów chcą zapanować na Ukrainą, czego dowodem miało być to, że nadal tytułują się na co dzień “panami”. Propaganda musiała działać zresztą nieźle, co widać do dziś w niewyszukanej i paranoidalnej antypolskości wielu mieszkańców Galicji.

3.

Wszystko odbyło się tak powoli i stopniowo, że w gruncie rzeczy trudno powiedzieć kiedy. Ostatnim punktem tego procesu był rok 2004. Nowa kurtyna – nazwijmy ją aksamitną, papierową czy po prostu wizową – stanęła na granicy polsko-ukraińskiej. 1 maja Polska wstąpiła do UE, a trzy i pół roku później weszła do strefy Schengen, czyli przestrzeni “stabilności i dobrobytu”, jak to patetycznie, ale ogólnie słusznie określa unijna nowomowa. Na ironię losu stało się to 1 maja, czyli w Święto Pracy określane w b. ZSRR jako “dzień międzynarodowej solidarności ludzi pracy”. Ukraina znalazła się poza tą strefą, bez specjalnych nadziei, że kiedyś do niej wejdzie.

Rozczarowanie przechodzi w rozdrażnienie, rozdrażnienie w rozpacz, a rozpacz w apatię. Jedni oskarżają Zachód – o ignorancję, pychę, prowincjonalność, egoizm, bojaźń, dwulicowość, podwójne standardy, niechęć do traktowania Ukrainy bodaj na równi z innymi postkomunistycznymi nieudacznikami Europy, jak choćby państwami bałkańskimi. Inni za wszystko winią Rosję – za podstępność i agresywność, ukrainofobię, patologiczną niezgodę wobec ukraińskiej niepodległości i ciągłe próby destabilizacji i skompromitowania nas. Najliczniejsi wreszcie i najbardziej przenikliwi krytykują samych siebie – za brak jedności, solidarności, politycznej kultury, umiejętności wyboru kompetentnej i odpowiedzialnej władzy, brak woli i talentu do reformowania kraju.

Mój dobry przyjaciel, znany historyk, twierdzi, że Polacy rozpoczęli integrację europejską jeszcze długo przed zwycięstwem “Solidarności” w 1989 r. Początkiem były antycarskie powstania 1830 i 1863, antyhitlerowskie Powstanie Warszawskie i antykomunistyczne protesty 1956, 1968, 1970 i wreszcie cudowny Sierpień ’80 r. W zasadzie, dodaje ironicznie przyjaciel, polską integrację europejską można wywieść ze średniowiecza, gdy Polacy wybrali zachodni, a nie wschodni obrządek chrześcijaństwa.

Znam jego ulubioną teorię “zależności od szlaku” – punkt docelowy zależy od miejsca wyjścia. Za pomocą tej teorii można wiele wyjaśnić, może nawet zbyt wiele. Niekompetencję i nepotyzm, brutalność despotów, traktując ją jako “miejscową tradycję”. Można też usprawiedliwić pasywność ludności i wiele innych cech. Przeszłość rzeczywiście wyznacza przyszłość, ale to zbyt łatwe wytłumaczenie dla każdego, kto, zamiast rozwiązać problem, chce go tylko wyjaśnić.

Mój przyjaciel ma jednak inne zdanie. “Ta teoria – mówi – nie jest wcale deterministyczna. Ona wyznacza pewne granice, korytarz możliwości. Zazwyczaj jest on dosyć szeroki. Możesz wykorzystać go, czyli jeszcze bardziej poszerzyć – jak sześć lat temu udało się to Ukrainie podczas pomarańczowej rewolucji. A możesz go także zawęzić, a wręcz zmarnować, jak stało się to później”.

Nadal ciekawi mnie, czemu pewne narody – np. Polacy – umieją tu i teraz wykorzystać w pełni swój korytarz możliwości, a inni, np. Ukraińcy, umieją zmarnować to, co pozornie wydaje się nie do zepsucia. Dlaczego niektóre kraje z dawnego bloku komunistycznego stały się prawdziwą “zagranicą”, a inne pozostają “bliskie” Rosji. Mistrzowie geopolitycznej nowomowy nazywają to strefą “uprzywilejowanych interesów Rosji”.

Mam pewne problemy z tymi eufemistycznymi pojęciami. Kiedy słyszę w naszych mediach, że Kirgistan czy Uzbekistan to “bliska zagranica, a Węgry i Polska – “daleka”, to rozumiem, że polityka deformuje przestrzeń, a zarazem głowy ludzi, którzy w niej przebywają. Polityka wyłącza mnie z Europy, a geografia pozostawia poza Azją. Znajduję się więc w jakiejś mglistej, mitycznej, wręcz mistycznej przestrzeni, zwanej w tej politycznej nowomowie “Eurazją”.

Ta chimera zrodzona w chorej mesjanistycznej świadomości Rosjan jako kompensacja ich kompleksu wobec Zachodu zaznała licznych mutacji, perwersji, ideologicznych wzbogaceń i uszczupleń. Ale zachowała swoją istotę we wszystkich postaciach: Wielka Rosja, Antyzachodni Blok Narodów Euroazjatyckich i wreszcie najświeższa sfera “uprzywilejowanych” (a jakże by inaczej?) interesów Rosji.

To ostatnie miejsce w świecie, do którego chciałbym trafić.

Odczuwam niemal fizycznie jak ta lepka rzeczywistość otacza mnie ze wszystkich stron. Ten dyskursywny fenomen emanuje nie tylko z krypto-faszystowskiej retoryki, którą posługują się ludzie o pokroju Żyrinowskiego, Dugina czy Dżadana. Niestety jest również obecny w wypowiedziach zachodnich polityków i dziennikarzy. Wielu z nich nieświadomie – bezmyślnie, ale efektywnie – wspiera tę dyskursywną rzeczywistość, buduje nowy mur poprzez promowanie specyficznej formy „inności”, którą można nazwać „euroazjatyzacją”.

Pięć lat temu, w przeddzień rozszerzenia Unii Europejskiej, przeczytałem wiele artykułów na temat tego wydarzenia w międzynarodowych mediach. Najciekawsze były reportaże pisane z nowej granicy Unii. Oto dwa przykłady, które dobrze pokazują styl tego specyficznego sposobu przekazywania informacji:

The New York Times, 25 kwietnia 2004:

„Dorohusk, Polska: W nieskazitelnie czystym pokoju znajduje się sterta pistoletów maszynowych Glauberyt – polskiej wersji znanego automatu Uzi. Na regałach: pistolety 9 mm, pudła z kulami, dwa kaemy i noktowizor w zielonym brezentowym etui.

Na dworze czeka Land Rover, motocykle, dwa psy tropiące. Do tego jeszcze skuter śnieżny, helikopter i samolot patrolowy, aby dobrze zabezpieczyć tę 327-milową granicę między Polską a Ukrainą.

»[…] Ktoś uważa, że hordy nielegalnych imigrantów czyhają za naszą granicą a nasza kontrola nie jest wystarczająco skuteczna« – mówi Jan Truszczyński, główny negocjator Polski z UE”.

Observer, 18 kwietnia 2004:

„Nadchodzi Pierwszy Maja na samym skraju (sic!) Europy… Tu, w niewielkiej wsi Horodło, znajduje się najdalej wysunięty na wschód punkt nowej 3860-kilometrowej granicy Unii Europejskiej…

Wiosna zapanowała już w małym parku w Horodle i w barze »Wróbel«, do którego wrócili z Warszawy Darek i Monika, spodziewając się, że granica oznacza teraz nowy biznes. »Do naszej małej miejscowości przyślą czterdziestu dodatkowych policjantów – mówi Monika – obecnie mamy dwóch, nie licząc oczywiście straży granicznej.«

»Oni będą ganiać Ukraińców – mówi Janusz, właściciel minimarketu. – Bo Ukraińcy nielegalnie przywożą papierosy i sprzedają je po dwa złote. A my powinniśmy sprzedawać po pięć. Teraz ludzie będą musieli kupować u nas.«

Wzdłuż rzeki, na żądanie Brukseli, zbudowano tu tak zwaną „aksamitną kurtynę” – szereg nowych posterunków granicznych z tysiącami świeżo zrekrutowanych strażników”.

Oba artykuły są napisane w tym samym, wywołującym sensację, tonie. Spokojne („normalne”) życie po jednej stronie granicy kontrastuje z groźną egzystencją wszelkiej maści wyrzutków po drugiej stronie. Przemytnicy, prostytutki oraz nielegalni imigranci tylko myślą jak przeniknąć do strefy „stabilności i dobrobytu” i zacząć żerować na ciężkiej pracy przyzwoitych Europejczyków. Żeby powstrzymać te człekokształtne istoty, trzeba wielu skuterów śnieżnych, helikopterów i dobrze wyszkolonych psów tropiących. Pistolety i kaemy też się przydadzą, bo przecież nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać po tych hordach za murem.

Wątpię czy osoby, które przeczytały te artykuły, chociaż przez chwilę pomyślały, że ludzie po tamtej stronie granicy są tacy sami jak one: mają dwie ręce, dwie nogi i przeważnie parę oczu. Ich życie może nie jest tak dostatnie i bezpieczne, ale w zasadzie niczym szczególnym się nie różni. Oni też wychowują dzieci, uczą studentów, piszą wiersze, wystawiają spektakle i budują samoloty. Nie mają najmniejszego zamiaru przenikać do strefy Schengen – legalnie, czy też nie. Czytelnicy tych gazet zdziwiliby się niepomiernie, gdyby dowiedzieli się, że tylko 14 proc. Ukraińców ma paszporty, i że wśród wszystkich innych imigrantów w Unii Europejskiej, Ukraińcy nie stanowią nawet pół procent.

Wyimaginowane mury mogą być czasami bardziej niebezpieczne od tych rzeczywistych, ponieważ powstają w ludzkich głowach, a po jakimś czasie bloki stereotypów stają się mocniejszymi od betonowych.

4.

Kilkanaście lat temu, na jednej z konferencji nieopacznie określiłem niektóre ukraińskie problemy mianem postkolonialnych. Oczywiście od razu spotkałem się ze sprzeciwem afrykańskich uczestników. „A co rozumiesz pod pojęciem kolonializmu?! – napadli na mnie – przecież jesteś biały!”

Wtedy ten argument wydawał się mi się trochę dziwnym. Przecież nie trzeba być bezdomnym, żeby rozumieć czym jest ubóstwo, i nie trzeba być kobietą, żeby sympatyzować z feministkami. Dopiero z czasem zrozumiałem. Zauważyłem, że milicjanci zatrzymują czarnych na ulicach Kijowa o wiele częściej, niż białych. We wszystkich europejskich portach lotniczych, włącznie z naszymi, ich dokumenty są sprawdzane o wiele rzetelniej. Większość naszych mediów nigdy nie zapomina zaznaczyć narodowości przestępcy, jeśli to Gruzin, Senegalczyk czy Cygan. Nigdy zaś nie wspomina narodowości, jeśli chodzi o Ukraińca, Żyda czy Rosjanina. Zacząłem rozumieć, że sprawiedliwość, równość, wolność i inne uniwersalne wartości nie są znów takie uniwersalne. Inny kolor skóry może być większym problemem w Kijowie niż język ukraiński w Doniecku czy Sewastopolu.

Ze wszystkich postkolonialnych problemów warto wspomnieć o jednym. Nie jest najpoważniejszy, ale symptomatyczny: to neurotyczne pragnienie wszystkich mieszkańców Europy Wschodniej, aby pozbyć się swojej wschodnioeuropejskiej tożsamości jak jakiejś choroby. Jednocześnie starając się stworzyć sobie bardziej prestiżową tożsamość – nordycką, środkową, w ostateczności środkowo-wschodnią.

Rozumiem ich, bo i sam odczuwam podobne pragnienie. Europa Wschodnia jako dyskursywna konstrukcja znajduje się zbyt blisko czarnej dziury zwanej „Euroazją” – z czerwonym olbrzymem (a raczej karłem) w jej głębiach. Każdy się boi, że zostanie w wessany w tę otchłań. Wschodnioeuropejczycy politycznie dystansują się od „Euroazji”, jej skorumpowanych instytucji i autorytarnych praktyk. Jednak w obecnym dyskursie wyraźnie rysowana jest inność „Wschodu”, jego skondensowanie i homogenizacja, tak charakterystyczne dla klasycznego kolonializmu. „Nowi Europejczycy” jawnie nie pragną zburzenia starych murów, tylko przesunięcia ich dalej na wschód.

Polacy, w tej kwestii, to chyba ostatni naród w Europie (wraz z garstką Bałtów i Skandynawów), który stawia wartości ponad interesy i poważnie traktuje na wpół zapomniane w „starej” Unii Europejskiej terminy takie jak: prawa człowieka, wolności obywatelskie, solidarność. Polacy uważają, że mury rzeczywiście trzeba zburzyć, a nie przesuwać dalej na wschód. Jestem im za to bardzo wdzięczny, a zwłaszcza – za tę staromodną rzecz, którą oni wynaleźli i której uparcie nie zamierzają się zrzekać – solidarność.

Ponad ćwierć stulecia temu jeden z najznakomitszych polskich poetów i eseistów – Adam Zagajewski – w ponurym okresie stanu wojennego retorycznie pytał:

„Co by się stało, gdyby pewnego dnia – pewnego pięknego dnia – Polska odzyskała swobodę życia politycznego? Czy utrzymałoby się to wspaniałe napięcie duchowe cechujące z pewnością nie cały naród, ale jego całkiem liczną i całkiem demokratyczną elitę? Czy opustoszałyby kościoły? Czy poezja stałaby się – jak to się dzieje w krajach szczęśliwych – pokarmem znudzonej garstki znawców, a kino jedną z gałęzi skomercjalizowanej rozrywki? Czy to, co udało się w polskiej sytuacji ocalić, uchronić przed powodzią, przed zniszczeniem, a nawet wznieść powyżej zagrożenia, jak wysoki i piękny mur, czy to, co powstało jako odpowiedź na niebezpieczne wyzwanie totalitaryzmu, przestałoby istnieć w tym samym dniu, w którym zniknęłoby samo to wyzwanie?”

Nie pada tu słowo „solidarność”, a jednak wyczuwa się je w tych słowach, w ich patosie. Choć może tylko tak mi się zdaje – jak to często bywa z rzeczami, których nam coraz bardziej brakuje.

Mykoła Riabczuk

tłum. Marcin Wojciechowski i Małgorzata Fedorowicz

Mykoła Riabczuk(ur. 1953) jest ukraińskim pisarzem, eseistą, tłumaczem związanym z kijowskim pismem “Krytyka”. Coraz częściej zajmuje się politologią. Wykłada, pisze felietony i analizy. Jego ostatnia książka “Ulubiony pistolet pani Simpson, czyli kronika pomarańczowej porażki” jest rozliczeniem tego, jak Ukraina wykorzystała pięć lat po pomarańczowej rewolucji. Laureat Polsko-Ukraińskiej Nagrody Pojednania, nagrody Polcul Foundation oraz ostatnio tytułu Bene Merito przyznawanego przez polski MSZ za szczególne zasługi dla zbliżenia z naszym krajem, współpracę i promocję Polski za granicą.

Artykuł ukazał się na stronie internetowej Zachodniej Grupy Analitycznej: www.zgroup.com.ua. Fragment tekstu był publikowany w “Gazecie Wyborczej“, w tłumaczeniu Marcina Wojciechowskiego, któremu dziękujemy za zgodę na jego wykorzystanie.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply