Eurofetyszyści

Przyjęcie euro zrujnowało gospodarki państw południowej Europy, pogrążając je w kryzysie, z którego nie potrafią wybrnąć do dziś. Mimo to, cały legion polityków i publicystów w Polsce namawia nas na rezygnację z suwerenności monetarnej i przyjęcie wspólnej waluty.

Opiniotwórczy niemiecki dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, powołując się na notatkę z poufnej narady w Brukseli, poinformował, że w Komisji Europejskiej dojrzewa plan zobowiązania wszystkich państw członkowskich UE do przyjęcia wspólnej waluty najpóźniej w 2025 roku.Plan miał być omawiany na spotkaniu komisarza ds. stabilności i służb finansowych, Łotysza Valdisa Dombrovskisa i komisarza ds. ekonomicznych i finansowych, podatków i ceł Pierre’a Moscoviciego z grupą deputowanych Parlamentu Europejskiego. Komisarze przedstawili deputowanym „dokument refleksyjny”, przygotowany w zaciszu gabinetów Komisji. Jak twierdzi FAZ, nie chodzi przy tym o proste, mechaniczne rozszerzenie strefy euro. Narzucenie wspólnej waluty miało by być elementem likwidacji niezależności wszystkich państw narodowych w kwestiach finansowych, gospodarczych a nawet socjalnych. Plan Komisji zakłada bowiem stworzenie nowego wspólnego budżetu strefy euro, „nowych źródeł finansowania” tego budżetu, co sugeruje jego ekspansję i narzucenie specjalnych danin na jego rzecz. W dodatku ministrowie finansów państw członkowskich mieliby odpowiadać już nie tylko przed własnymi parlamentami narodowymi, ale też przed Parlamentem Europejskim, który zyskałby wobec nich uprawnienia kontrolne. Eurokraci przejęliby władzę nawet w dziedzinie polityki społecznej, na poufnym posiedzeniu była bowiem mowa nawet o wypłacaniu zasiłków przez Unię.

Niemiecki dziennik twierdził, że w czasie spotkania, w trakcie którego knuto nad poważnym ograniczeniem niezależności państw narodowych, bo o suwerenności trudno przecież już mówić, zakazano tworzenia notatek. Eurokraci żądni przejmowania kontroli nad kolejnymi dziedzinami życia społeczeństw kontynentu, sami wzdragają się przed kontrolą opinii publicznej nad swoimi poczynania. Całe szczęście jeden z uczestników się wyłamał, a jego zapiski trafiły do redakcji FAZ. Dzięki temu mogliśmy się dowiedzieć jak zaawansowane są plany federalizacji Europy.

Sprawę szybko skomentował komisarz Dombrovskis, ale wbrew twierdzeniom wiceministra spraw zagranicznych ds. europejskich Konrada Szymańskiego, komisarz nie zdementował właściwie informacji FAZ. Nie zaprzeczył on bowiem ani temu, że spotkanie się odbyło, ani treści debaty. Próbował jedynie łagodzić obawy twierdząc, że nie ma mowy o sztywnej zasadzie przymusowego przyjęcia wspólnego waluty przez wszystkie państwa UE przed końcem 2025 roku – „nie ma żadnych konkretnych dat” – stwierdził Dombrovskis. Zamienne są przy tym wczorajsze wypowiedzi ministra finansów Niemiec Wolfganga Schaeble i jego francuskiego odpowiednika Bruno Le Maire’a, którzy uznali, że „postęp jest zbyt wolny” ujawnili nawet, że planują ujednolicenie polityki podatkowej w ramach Unii Europejskiej.

Propozycja nie do odrzucenia

Zanim jeszcze łagodzące obawy niuansowanie Domborovskisa (bo przecież nie zaprzeczanie) dobrze wybrzmiało w nadwiślańskich mediach, legion tutejszych polityków i dziennikarzy piał już z zachwytu nad planami KE i pomstował na polski rząd, nie wykazujący wobec nich należytej dozy europejskiego entuzjazmu. Z publicystycznego obowiązku obejrzałemn poświęconą zagadnieniu wczorajszą dyskusję w studiu telewizji TVN BiS. „Jedni będą się jednoczyć i tym symbolem zjednoczenia ma być euro, a ci którzy nie będą się jednoczyć pozostaną gdzieś na marginesie” – oceniała perspektywę przewrotu politycznego i gospodarczego Agata Szcześniak z liberalnego portalu OKO.press. Na uwagę, że gospodarki państw poza strefą euro rozwijają się zdecydowanie szybciej niż w przypadku państw strefy euro, Szcześniak stwierdziła, że to „pomieszanie z poplątaniem”, a nawet jeśli tak jest, „to dlaczego mielibyśmy nie wejść do strefy euro i jej nie pomóc”. Bardzo szybko publicystka uciekła zresztą od dyskusji o gospodarce, temat której najwyraźniej wydał jej się bardzo niewygodny, dodając, że „w tej chwili coraz bardziej chodzi o aspekt polityczny tej sytuacji, nie gospodarczy”. „To propozycja nie do odrzucenia” – już na wstępie swojej wypowiedzi ocenił sekundujący jej Tomasz Wołek, który raczył zbyć argumenty ekonomicznych korzyści z zachowania własnej waluty, porównaniem ich do propagandy sukcesu z czasów Edwarda Gierka. „Jeśli ktoś z tej oferty nie skorzysta” – wyraził się eufemistycznie Wołek o planach ultymatywnego forsowania federalizacji UE – „to znaczy, że na własne życzenie eliminuje się z głównego nurtu europejskiego”. Prowadzący „dyskusję”, w której wszyscy się zgadzali, suflował gościom dalszą narrację: „czy nie jest tak, że bycie bliżej Brukseli, to bycie dalej od Rosji?” – pytał (najwyraźniej czysto retorycznie) dziennikarz telewizji, która z nazwy zajmuje się biznesem i światem, a w której nie uświadczyłem żadnej refleksji w kategoriach ekonomicznych, zaś stosunki międzynarodowe zredukowano ad Putinum.

Zadałem sobie trud oglądania i cytowania, a czytelnikom czytania tej dyskusji z (oficjalnie eksperckiego) kanału czołowej telewizji w Polsce, bo w zasadzie świetnie odzwierciedla ona argumentację polityków i publicystów stręczących Polakom euro, którzy tak ożywili się na głos z Brukseli. Nota bene miarą ich kelnerstwa wobec eurokratów, niech będzie fakt, że rozpoczęli wzmożoną kampanię indoktrynacji obywateli, zanim jeszcze Bruksela oficjalnie potwierdziła swoje dążenia. Jeden z czołowych kelnerów, eurodeputowany PO a niegdyś eurokomisarz ds. budżetu i programowania finansowego, Janusz Lewandowski, usilnie przekonywał, że co prawda w przypadku artykułu FAZ mamy do czynienia z przeciekiem ale „to przeciek wysoce prawdopodobny, bo jest zgodny ze zwycięską, dominującą wizją przyszłości Unii Europejskiej”. Także on abstrahował problem od sfery gospodarczej, naciskając by „rozmawiać z Polakami o euro, już nie jako o walucie, ale o bezpieczeństwie, wspólnym bezpieczeństwie, o byciu w procesach decyzyjnych, a więc o geopolityce a nie tylko o ekonomii”.

Zyskują tylko Niemcy

To, że zwolennicy przyjęcia euro unikają dyskusji na płaszczyźnie ekonomicznej jest zrozumiałe. Wprowadzenie wspólnej europejskiej waluty nie spełniło bowiem oficjalnych celów jakie eurokraci wiązali z jej ustanowieniem. Nie osiągnięto ani przyspieszenia średniego wzrostu gospodarczego ani nie nastąpiło stopniowe wyrównanie poziomu zamożności między poszczególnymi państwami funkcjonującymi w ramach unii monetarnej. Stało się dokładnie odwrotnie. Na koniec pierwszego kwartału 2017 r. najwyższy wzrost gospodarczy w UE, w stosunku rok do roku, odnotowała Rumunia z 5,6% wzrostem PKB. Za nią znalazła się Polska z 4,1% wzrostu. Dopiero na trzecim miejscu znalazł się pierwszy kraj strefy euro Łotwa – 3,9% wzrostu. Średni wzrost wszystkich państw UE (przy braku danych z Chorwacji, Luksemburga, Estonii, Irlandii, Malty, Słoweni i Szwecji) wyniósł 2%. Wzrost dla czternastu odnotowanych państw strefy euro był zauważalnie niższy i zatrzymał się na 1,7%. Szybszy rozwój państw mających waluty narodowe utrzymuję się niemal nieustannie od czasu wprowadzenia euro do powszechnego obrotu.

Nie można jednak stwierdzić, że euro zaszkodziło wszystkim państwom funkcjonującym w ramach wspólnej waluty. Dla jednego z tych państw unia monetarna okazała się fundamentem gospodarczej potęgi. Tym państwem są Niemcy, które jako piąta gospodarka, są jednocześnie trzecim eksporterem na świecie, które ustępują USA pod względem wartości eksportu już tylko o około 190 miliardów dolarów. Tak silna waluta jaką jest euro, stabilizowane w dodatku przez przemożny wpływ Niemiec w UE i Europejskim Banku Centralnym, poważnie zmniejszyła konkurencyjność słabszych gospodarek, które ją przyjęły. Grecja, Portugalia, Hiszpania, a nawet o wiele bardziej rozwinięte od nich Włochy przekonały się co oznaczała utrata suwerenności monetarnej. Grecja do dziś nie wykaraskała się z gospodarczych problemów i w przytaczanej statystyce Eurostatu jest jedynym państwem UE pogrążonym w recesji – jej gospodarka skurczyła się w ciągu roku o 0,5%.

Niemcy budują więc swoją potęgę gospodarczą, a za nią polityczną, tak jak robiły to w drugiej połowie XIX wieku. Jako eksportowa gospodarka przemysłowa. Choć najbardziej chłonnymi odbiorcami niemieckiego eksportu pozostają USA, Wielka Brytania i Chiny, to jednocześnie jego większość przypada na Unię Europejską. Niemcy stały się już głównym źródłem importowanych dóbr dla wszystkich państw UE poza Irlandią, Portugalią, Belgią, Estonią i Łotwą. Całkowicie zdominowały pod względem ekonomicznym nasz region realizując w nowym wydaniu starą, opracowaną jeszcze przez pruskich imperialistów, ideę Mitteleuropy.

Ta sytuacja nie powinna nikogo dziwić. Wszak teoria optymalnego obszaru walutowego opracowana jeszcze w larach 60 XX wieku przez Roberta Mundella tłumaczy, że wspólna waluta ma sens tylko na obszarze o podobnych strukturach gospodarczych, podobnych mechanizmach rynkowych, konwergencji cyklów koniunkturalnych, bardzo dużej elastyczności i przepływach siły roboczej. W przestrzeni tworzonej przez bardzo różne społeczeństwa o różnych uwarunkowaniach i preferencjach, odrębne narody, domagające się od własnych polityków różnych działań na polu polityki gospodarczej, unia monetarna od początku był pomysłem na poważne problemy dla niektórych z nich. Problemy te przejawiły się w najbardziej dotkliwy dla zwykłych obywateli sposób, poprzez wzrost cen podstawowych dóbr konsumpcyjnych, co odczuwalne jest od Włoch po Litwę. Często odwiedzając tę ostatnią na własne oczy obserwowałem drożyznę, narastającą po wprowadzeniu z początkiem 2015 roku euro i na własne uczy wysłuchiwałem i wysłuchuję do dziś narzekań jej mieszkańców. Na naszym kontynencie unię monetarną tworzyć mogą nie naturalne procesy ekonomiczne ale polityczny dyktat. I tej metody będą imać się eurokraci, a także władze Niemiec.

Fetyszyści i kompradorzy

Nie ma co liczyć na jakiekolwiek ekonomiczne uzasadnienie dla przyjęcia przez Polskę waluty euro, bo takiego uzasadnienia po prostu brak. Dlatego też promotorzy rezygnacji z monetarnej suwerenności będą uderzać w wysokie tony, mówić o konieczności dziejowej. Część z nich to najpewniej szczerzy fetyszyści, wyznawcy fukuyamowskiej z ducha tezy, że „wejście do Europy” , rozpuszczenie się w kosmopolitycznym tyglu, samo przez się jest rozwiązaniem wszystkich naszych wyzwań i problemów, „końcem historii”. Ostatecznie teoria i praktyka kseromodernizacji, naśladowania i podporządkowywania się wszystkiemu co mówią i robią na zmitologizowanym zachodzie, dominowała do niedawna w politycznej elicie i dominuje na opiniotwórczych salonach po dziś dzień. Taki eurofetyszyzm najczęściej  połączony jest z ideologiczną niechęcią do tradycyjnych struktur społecznych i tradycyjnej kultury, wybawienia od nich szuka właśnie w projekcie integracji europejskiej.

Ta kolonialna ideologia, w przypadku niektórych przedstawicieli świata polityki, biznesu czy mediów, jest zresztą legitymizowaniem ich ordynarnego kompradorstwa, tego że wielu z nich zbudowało swoją pozycję społeczną i materialną na utrwalaniu peryferyzacji i eksploatacji Polski, niekoniecznie nawet zajmując przez kilka lat fotel członka Komisji Europejskiej, jak wspomniany Janusz Lewandowski. Jak przestrzegł ekonomista Cezary Mech oprócz urzędników Unii Europejskiej naciski na przyjęcie euro będą wywierać na Polskę, także międzynarodowe korporacje. Niestety można się spodziewać, że znajdą swoich kolaborantów.

Pod wrażeniem nędznych wskaźników ekonomicznych, ale też polityki eurokratów i przywódców państw zachodnich, których skutkiem stał się zalew nielegalnych imigrantów i zamachy przeprowadzane przez ukrywających się w imigranckich gettach islamistów, prestiż zachodu, a zatem siła kompleksów wobec niego i żerującej na nich narracji kompradorów znacznie osłabła. Mało który z przeciętnych obywateli traktuje dziś integrację europejską w kategoriach ideologicznego celu samego w sobie. Fetyszyści i kompradorzy „europejskiego projektu” od obietnic, których fałszywość życie zweryfikowało aż nazbyt dobitnie, przechodzą więc do gróźb, które zawsze mają większą moc socjotechniczą. Przed referendum akcesyjnym w 2003 najbardziej impotentni merytorycznie euroentuzjaści ukuli hasło „jak nie Unią to Białoruś”. Dziś znów muszą straszyć wschodem. A nie ma lepszego postrachu na Polaków niż rosyjski niedźwiedź.

Jak zawsze używanie i pompowanie rusofobii jest metodą na legitymizowanie najbardziej szkodliwych dla interesu narodowego posunięć politycznych. Nie ważne, że suwerenność straciliśmy na rzecz Brukseli, która stanowi większość obowiązującego w naszym kraju prawa, a część egzekwuje. Nie ważne, że staliśmy się właściwie gałęzią gospodarki niemieckiej, podwykonawczą montownią, ze zrujnowanymi sektorami, w których konkurowaliśmy niegdyś z naszym zachodnim sąsiadem. Nie ważne, że niemiecki kapitał dominuje na naszym rynku prasowym. Nie ważne, że Bruksela forsuje układy ze stronami trzecimi, które powodują ekspozycję Polski na najbardziej szkodliwe oddziaływanie globalnego turbokapitalizmu, takie jak umowa CETA. Polacy mają się bać hipotetycznych czołgów Putina. Mają też wierzyć, że przed hipotetycznymi czołgami Putina będą nas bronić hipotetyczne czołgi niemieckie i francuskie… bo przecież wspólna waluta. Unia Europejska i państwa zachodnie nie potrafią wypełniać elementarnej funkcji jakim jest ochrona własnych granic przed zwykłymi intruzami, amatorami świadczeń socjalnych, tymczasem rodzimi eurofetyszyści każą nam wierzyć, że rzucą wyzwanie Rosji. Aż trudno uwierzyć, że oni wierzą w to co mówią.

Karol Kaźmierczak

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply