Mykoła Rjabczuk o Giedroyciu i “Kulturze”

Z kulturą i bez. Cztery fragmenty

Fragment pierwszy: Warszawa

W 1989 roku, w burzliwym okresie “pierestrojki”, władze radzieckie po raz pierwszy wypuściły mnie do Polski. Był marzec. W nocy trzymały jeszcze mrozy, ale w dzień było słonecznie, topniał śnieg, pachniało wiosną. Dreptaliśmy z kolegami po błotnistych kałużach starając się wszędzie zdążyć – na panel dyskusyjny w PEN Klubie, na spotkanie z Jackiem Kuroniem w jego mieszkaniu, na wystawę sztuki Havla, który właśnie wtedy odbywał kolejną karę w czeskim więzieniu. Moi polscy koledzy starali się maksymalnie mnie naładować wrażeniami i książkami, w rezultacie zaangażowałem się jak mogłem.

Sytuacja zarówno w Polsce, jak i w ZSRR była niepewna. Solidarność prowadziła trudne rozmowy z reżimem komunistycznym o wolnych wyborach i, odpowiednio, o nowym podziale władzy. Na Ukrainie, biorąc przykład z republik bałtyckich i z tejże polskiej Solidarności, zaczynało się tworzenie Ruchu Narodowego na rzecz przebudowy. “Głasność”, tudzież wolność słowa i jawność informacji, niby co dzień rozszerzały przestrzeń otaczającej wolności, tyle, że z każdym dniem ta wolność miała coraz bardziej gorzki posmak przemijania. Przeczucie końca, jakiejś ponurej GKCZP prześladowało wtedy wielu z nas – i, jak się okazało, nie bezpodstawnie.[GKCZP, od nazwy Państwowego Komitetu Sytuacji Nadzwyczajnych ZSRR, który skupiał ważne polityczne osoby w państwie i próbował obalić prezydenta Gorbaczowa w noc z 18 na 19 sierpnia 1991 r., tłum. O.S.]

Kupowałem mnóstwo polskich książek i czasopism z takim samym zapałem, jak na Ukrainie prenumerowałem wszystkie pod rząd “progresywne” czasopisma i gazety – od moskiewskiego “Nowego Miru” czy “Ogoniok” do jakiejś iwano-frankowskiej “Hałyczyny” czy estońskiej “Sowieckiej mołodioży”. W Warszawie “drugi obieg” sprzedawano na każdym kroku, a najwięcej przy bramie Uniwersytetu. Ilość, a czasem i jakość robiły wrażenie. Specjaliści twierdzą, że pod koniec lat 80-ych polski “drugi obieg” miał taki asortyment, a czasem i ilość wydanych egzemplarzy, że stał się poważną konkurencją dla wydań oficjalnych.

Wśród kilkunastu kilogramów literatury, które przytargałem z Warszawy do Kijowa nie brakowało, oczywiście, i paryskiej “Kultury” w kieszonkowym formacie, specjalnie opracowanym na nielegalny “eksport”. Nie powiem, żeby właśnie “Kultura” sprawiła wówczas na mnie największe wrażenie. Polskie czasopisma “drugiego obiegu”: “Krytyka”, “Obóz”, “ABC”, “Czas kultury” – wydawały mi się bardziej żywymi w dyskusjach, autentycznymi. Nawet ten tańszy papier gazetowy, na którym były one drukowane, wydawało się, oddawał duch epoki i symbolicznie nawiązywał do tego, co robiliśmy czy zamierzaliśmy robić w Ukrainie.###strona###

Otóż, moim największym ulubieńcem tamtych lat stało się polskie czasopismo “Res Publica” – według mojego ówczesnego mniemania, wspaniałe pojednanie aktualnej problematyki i wysokiego intelektualnego poziomu. “Res Publica” była wydawana legalnie – była ona jednym z pierwszych niezależnych czasopism, które dostało pozwolenie komunistów (nie biorąc pod uwagę, oczywiście, wydań katolickich, których komuniści nie odważyli się zakazać nawet w czasach stalinowskich”). Legalność miała własna cenę – wiele materiałów w czasopiśmie “Res Publica” miało oznaczenie cenzury; polska cenzura w przeciwieństwie do radzieckiej, musiała tłumaczyć się ze skrótów. Więc, na miejscu wyciętych fragmentów redakcja stawiała kwadratowe nawiasy, w których zamieszczała odsyłacz do prawnego artykułu i paragrafu, na podstawie którego wycięto dany fragment. Najczęściej usuwano akapity krytykujące ZSRR, Rosję, komunizm, partię. Przy czym skróty, w pewnym sensie, były nie mniej wymowne niż teksty właściwe.

“Kultura” na tym tle wyglądała nieco oschle, trzymającą się na uboczu i o zbyt “diasporalnym” charakterze. Dopiero z czasem zrozumiałem, że cały wachlarz polskiego “drugiego obiegu”, jego energia, natchnienie, jego przeważnie liberalno-demokratyczna postawa, uwaga poświęcana mniejszości, sympatia do sąsiadów na Wschodzie, jego etos pochodzą w dużej mierze z “Kultury” Giedroycia, która ponad czterdzieści lat przenikała nielegalnie do Polski, kształtowała tu opozycyjne myślenia, dyskurs, krąg podejmowanych problemów, wizję przeszłości i przyszłości.

Fragment drugi: Kijów

Rok czy dwa później zostałem nie tylko czytelnikiem «Kultury», ale też otrzymywałem stałą prenumeratę czasopisma, przy czym stało się to w nieco kuriozalny sposób. Pracowałem wówczas w czasopiśmie “Wseswit” , który dzielił swoją siedzibę na parterze budynku przy ulicy Kirowa 34 (obecnie- Hruszewskiego) z czasopismem “Witczyzna” – czołowym, jak wtedy się uważało, organem prasowym Stowarzyszenia pisarzy. “Witczyzna”, nie wiadomo dlaczego, w odróżnieniu od “Wseswitu”, regularnie otrzymywała “Kulturę”, chociaż i do dnia dzisiejszego nie jestem pewien, czy tam ktokolwiek umiałby czytać po polsku albo w ogóle znał alfabet łaciński.###strona###

Za czasów radzieckich cenzura rzetelnie sprawdzała przesyłki pocztowe obywateli, natomiast była znacznie łagodniejsza w stosunku do organizacji. Twórcze stowarzyszenia, redakcje, biblioteki, instytuty naukowo-badawcze mogły, w sumie, otrzymywać z zagranicy różnego rodzaju literaturę pod warunkiem, że mają sejf lub specjalne pomieszczenie dla jej przechowywania, a także oficjalny wykaz osób upoważnionych do czytania tej literatury oraz odpowiedzialnych za jej przechowywanie. Właśnie na to liczyły, widocznie, redakcje niektórych wydawnictw zagranicznych, między innymi «Kultury», mając nadzieję, że przynajmniej w ten sposób, uda im się przeniknąć za «żelazna kurtynę» – chociażby do ograniczonego koła czytelników. Mieliśmy w redakcji “Wseswitu” taki sejf i było wiele ciekawych wydań zarówno w nim jak i poza nim, ponieważ nikt szczególnie nie przyjmował się najnowszymi zakazanymi powieściami Josepha Hellera czy Kurta Vonneguta. Nie miałem oficjalnego dostępu do tego sejfu, bo nie podpisałem dokumentu, który zobowiązywałby mnie do tego, abym nie rozgłaszał tajemnicy treści przeczytanego. Żartując tłumaczyłem się, że nie umiem trzymać języka za zębami i przy kieliszku jestem gotów zdradzić się z byle czym. Jednak dzięki kolegom otrzymywałem z sejfu wszystko, co chciałem.

Na «Kulturę» trafiłem w ubikacji, ściślej – na jej strony, rzetelnie rozdarte na pół i w ten sposób przygotowane do użytku: dobry format, papier dość dobrej jakości, jak na kraj, gdzie przyzwyczaili się obchodzić bez papieru toaletowego, jak i bez wielu innych rzeczy. Czasopismo było bez okładki i bez spisu treści, ale poznałem go po czcionce, wierszach, zresztą, po imionach autorów. Zabrałem jego pozostałości i do tej pory przechowuję go w kopercie z symbolicznym napisem KULTURA. Chociaż należałoby, pewnie, wyjaśnić dokładniej: “Co robi z Kulturą nasza Ojczyzna”. Nauczony nieco doświadczeniem życiowym, nie poleciałem do kierownictwa urządzać skandalu, bo wiem, że wszystkie problemy należy rozwiązywać albo na najwyższym, albo na najniższym poziomie, ale nigdy – na tych pomiędzy. Dlatego od razu udałem się do sekretarki i, wstępując z nią w poufną rozmowę za pomocą pewnych podejść nieco korupcyjnych, umówiłem się, że «Kultura» ze skrzynki pocztowej “Witczyzny” będzie co miesiąc trafiać prosto do mnie – rzekomo przez pomyłkę, bo któż, do cholery, rozczyta na kopercie tę przeklętą łacinkę!###strona###

Fragment trzeci: Paryż

Nie odważyłem się opowiedzieć tej historii Jerzemu Giedroyciowi, chociaż spotkałem się z nim dwukrotnie w Maison-Laffitte, jesienią 93-go i latem 98-go. Za pierwszym razem, zatem, były to odwiedziny, przypominające, można powiedzieć, muzealne zwiedzanie: przyjechaliśmy do niego całą grupą – kilkanaście osób, prawie wszyscy uczestnicy polsko-ukraińskiej konferencji w Lille,- okazać swój szacunek mentorowi i wysłuchać jego nastawienia. Nic szczególnego z ówczesnych rozmów nie utkwiło w pamięci, oprócz wzniosłego spokoju gospodarza, jego domu, posesji; wydawało się, że on promieniuje wzniosłością – ale bez żadnej pychy, zarozumiałości, wyniosłości. Przypuszczam, że tak musieli wyglądać starożytni mędrcy, czy, możliwe, prawdziwi arystokraci, potomkowie królewskich rodów w prostej linii.

Pięć lat później we dwójkę spędziliśmy ponad godzinę na rozmowie. Starałem się zrobić wywiad ze sławnym redaktorem, ale on zadawał mi więcej pytań, aniżeli ja jemu. Ukraina, interesował go w jego dziewięćdziesiąt lat nie mniej niżeli w czterdzieści, natomiast sam uchylał się od odpowiedzi na pytania, które najbardziej mnie interesowały. Między innymi, nie otrzymałem odpowiedzi na to, dlaczego nie odważył się on po 1989 roku wrócić do kraju i przenieść tam wydawnictwa «Kultury» – jak zrobili to (bez szczególnego powodzenia), powiedzmy, wydawcy rosyjskiego «Kontynentu» czy ukraińskiej “Suczasnosti”. Chociaż, w sumie, rozumiem, że kiedy ma się dziewięćdziesiąt lat jest już za późno, żeby zaczynać na nowo życie, w istocie, nowe czasopismo; jest już za późno, żeby zanurzać się w wir, nazywany konkurencją i do kliki, nazywaną procesem kulturalnym. Ponad cztery dziesięciolecia «Kultura» zajmowała się strategią polskiego narodowego przetrwania i było by to dla niej niewybaczalnym rozdrobnieniem się na poszczególne techniczne problemy, gdyby teraz straciła swój autorytatywny głos wśród zawirowanego wielogłosu nowoczesnych polskich mass-mediów. «Kultura» była nie tylko dzieckiem Gedroycia, ale też jego życiowym projektem. Ten projekt w większej części udało się zrealizować, otóż «Kultura» w sposób naturalny musiała wraz ze śmiercią Giedroycia zakończyć swoje istnienie.###strona###

Po rozmowie, zostawiłem na jego stole kilka numerów “Krytyki”, którą założyliśmy z profesorem George’m Grabowiczem rok wcześniej w Kijowie. Formalnie “Krytyka” wzorowała się na amerykańskim tygodniku “New York Review of Books”, istotnie – na “Kulturze” Giedroycia. Ów związek był akcentowany w artykule redakcyjnym Grabowicza na samym początku projektu. To duchowe pokrewieństwo “Krytyka” stara się podtrzymywać do dzisiaj, nie ulegając narodowym kompleksom, fobiom i pozorom, prezentując fachowy poziom intelektualny i odpowiedzialne intelektualne środowisko, tudzież rozpoznając problemy, które wydają się najważniejszymi dla obecnej i jutrzejszej Ukrainy. Ciężko mi oceniać powodzenie tego projektu, ale, podobnie jak dziesięć lat temu, jestem przekonany, że każdy naród musi mieć swojego Giedroycia i swoją “Kulturę” – przynajmniej w momentach krytycznych, przejściowych swojego istnienia. Najważniejsze, że nawet nie mając własnego Giedroycia i własnej “Kultury” naród musi przyjąć ich duchowość, ich natchnienie – przynajmniej na poziomie swoich elit intelektualnych.

Fragment czwarty: Moskwa

Występując nie tak dawno z przemówieniem przed kijowskimi dziennikarzami z okazji setnej rocznicy urodzin Giedroycia, przypadkiem zauważyłem, że większość z nich nie ma pojęcia ani kim był Giedroyć, ani czym jest paryska “Kultura”, ani, nareszcie, w jaki sposób zmieniła ona u podstaw polsko-ukraińskie stosunki. I postanowiłem przeprowadzić prostą i bardziej zrozumiałą dla nich paralelę. Proszę sobie wyobrazić, powiedziałem, że w Rosji pojawia się nagle autorytatywna postać pokroju Sacharowa czy Sołżenicyna, która ma odwagę powiedzieć: “Przyjaciele! A spróbujmy odrzucić nasze historyczne mity o “ruskim” Kijowie i “ruskim” Krymie, – podobnie jak Ukraińcy zapomnieli o “ukraińskim” Kubaniu, “ukraińskiej” chełmszczyźnie i “ukraińskiej” ziemi brzeskiej. Zapomnijmy o Białej Rusi, i Czerwonej Rusi, i Mołdawskiej (Wołoskiej), i Zakaukaskiej i Konstantynopolskiej, i każdej innej “Rusi”. Zostawmy tę “Ruś”, wszystkie jej historyczne “kresy” w spokoju, a spróbujmy się zająć Rosją. Odwołajmy jak najprędzej swoje oddziały wojskowe z Abchazji i Naddniestrza i przestańmy nareszcie bez potrzeby bronić swoich wirtualnych “rodaków” w krajach bałtyckich, natomiast zacznijmy dbać o realnych rodaków na własnych nieurodzajnych ziemiach, na Syberii i na Dalekim Wschodzie. Przecież dobre stosunki z sąsiadami są o wiele ważniejsze od wątpliwej imperialnej wyniosłości. Otóż nie zbudujemy wolnej, demokratycznej i szanowanej w świecie Rosji, nieustannie rozdrapując historyczne rany i strasząc wszystkich dookoła napadami anachronicznych imperialnych majaków”. I proszę sobie wyobrazić, że rosyjski Giedroyc nie tylko powiedziałby to, – bo w Rosji są jeszcze tacy ludzie, zdolni do wypowiedzenia podobnych rzeczy, – ale też stworzył by czasopismo, skupił wokół niego grono czołowych rosyjskich intelektualistów, i zjednał do nich intelektualistów ukraińskich, litewskich, polskich, i potrafił wreszcie przekonać większość środowisk inteligenckich w swoim kraju, a także większość obywateli, – do racjonalności swoich idei.###strona###

A teraz, powiedziałem, na zakończenie, przypomnijcie sobie występ polskiego ambasadora na początku tej konferencji prasowej. To już piąty polski ambasador w ciągu kilku lat naszej niepodległości, i proszę zauważyć, że on, podobnie jak wszyscy jego poprzednicy, przyzwoicie mówi po ukraińsku. Może przypomnicie sobie kogokolwiek z rosyjskiej ambasady, kto w podobny sposób uważałby za potrzebne wyrazić swój szacunek do nas, do naszego języka, do naszego państwa. Otóż, macie malutki przykład różnicy między krajem, który miał swojego Giedroycia, i krajem, który, niestety, i do tej pory go nie ma.

Post Scriptum

Nasz kraj jak na razie też nie ma swojej “Kultury” i swojego Giedroycia. Jest to mniej zauważalne, ponieważ, na szczęście dla siebie i reszty świata, nie ma on ani imperialnej spuścizny, ani pocisków atomowych i niezmierzonych zasobów nafty i gazu, aby tę spuściznę pieścić i podtrzymywać. Ale ma niemało produktów tej spuścizny – między innymi, ogromne zasoby “homo sovieticusa”, który włada tym państwem i za pokorną zgodą poddanych nazywa siebie polityczną, biznesową i jakąkolwiek inną, niech Bóg mi wybaczy, “elitą”.

Staram się nie patrzeć w telewizji na te zadowolone z siebie oblicza bez cienia intelektu, bez najmniejszej, wydaje się, świadomości prawa i tym bardziej – moralności. Ale oni, podobnie do świńskich mord Gogola, pojawiają się w wieczornych oknach, i wtedy szczególnie dokuczliwie odczuwasz, że właśnie kultura jest ostatnim kołem z kredy, które broni nas przed tym radzieckim upiorem przeszłości.

Czasem ciągnie mnie na smutne żarty i mam nieodpartą chęć wysłać każdemu przedstawicielowi owej “elity” egzemplarz rozdartej na pół “Kultury” – bez okładki i spisu treści. Chociaż wątpię, czy oni zrozumieją symbolikę tego gestu. Jak by nie było, to problem z papierem toaletowym już dawno dla siebie rozwiązali.

Mykoła Rjabczuk

(tłum. Olena Szelążyk-Komenda)

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply