Jan Ciechonowicz był w latach 80 ubiegłego wieku czołowym przedstawiciele nowej polskiej inteligencji Wileńszczyzny. Jeden z inicjatorów Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie, pozostawał poza głównym nurtem ruchu autonomicznego – “wówczas byłem już w ich oczach zbyt radykalny” – wspomina Ciechanowicz.
Karol Kaźmierczak: Pochodzi pan z historycznej Wileńszczyzny, ale z południowej strony przecinającej ją od wojny granicy. Urodził się pan na terytorium obwodu grodzieńskiego Białoruskiej SRR. Czym różniła się egzystencja Polaków w tej republice od życia Polaków w republice litewskiej? Jak trafił pan do Wilna?
Jan Ciechanowicz: Moje ojczyste miasteczko to Worniany. Przed wojną był to powiat wileńsko-trocki. W tym miasteczku znajdowało się eksperymentalne gospodarstwo Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Były tam stawy, pola uprawne, lasy. Mój ojciec, Świętej Pamięci Stanisław Ciechanowicz był tam zarządcą. Urodziłem się już po wojnie, kiedy Stalin przydzielił tę część Wileńszczyzny republice białoruskiej. Jednak to było jedno państwo radzieckie i granic między republikami faktycznie nie było. Na tym terytorium Wilno, mimo że część Wileńszczyzny przydzielono Białorusi, nadal pozostawało ośrodkiem przyciągającym ludzi, szczególnie Polaków, choć było już stolicą Litwy. Tysiące i tysiące Polaków z południowej Wileńszczyzny, z powiatów lidzkiego, brasławskiego, dziśnieńskiego ściągało do Wilna. Worniany leżą 45 kilometrów od miasta. To naturalne sąsiedztwo. Wielu członków mojej rodziny, między innymi siostra, mieszkało w Wilnie. Ja po ukończeniu szkoły średniej, ukończyłem studia germanistyczne na uniwersytecie pedagogicznym w Mińsku. Studia politologiczne ukończyłem już w Wilnie i w naturalny sposób pierwszą pracę znalazłem w polskiej szkole średniej w Mejszagole, która do dzisiaj jest prężnym ośrodkiem polskości. Pracowałem tam przez pięć lat w roli nauczyciela języka niemieckiego. Następnie zostałem zaproszony do pracy w „Czerwonym Sztandarze” – to była wówczas jedyna codzienna polskojęzyczna gazeta w całym Związku Radzieckim.
K.K.: Jak pan wspomina ówczesne uwarunkowania pracy polskiej oświaty na Wileńszczyźnie? Litwa była wszak jedyną w Związku Radzieckim republiką gdzie tak szeroka sieć polskiego szkolnictwa funkcjonowała.
J.C.: Były polskie szkoły, polskie zespoły teatralne i ludowe, polska prasa. Były właśnie tutaj mimo, że na Białorusi mieszkało więcej Polaków. A jednak Litwini pozwolili, może nieco wbrew sobie, na otworzenie tych instytucji. Pracę zaczynałem jako młody, 22-letni człowiek świeżo po studiach. Patrzyłem na nią nie przez pryzmat pracy zarobkowej, odczuwałem ją jako misję – ja jako obrońca polskości. Polskie dzieci wynosiły wówczas patriotyczny potencjał z domu. Choć byłem nauczycielem języka niemieckiego przemycałem jednak wartości europejskie – poprzez poznawanie literatury niemieckiej, ale też ogólnego ducha tolerancji ideologicznej w warunkach tego ideologicznego przecież państwa. Ja to tak odczuwałem, jak i cały szereg moich znajomych nauczycieli.
K.K.: Jak dalej rozwijała się pańska kariera?
J.C.: Jeszcze będąc nauczycielem opublikowałem kilka artykułów na tematy pedagogiczne. Bazowały on na dokonaniach Janusza Korczaka. Te artykuły wywołały spory rezonans, bo też nakład „Czerwonego Sztandaru” to było 57 tysięcy egzemplarzy. Napłynęło wiele listów do redakcji. Tak po pięciu latach pracy w polskich szkołach w Mejszagole i Duksztach trafiłem do redakcji. Praca moja polegała przede wszystkim na tym, by opisywać polskie tradycje naukowe i kulturalne Wilna i ziemi wileńskiej, a może nawet szerzej Kresów. Dziewięć lat pracowałem na etacie. Na pół etatu pracowałem jednocześnie na wydziale polonistyki Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Opublikowałem ponad 300 artykułów, z których 284 poświęconych było przypominaniu o polskich tradycjach Wileńszczyzny. Narażałem się wielokrotnie, oskarżano mnie o polski nacjonalizm, były problemy w samej redakcji. W mojej sprawie było nawet posiedzenie zespołu redkacyjnego, po tym gdy w 1979 r. kiedy to krakowskie „Życie Literackie” opublikowały duży cykl moich artykułów o Uniwersytecie Wileńskim z okazji czterechsetlecia jego założenia. Obok wywiadów z ówczesnymi pracownikami, rektorem, była też seria artykułów historycznych, między innymi poświęconych pierwszemu rektorowi ks. Piotrowi Skardze, drugiemu rektorowi ks. Jakubowi Wujkowi. Zrobiło to wrażenie wśród czytelników w Polsce, skąd otrzymywałem listy i telefony. Te same teksty ukazywały się w „Czerwonym Sztandarze” i nikogo z czynników oficjalnych one nie obchodziły. Jak się ukazały w Polsce, ambasada sowiecka, sowiecki konsul w Krakowie, natychmiast zapytali jak to jest, że autor ze Związku Radzieckiego publikuje takie polsko-nacjonalistyczne artykuły w Krakowie. Grożono mi sądem i więzieniem. Odbyło się posiedzenie redakcji. Potępiono „nacjonalizm Ciechanowicza, jednocześnie antysowiecki i antylitewski”. Teraz z tego się śmiejemy, ale wtedy jako młody człowiek z dwójką małych dzieci wisiałem na włosku. Krótko mówiąc nawet pracując w tak zwanej partyjnej gazecie w okresie sowieckim, można było pozostawać Polakiem i bronić polskich wartości. Oczywiście niektóre rzeczy podawano w różowym, a nawet czerwonym sosie, ale czytelnicy byli bardzo wyrobieni, umieli wyczytać co jest treścią, a co jest tym sosem.
K.K.: Wileński Instytut Pedagogiczny był kuźnią nowej polskiej inteligencji na Wileńszczyźnie?
J.C.: Poza wszelką wątpliwością. Bo wcześniej, po wojnie nastąpiła dekapitacja naszej społeczności. Artykuły, które pisałem zyskały wielką popularność i dziekan polonistyki wileńskiej Włodzimierz Czeczot, człowiek ze wszech miar inteligentny i zacny, zaprosił mnie do pracy. Powierzył mi wykładanie filozofii, etyki, historii filozofii i religioznawstwa. Starałem się przemycać jakieś ogólnohumanistyczne wartości. W Instytucie pracowałem od 1975 roku przez wiele lat. Natomiast musiałem zwolnić się z „Czerwonego Sztandaru” ze względu na liczne donosy, że szerzę „nacjonalistyczną propagandę”. Musiałem chodzić, tłumaczyć się do Komitetu Centralnego partii. Czeczot przyjął mnie do Instytutu i musiał potem tego żałować, bo natychmiast zaczęły się kolejne donosy na niego, że zatrudnił antykomunistę, który indoktrynuje w duchu polskiego nacjonalizmu. Przy całej ideologizacji, powtarzaniu idiotycznych haseł, w które nikt nie wierzył, Wydział Polonistyki Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego odegrał olbrzymią rolę w przygotowywaniu kadr polskich nauczycieli. Ponieważ nauczyciel to najważniejszy zawód na świecie, bo żeby zdobyć dowolny inny zawód trzeba mieć najpierw nauczyciela. W Instytucie obok Wandy Wasilewskiej czy Juliana Tuwima czytano jednak przede wszystkim polskich klasyków – Mickiewicza, Słowackiego. Setki nauczycieli polskich wychowanych w duchu polskiej kultury odegrało potem olbrzymią rolę w zachowaniu polskości na ziemi wileńskiej. I nie tylko wileńskiej, gdyż na tej uczelni studiowali także młodzi ludzie ze Lwowa i Grodna. To była wspaniała młodzież ideowa, nie wyrachowana, nie merkantylna, odegrała potem wielką rolę w krzewieniu polskości na ziemiach zabranych.
K.K.: W drugiej połowie lat 80 XX wieku nowy przywódca ZSRR Michaił Gorbaczow ogłosił pieriestrojkę i głasnost’ – jawność. Hasła te uruchomiły w państwie sowieckim procesy odrodzenia narodowego. Polacy Wileńszczyzny nie ustępowali w tym Litwinom bo przecież Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie zawiązało się jeszcze przed Sajudisem.
J.C.:Ja prowadziłem zebranie założycielskie Stowarzyszenia. Maj 1988 roku. To nawet trudno opowiedzieć. W powietrzu wisiała jakaś zmiana. Czuliśmy to instynktownie. W sposób intuicyjny czuliśmy, że coś zaczyna się dziać. Wiedzieliśmy już, że w różnych republikach sowieckich powstawały różne organizacje. Śledziliśmy bardzo uważnie co dzieje się w Polsce. Wiedzieliśmy o strajkach na Wybrzeżu, wymuszaniu przez robotników ustępstw na rządzących, wymuszaniu zmian. To nie mogło nie odbić się na nas. Przedtem jeszcze wybór Karola Wojtyły na papieża – ja pamiętam powiedziałem wówczas do Henryka Mażula – „Po dziesięciu latach świat będzie nie do poznania”. I tak się stało. Ważne były wizyty papieża w Polsce. A Polska promieniowała na nas. Komuniści chyba zrozumieli, że nie da się już rządzić tak jak rządzili wcześniej i zaczęli gorączkowo szukać jakichś nowych rozwiązań. Jednak w poprzednim okresie w organach państwa, partii dokonywała się selekcja negatywna, werbowano nierzadko ludzi najgorszego gatunku, ludzi bezideowych, kombinatorów i złodziei. Nie mieli koncepcji co dalej robić. Potrafili tylko kraść. W sklepach był tylko ocet. A towary szły na eksport. Miliardy dolarów osiadały na kontach nomenklatury komunistycznej. W końcu im zbrzydło być nomenklaturą komunistyczną i ukrywać zebrane majątki, postanowili więc, że się „zdemokratyzują” i przy okazji „sprywatyzują” wszystko do własnych kieszeni.
Ale my jako zwykli ludzie czuliśmy tylko, że coś się zmienia, że „trzeba coś robić”. Właśnie z tymi słowami przyszli do mnie Jan Sienkiewicz i Henryk Mażul, jak mówili „jest ruch, trzeba coś robić”. To byli moi koledzy z redakcji. Odbyliśmy kilka spotkań. Omawialiśmy plany we trójkę. W tym czasie już byłem na etacie w Instytucie. I zwróciłem się do jego rektora o udzielenie nam sali na zebranie Polaków. Kierownictwo Instytutu i pan rektor poszli nam na rękę mimo, że to byli w stu procentach Litwini. W tym czasie rozmawialiśmy z przedstawicielami inteligencji polskiej w Wilnie i tak doszło do zebrania w maju 1988 r. Wszystko powoli, bo jeszcze był reżim, ale już było widać, że można robić to, co jeszcze rok wcześniej było nie do wyobrażenia. Po zebraniu założycielskim odwiedziłem 37 miejscowości gdzie założyłem ogniwa naszej organizacji.
K.K.: Nie było problemów z władzami?
J.C.: Była pewna perfidia działaczy partyjnych. Na przykład jeden z kierowników kołchozu zadzwonił do mnie i zapytał czy przyjadę na spotkanie otwarte. Powiedziałem, że przyjadę tylko żeby przysłali samochód, bo ja nie miałem, a to daleko było. Napisali ogłoszenie, rozwiesili 2-3 tygodnie wcześniej. Raz mnie przywieźli, spotkanie się odbyło. Jaki to był entuzjazm, patriotyzm, na rękach mnie prawie nosili. Potem zaprosili jeszcze raz. Zgodziłem się ale już samochodu nie przysłali. Lecz spotkanie ogłosili, a przewodniczący kołchozu wyszedł do ludzi i powiedział: „Ciechanowicz w ostatnim momencie odmówił przyjazdu, nie chce się z nami spotkać”. Oto komunistyczne metody jak zdyskredytować człowieka. Dopiero od osób trzecich usłyszałem pytania dlaczego nie przyjeżdżam na zapowiedziane spotkania. Nawet nie wiedziałem o nich. Mimo wszystko trzeba było robić swoje i jak wspominam tamte czasy to wspominam szczere uniesienie zwykłych ludzi, tak jak w Polsce było za pierwszej „Solidarności”. To było nasze odrodzenie narodowe. Nie było ani antylitewskie, ani antyrosyjskie. Chcieliśmy przypomnieć, że jesteśmy Polakami, że chcemy mieć swoją kulturę, oświatę, książki, gazety. To było bardzo pokojowe i było dla nas wielkim zaskoczeniem, że jak powstał Sajudis to ze 60 procent jego rezolucji miało charakter antypolski.
K.K.: Pierwszy zjazd Sajudisu w październiku 1988 r. miał wydźwięk antypolski?
J.C.: Rażąco antypolski. To było dla nas przykre zaskoczenie. W czasach sowieckiego skostnienia mi bardzo dobrze się pracowało z Litwinami mimo, że oni niemal w stu procentach byli nacjonalistami w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jako polski nacjonalista znajdowałem z nimi kontakt, bo był cel – uwolnić się spod dominacji sowietyzmu. To było i w interesie Polaków i w interesie Litwinów. Dlatego byłem przekonany, że litewski ruch narodowy nie będzie antypolski. I srodze się zawiodłem. On się okazał odruchowo antypolski. Jak tylko się pojawił. Zatem nastąpiła niemal mechaniczna reakcja. Prawo wyrównania postaw – jak ty do mnie, tak jak do ciebie. Skoro wy nas nie kochacie, to i my was nie musimy kochać. I zaczęły się iskrzenia.
K.K.: Jak one się przejawiały?
J.C.: Dużo tego było. Mogę przedstawić moje osobiste doświadczenia. Rozpętano w litewskich mediach w prasie potworną nagonkę na moją osobę. Na przełomie 1988 i 1989 roku. Co ciekawe do tej nagonki podłączyła się potem „Gazeta Wyborcza” w Polsce. Dorobiła mi gębę „promoskiewskiego komunisty”. I to kto? Adam Michnik wiadomo kogo mający w rodzinie. Była zresztą być może także manipulacja polskiej bezpieki. Zaczęli mi imputować antysemityzm, komunizm. Ja byłem polskim narodowcem ale nie nienawidziłem ani Litwinów, ani Żydów, ani Rosjan. Dziennikarze wkładali mi do ust rzeczy których nigdy nie mówiłem. W litewskiej prasie pisano, że Ciechanowicz podczas zebrania założycielskiego koła SS-KPL w Mejszagole powiedział, że wszystkich Litwinów trzeba wywieźć nad Wołgę. Nic takiego nie powiedziałem, a oni tak pisali. Taką nagonkę prowadziła zarówno prasa Sajudisu jak i prasa komunistyczna. Moja żona, też zresztą nauczycielka, była w szoku jaką gębę mi dorabiali. Potem się okazało, że część z tych co na mnie nagonkę prowadzili była współpracownikami KGB. Nie wiem dlaczego tak się mnie bali. Być może dlatego, że nigdy nie poszedłem na współpracę, nie donosiłem. Przychodzili do mnie studenci i mówili, że kazali im pisać na mnie donosy pod groźbą niezdania egzaminów, relegowania z uczelni. Wtedy, na początku 1989 r. napisałem sam podanie o zwolnienie. I w ten sposób na dwa lata zostałem bezrobotnym. Miałem tylko skromne honoraria od mediów polonijnych z Kanady i USA. Był okres, że nie mieliśmy z żoną środków na życie. Myśleliśmy nawet o sprzedaży obrączek. Sprzedałem natomiast wiele książek ze swojego zbioru. Księgozbiór miałem duży. I dziś mam duży i obecnie jeszcze wożę książki na Wileńszczyznę do szkół.
K.K.: W wywiadzie-rzece jakie z Vytautasem Landsbergisem przeprowadził Mariusz Maszkiewicz, dawny przywódca Sajudisu twierdził, że zapraszał Polaków do tej organizacji. Czy można powiedzieć, że Sajudis był otwarty na Polaków?
J.C.: W Sajudisie było zaledwie kilku Polaków w tym Zygmunt Mackiewicz. Jestem jak najlepszego zdania o jego inteligencji ale żonę ma Litwinkę i rodzina już jest litewska. Syn, tak jak i dzieci Okińczyca, mówi już tylko po litewsku. Tu już lojalność rodzinna nie pozwalała im na jakąkolwiek konfrontację z Litwinami. To są litewskie rodziny. Oni mieli za zadanie dezorientować Polaków, manipulować rodakami. Byli instrumentalnie wykorzystywani. Mówili: „Idźmy razem”. Ale w jakim sensie razem? W takim, że wszyscy jesteśmy Litwinami. A na to Polacy zgodzić się nie mogą, bo my jesteśmy właśnie Polakami. Nie możemy zrzec się narodowości. A przy tym były w Sajudisie uchwały antypolskie i to zniechęcało, a przecież początkowo traktowaliśmy ich bardzo życzliwie. I tak znaleźliśmy się między Scyllą a Charybdą, między młotem litewskim a kowadłem rosyjskim.
K.K.: Wiosną 1989 r. został pan wybrany na deputowanego Zjazdu Deputowanych ZSRR. Pokonał pan w swoim okręgu wyborczym ówczesny numer dwa w Sajudisie Virgilijusa Čepaitisa. To były pierwsze i ostatnie realne wybory w ZSRR.
J.C.: To były autentyczne wybory. Była walka między różnymi kandydatami. To nauczyciele z polskiej szkoły średniej w Mejszagole wysunęli moją osobę jako pierwsi, namawiali abym kandydował, właśnie ze względu na moje publikacje. Byłem więc kandydatem kolektywu pracowniczego bo zgodnie z ówczesnym prawem one miały prawo zgłaszać kandydatów do parlamentu. Poparli mnie także w szkole w Duksztach, gdzie też pracowałem przez jakiś czas. Dołączyli do nich pracownicy innych polskich szkół ziemi wileńskiej. Byłem tym kompletnie zaskoczony, kiedy moi przyjaciele ze szkół dzwonią do mnie i mówią: „Wysuwamy twoją kandydaturę”. Z początku odebrałem to jako żart. Bo przecież jak do tej pory do parlamentu trafiali tylko ludzie wytypowani przez partię albo bezpiekę. Okazało się, że to nie żart. Nie chciałem zawieść ludzi, a prasa już pisała, że kolejne zespoły pracownicze wysuwają Jana Ciechanowicza więc w końcu przystałem. Komisja wyborcza zarejestrowała moją kandydaturę i wówczas zaczęła się walka. Prasa partyjna, litewskojęzyczna „Tiesa”, rosyjskojęzyczna „Sowieckaja Litwa” pisały o mnie bardzo negatywnie. W tym okręgu było jeszcze pięciu innych kandydatów, tak jak pan zauważył Virgilijusa Čepaitis– to była pierwsza osoba w Sajudisie obok Landsbergisa. Startował też szef Akademii Nauk Jurgis Požela, skądinąd mój znajomy, Sajudis wysunął dla przeciwwagi Polaka Zygmunta Mackiewicza, startował też Rosjanin ale on był bez szans bo w tym okręgu mieszkali głównie Polacy i Litwini. To był okręg obejmujący cały rejon wileński i część Wilna. Głosowała na mnie ogromna większość Polaków okręgu, bardzo wielu Rosjan, częściowo Białorusini, społeczność żydowska, ale też liczni Litwini. Odpowiadał im mój program. Była to autentyczna walka ideologiczna. Niezliczone wywiady w prasie. Ożywienie społeczne. Ludzie chodzili na wiece, nikogo nie trzeba było zapędzać. Mówiłem z trybuny prawdę i był to swojego rodzaju maksymalizm. Ludziom to się podobało, ale „Gazeta Wyborcza” w Polsce potem nazwała to „ekstremizmem”. Początkowo traktowałem to jako publicystykę, ale potem polityka mnie wciągnęła i zacząłem traktować to poważnie, bo początkowo nie wierzyłem w wygraną…
K.K.: Jednak wygrał pan i wszedł do parlamentu Związku Radzieckiego. Tyle, że na wniosek innego reprezentanta Litewskiej SRR, pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Litwy Algirdasa Brazauskasa nie dopuścili pana do głosu, jak wyczytałem w pana wspomnieniach…
J.C.: Tak, na pierwszym zjeździe tego parlamentu nie mogłem przemówić z trybuny. Nie wiem gdzie Brazauskas interweniował. Wydaje mi się, że już wówczas doszło do pewnego przełomu. Widać już było, że Związek Radziecki słabnie, słabnie dyktatura komunistyczna i pojawiła się granica między Polakami a Litwinami. Ja nie byłem przeciwnikiem Litwinów ani niepodległości Litwy ale byłem polskim narodowcem, a więc dla Litwinów w pewnym sensie osobą niebezpieczną. Oni słusznie przewidywali już, że może nastąpić taki okres gdy Polacy będą się domagali większych praw, jakiejś samorządności, autonomii. Brazauskas tak przewidywał bo on był komunistą-narodowcem, skądinąd bardzo mądry człowiek, doktor habilitowany nauk ekonomicznych, był patriotą Litwy. Nas było 48 reprezentantów Litwy, z tego dwóch Polaków – Jan Ciechanowicz i Anicet Brodawski. Deputowanym parlamentu ZSRR został wtedy także Landsbergis, zostali i sajudiści i komuniści. Litwini między sobą sprzeczali się i walczyli, ale jeśli chodzi o stosunek do Polaków to wspólnie nas zwalczali. Ich retoryka była taka, że w sprawach narodowościowych na Litwie jest jak najlepiej. Udało mi się – wbrew sprzeciwowi braci Litwinów – zabrać głos dopiero na drugiej sesji.
K.K.: Na forum parlamentu radzieckiego postawił pan koncepcję autonomii dla Wileńszczyzny?
J.C.: Pomysł autonomii zrodził się wśród różnych ludzi jednocześnie. Ja akurat byłem reprezentantem linii bardziej radykalnej. Jednak ten pomysł podjęli także przedstawiciele władz lokalnych. Przecież nad siedzibą administracji rejonu solecznickiego i wileńskiego przez dwa lata powiewała i flaga biało-czerwona i litewski trikolor, co było bardzo sympatyczne. Moim zdaniem Litwini mogli nawet zgodzić się na autonomię. Gdyby poparły ją odgórnie władze państwowe, dziś Litwa mogłaby się tym szczycić, pokazywać to całej Europie, jak życzliwie potrafią traktować mniejszości narodowe. Mogli wystąpić jako pionier prawdziwej demokracji w Europie Wschodniej. To z jednej strony. Z drugiej, nie mogę nie rozumieć Litwinów, którzy, z ich narodowego punktu widzenia, spostrzegli pewne niebezpieczeństwo. I oni od razu jednoznacznie i jednogłośnie, i Sajudis, i komuniści wystąpili przeciw jakimkolwiek próbom tworzenia polskiej autonomii w składzie Litwy. Podkreślam to wyrażenie „w składzie Litwy” bo tak planowali inicjatorzy polskiej autonomii. Litwini obawiali się, że z czasem autonomia się wyłamie, ogłosi niepodległość i przyłączy się do Polski. Tak jak Litwa Środkowa Żeligowskiego. Litwini są ostrożni, mają wspaniałą elitę narodową, która jest nacjonalistyczną, czego nie powie się o Polsce. Mają elitę ideową, wierną i przekonaną, o czym ja sam wiem z autopsji. Tylko pozazdrościć takiej elity.
K.K.: Jak reagowała na pana wystąpienia i działalność radziecka wierchuszka? Bo przecież na forum Zjazdu Deputowanych ZSRR wszedł pan w bezpośredni kontakt z rządzącą hierarchią. Jak czytałem z mównicy wchodził pan w polemiki z samym Walentinem Falinem przewodniczącym Wydziału Międzynarodowego KC KPZR. Czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę z istnienia polskiej mniejszości w jednej z najmniejszych republik ZSRR? Ta kwestia ich interesowała czy była to dla nich sprawa marginalna?
J.C.: Była to sprawa marginalna dla wszystkich z którymi rozmawiałem w Moskwie. Zresztą być może dlatego raczej życzliwie przyjmowano moją koncepcję. Bo moja koncepcja stała się zupełnie inna. Ja postulowałem utworzenie ze wszystkich ziem zabranych na Litwie, Białorusi i Ukrainie Republiki Wschodniej Polski. Rozmawiałem na ten temat z Gorbaczowem.
K.K.: Kiedy to było?
J.C.: W 1989 roku. Ja tę ideę wyraziłem otwarcie. Opublikowałem na ten temat szereg artykułów w prasie Polonii w USA i Kanadzie. Pod koniec 1989 r. także na Litwie w „Naszej Gazecie”, organie prasowym Związku Polaków na Litwie. Opublikowali to mimo, że jej redaktor się z tym nie zgadzał, ale prawo wówczas przewidywało, że jeśli deputowany parlamentu chce coś opublikować to prasa ma obowiązek to opublikować. Oni to wałkowali, było specjalne posiedzenie zarządu Związku Polaków ale musieli opublikować. Próbowałem prowadzić w Moskwie pewne rozmowy kuluarowe. Zwróciłem się w tej sprawie do pierwszego sekretarza partii komunistycznej w Kazachskiej SRR Nursułtana Nazarbajewa, który do dziś pozostaje prezydentem Kazachstanu. Wybitny umysł polityczny. Także przywódca Uzbeckiej SRR Islam Karimow wyrażał zrozumienie. Tymczasem profesor Andriej Sacharow miał stosunek ujemny, pytał się: „Po co wam to?”. Dziwne bo w swoich wspomnieniach napisał, że jego matka, z domu Morawska, była Polką, ale wypowiadał się przeciw polskiej autonomii. Życzliwie ten pomył przyjęli natomiast deputowani ukraińscy. Podpisali nawet parę moich apeli i interpelacji. Zawsze podpisywali. Starałem się rozwijać sieć kontaktów osobistych i w ten sposób upowszechniać moją ideę. Byłem zaproszony przez kongresmana Johna Dingella i Konjorskiego do Kongresu Stanów Zjednoczonych gdzie brałem udział w posiedzeniu jednej z komisji. Było poparcie Polaków w Stanach Zjednoczonych a właściwie ze strony prasy polonijnej w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Natomiast organizacje polonijne kontrolowane przez PRL bardzo antypatycznie mnie traktowały, ponieważ były zinfiltrowane przez SB.
K.K.: Przedstawił pan swoją koncepcję Grobaczowowi?
J.C.: Oczywiście, przedstawiłem mu ją osobiście. W czasie pierwszego zjazdu parlamentu na przełomie maja i czerwca 1989 r. było zorganizowane grupowe spotkanie. Podszedłem do niego i przedstawiłem się, że reprezentuję mniejszości narodowe Litwy, przede wszystkim Polaków. On mi przerwał mówiąc: „A to u nas Polacy też są?”. Być może to było żartobliwie. Czuło się, że ten człowiek ma wiele poziomów osobowości. Wydaje mi się, że on świadomie demontował Związek Radziecki. Mówiłem do niego długo, a on o polskich sprawach powiedział tak: „Jeśli potraficie, róbcie swoje”. I to było wszystko, zatem nie było to poparcie, jak piszą niektórzy.
K.K.: Razem z panem Polaków z Wileńszczyzny reprezentował w parlamencie radzieckim Anicet Brodawski. On również od początku prezentował program upodmiotowienia?
J.C.:To był człowiek absolutnie zacny, ideowy. Dobry Polak i dobry człowiek. Miał dobre intencje. Był bardzo konkretny. Na jednym ze zjazdów poruszał w przemówieniu bardzo konkretnie kwestie gospodarcze. On po tym wszystkim, po fiasku ruchu autonomicznego, musiał się ukrywać przez dwa miesiące przed aresztowaniem. Co ciekawe ukrywali go Litwini u siebie w mieszkaniach.
K.K.: Źródła historyczne, rozmowy jakie przeprowadziłem wskazują, że idea autonomii Wileńszczyzny wypłynęła oddolnie i nie ma jednego autora…
J.C.: Nie ma. To wisiało w powietrzu, w społeczeństwie.
K.K.: Jakie więc były przesłanki? Dlaczego Polakom Wileńszczyzny tak zależało na autonomii?
J.C.: To w ogóle był taki czas gdy wszyscy ogłaszali swoje autonomie. O ile dobrze pamiętam to 36 jednostek w składzie ZSRR ogłosiło wówczas autonomię. Ludzie czytali gazety, słuchali radia, oglądali telewizję. Polacy pomyśleli: jeśli mniejszość żydowska na zesłaniu w dalekim Birobidżanie ma autonomię, ogłasza republikę, to dlaczego my Polacy nie możemy? Tak to było odczuwane, jako pęd do wolności, do samorządności, on był powszechny. Prasa, szczególnie prasa michnikowska, pisze, że to była inicjatywa Moskwy, to kompletna bzdura. Moskwa miała wileńskich Polaków gdzieś. To była czysto oddolna inicjatywa zwykłych Polaków. Pracowników oświaty, chłopów w kołchozach – Polacy byli świadomym narodem. A Virgilijus Cepaitis, jak się potem okazało agent KGB, jeździł do Warszawy i mówił, że inicjatywa autonomiczna to jest inicjatywa Moskwy. A durnie w Polsce łyknęli ten litewski haczyk i zaczęli powtarzać te bzdury. Autonomia to była inicjatywa zwykłych ludzi. Na początku nawet byłem zdziwiony jak to wypłynęło, bo nie ja ją wysunąłem jako pierwszy, ale szybko się z nią oswoiłem i podjąłem. Wszyscy o tym mówili gdy Gagauzi powołali swoją autonomię w republice mołdawskiej. I co ciekawe Turcja poparła autonomię turkojęzycznych Gagauzów, a Polska zwalczała polską autonomię na Litwie.
K.K.: Autonomiści mówili nie tylko o przesłankach o charakterze narodowym, kulturalnym ale także socjalno-ekonomiczne. Twierdzili, że Wileńszczyzna była dyskryminowana pod względem nakładów finansowych, a w konsekwencji upośledzenia pod względem infrastruktury i zaopatrzenia w towary, bo Polacy nie mieli poważnej reprezentacji w nomenklaturze, gdzie nikt nie reprezentował ich interesów.
J.C.: Niewątpliwie tak było. „Czerwony Sztandar” pisał o tym wielokrotnie, że ziemia wileńska jest niedoinwestowana i między wierszami dawał do zrozumienia, że było tak dlatego ponieważ mieszkali na niej Polacy.
K.K.: Ostatni pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Litwy Algirdas Brazauskas twierdził, oczywiście już po upadku Związku Radzieckiego, że ogromna większość Litwinów w partii pracowała na interes swojej republiki, na interes narodowy. Jeśli tak było to czy przekładało się to na sytuację Wileńszczyzny, która w tak formułowanym pojęciu interesu narodowego chyba się nie mieściła?
J.C.: Oczywiście. Gdy była dziesiąta rocznica ogłoszenia niepodległości Republiki Litewskiej to opublikowano komunikaty, które zapamiętałem. Wyciąłem nawet jeden z litewskiej gazety. Czterech byłych generałów KGB ZSRR – rodowitych Litwinów zostało nagrodzonych Orderem Witolda Wielkiego Pierwszego Stopnia za to, że przysłużyli się dla wskrzeszenia niepodległego państwa litewskiego. Wsparli informacyjnie i manipulowali Moskwą. Litwin może być komunistą, może być kim chce, ale on zawsze jest nacjonalistą litewskim. I to jest pozytywna cecha Litwinów. Zawsze są nacjonalistami w najlepszym tego słowa znaczeniu i to budzi szacunek. Pamiętam jak Brazauskas mi mówił: „Musimy być jak Żydzi, musimy być we wszystkich obozach. Wy Polacy jesteście licznym narodem. My nie możemy sobie pozwolić na takie postawy jak Polacy. Jest nas za mało na takie gesty”.
K.K.: To ciekawe, biorąc pod uwagę jak często Litwini wypominają miejscowym Polakom bilet partyjny.
J.C.: Tak, zupełnie odwrotne podejście.
K.K.: Pan wysunął jednak inną koncepcję niż zjazdy autonomistów – koncepcję odrębnej polskiej republiki.
J.C.: Tak, pod koniec 1989 r. wysunąłem ideę powołania Republiki Wschodniej Polski składającej się ze wszystkich ziem zaboru z 1939 r. Dopóki istniał Związek Radziecki można było jeszcze z tych ziem trzech republik coś sklecić. Wiadomo było, że z chwilą spodziewanego upadku Związku Radzieckiego te ziemie, ta społeczność polska zostanie rozbita na trzy części i osobno każda z trzech części nie poradzi sobie. Gdyby było wsparcie Polski być może udałoby się to osiągnąć.
K.K.: Uważał pan tę ideę za realną czy raczej jako element licytacji politycznej? Przyzna pan bowiem, że była to śmiała porpozycja.
J.C.: Sformułował pan interesujące pytanie. Być może było trochę poważnego stawiania sprawy, że możemy to zrobić i powinniśmy, a trochę gry politycznej, że jak nie dacie nam małej autonomii to zrobimy większą. Mieliśmy już nawet gotowy herb republiki. Jednak dla mnie celem było przyłączenie do Polski. Skoro uznaliśmy układ Ribbentrop-Mołotow za nieważny to trzeba anulować jego skutki. Zwrócić niepodległość państwom bałtyckim ale Polsce zwrócić ziemie zabrane. W sposób cywilizowany.
K.K.: 12 maja 1989 roku odbył się pierwszy zjazd deputowanych wszystkich szczebli z całej Wileńszczyzny, pierwszy zjazd autonomistów w Mickunach
J.C.: W Mickunach byłem tylko jako obserwator, nie brałem udziału w pracach zjazdu.
K.K.: Powołano wówczas Radę Koordynacyjną, która kierowała ruchem na rzecz autonomii. Utrzymywał pan z nią kontakty?
J.C.:Nie. Ja wówczas byłem już w ich oczach zbyt radykalny. Na drugim zjeździe w Zawiszańcach w czerwcu 1990 roku już nie byłem.
K.K.: Ale był pan na zjeździe w Ejszyszkach w październiku 1990 r.
J.C.: Tak, ale ja nie byłem wśród organizatorów. Byłem po prostu jednym z obecnych. Mogę wspomnieć panujący tam entuzjazm, szczerość, uniesienie patriotyczne, uniesienie demokratyczne, wiara, że można o sobie decydować. Była nadzieja na lepszą przyszłość, na równouprawnienie. To było autentyczne. Ludzie dawali temu wyraz. Obce siły próbowały się do tego przyłączać. Radzieccy wojskowi proponowali nam współpracę. Ludzie to odrzucili.
K.K.: W relacjach prasowych z tego zjazdu można jednak przeczytać, że pan z trybuny postulował powołania miejscowych „oddziałów obrony terytorialnej”.
J.C.: Postulowałem to. Bezwzględnie tak. Żeby obronić swoją autonomię trzeba było mieć jakąś siłę zbrojną. Nie będę tego negował. Miałem taką ideę.
K.K.: Jak na to zareagowali zgromadzeni?
J.C.: Entuzjastycznie. Jednak prezydium zjazdu nawet nie poddało tego wniosku pod głosowanie.
K.K.: W czasie tego przełomowego okresu Litwini zmiękli tylko raz – po masakrze z 13 stycznia 1991 roku. Po tym wydarzeniu litewska Rada Najwyższa wprowadziła zmiany do ustawy o mniejszościach narodowych i obiecała, że do końca maja 1991 roku opracuje projekt specjalnej jednostki samorządowej na Wileńszczyźnie.
J.C.: Pamiętam to. Nie dotrzymali słowa. Był wśród nich duży sprzeciw wobec tych postulatów. Ostrożność litewska kazała zarzucić te projekty.
K.K.: Pan od wielu lat mieszka w Polsce. Dlaczego wyjechał pan z Litwy?
J.C.: Po tym, jak zwolniłem się z pracy w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym w okolicznościach, które panu opisałem, nigdzie nie chciano mnie przyjąć do pracy. A byłem w 56 szkołach i instytucjach. Dopiero dwa lata temu dowiedziałem się, że było specjalne postanowienie Sajudisu, specjalnie poświęcone mojej skromnej osobie, żeby nie przyjmować Ciechanowicza do żadnej pracy. W tej sprawie zwrócili się też to Polaków. I twierdzę, że zarząd Związku Polaków na Litwie w niepisany sposób taką decyzję zaakceptował. I Ciechanowicza nie przyjmowali ani Litwini, ani Polacy. Dwa lata byłem na bezrobociu. Pamiętam, że gościłem wtedy na zjeździe reaktywacyjnym Młodzieży Wszechpolskiej – z Maciejem Giertychem długo przedtem korespondowałem. I narodowiec z Bydgoszczy Stanisław Januszkiewicz pomógł mi pozyskać pracę w Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Bydgoszczy, rozmawiał z ówczesnym rektorem. Zaprosili mnie tam do pracy i tak mogłem kontynuować moją misję pedagoga. Wykładałem tam język niemiecki, język rosyjski i język litewski. Potem pracowałem na Uniwersytecie Rzeszowskim gdzie wykładałem język niemiecki, historię filozofii, filozofię kultury, etykę. Nigdy nie wziąłem od Polski ani grosza za darmo. Wszystko co mam zarobiłem swoją pracą. Jestem autorem 61 książek wydanych w siedmiu krajach.
K.K.: Od wielu działaczy na rzecz autonomii Wileńszczyzny słyszałem opinię, że gdyby Polska poparła te koncepcję to Litwini by ją zaakceptowali. Pan też jest tego zdania?
J.C.: Na sto procent, gdyby władze Polski nie wbiły noża w plecy, szczególnie Bronisław Geremek, prezydent Lech Wałęsa, redaktor Adam Michnik, później ambasador Jan Widacki i konsul Mariusz Maszkiewicz, bo zwalczali oni polską autonomię. Litwini obrali drogę jaką obrali, ponieważ Polska od początku zamiast pomóc, polską autonomię zwalczała. Propagandowo i politycznie.
Jan Ciechanowczi 1994 rok.
Projekt godła polskiej autonomii według projektu Jana Ciechanowicza autorstwa malarza Zygmunta Lachowicza.
Projekt „Autonomiści. Historia dążeń do autonomii Wileńszczyzny” sfinansowany został ze środków Senatu RP oraz Stowarzyszenia Odra-Niemen.
Kto w Polsce bronił w tym czasie Autonomii oczywiście narodowcy z MW,Polskiej Wspólnoty Narodowej,SN, ludzie z ZP Grunwald, komuniści z ZKP PROLETARIAT,nawet anarchiści z LFW.Cały obóz postsolidarnościowy NZS,KPN i oczywiście Wyborcza i tzw elity byli za Litwinami, postpzpr z SDRP i ZSL/PSL bali się wypowiadać na tent temat