Budowa na Obołoni

Odnaleźć w Kijowie parafię św. Franciszka z Asyżu nie jest łatwo. Bez przewodnika nie ma co jej szukać.

Znajduje się w północnej części grodu św. Włodzimierza, w dzielnicy Obołoń. To liczące pół miliona ludzi osiedle zostało zbudowane na osuszonych naddnieprzańskich błotach. Zaczęto je wznosić w końcu lat siedemdziesiątych i w dalszym ciągu powstają na nim nowe obiekty mieszkaniowe i usługowe.

Jak przystało na stołeczną dzielnicę prezentuje się całkiem nieźle. Najnowsze budynki zaczynają w nim dominować nad sowiecką architekturą. Brakuje tylko duchowych stygmatów. Próżno wypatrywać krzyża czy dzwonnicy. Pod tym względem Obołoń jest niemal całkowitą pustynią. Dopiero niedawno zaczęto budować dwie cerkwie, jedną Moskiewskiego, drugą Kijowskiego Patriarchatu. Jeżdżąc po dzielnicy można się też natknąć na niewielkie protestanckie domy modlitwy. Tworzona tu, przez franciszkanów z ukraińskiej prowincji św. Michała, parafia jest ósmą parafią rzymsko-katolicką w stolicy republiki. Jest też chyba jedną z bardziej perspektywicznych, choć aktualnie liczy tylko 600 wiernych, to w przyszłości może ich mieć nawet kilka tysięcy. Wystarczy, że tylko jeden procent mieszkańców dzielnicy, odnajdzie drogę do Kościoła, by liczba wiernych w parafii wzrosła do 5 tys.

– Część z nich ma z pewnością polskie i katolickie korzenie – ocenia proboszcz parafii o. Franciszek Botwina – przyjechali oni do dynamicznie rozwijającej się stolicy Ukrainy z pobliskiej Żytomierszczyzny, czy Podola. Jak pracowałem w tamtejszych parafiach, chodziłem po kolędzie i wypytywałem osoby starsze, gdzie są wasze dzieci, to często słyszałem odpowiedź – mieszkają w Kijowie. Tu bez większego wysiłku odnalazłem 600 osób, które figurują w parafialnej kartotece. Na razie, póki nie zbudujemy kościoła, musiałem ograniczyć ich wyszukiwanie, bo nie mamy możliwości pracy duszpasterskiej z dużą rzeszą wiernych. Już teraz, gdyby wszyscy wierni przyszli na mszę do naszej kaplicy, nie mieliby się gdzie pomieścić. Zasadniczy rozwój parafii zacznie się dopiero po zbudowaniu kościoła. Sądzę, że gdy ludzie zobaczą mury świątyni, to sami do niej przyjdą, bez szczególnego zaproszenia. Zaczną też przychodzić do niej ludzie, którzy nie mają polskich czy katolickich korzeni, a po prostu szukają Boga. Tu na wschodzie świątynia jest czytelnym znakiem. Potwierdzeniem tego, że wierni, którzy się w niej gromadzą należą do prawdziwego Kościoła. Ci co zbierają się w kaplicach, w mieszkaniach prywatnych, uchodzą za sekciarzy.

– Choć formalnie parafia św. Franciszka została erygowana 8 grudnia 2000 r. w święto Niepokalanego Poczęcia NMP, to dopiero dwa lata później rozpoczęła posługę w dzielnicy Obołoń. Zaczynając na surowym korzeniu ojciec Franciszek zamieszkał przy parafii św. Aleksandra i z grona jej wiernych zaczął wyłuskiwać osoby pochodzące z jego rejonu. Zaczął też starania o utworzenie ośrodka duszpasterskiego na powierzonym mu osiedlu. Nie było to łatwe. Dopiero po trzech latach mógł zaprosić wiernych na pierwsze nabożeństwo do parafialnej kaplicy. By ją urządzić, władze prowincji musiały kupić mieszkanie w nowym bloku, a następnie urządzić w nim publiczną kaplicę i sale katechetyczne. Nie było to łatwe.

– Blok znajdował się w stanie surowym i przez rok prowadziliśmy w nim prace adaptacyjne – wspomina o. Franciszek – Poza wejściowymi drzwiami i oknami nie było zupełnie nic. Musieliśmy doprowadzić prąd, zakładać sanitariaty, kłaść podłogi. Jednocześnie zacząłem wyszukiwać wiernych. Dawałem ogłoszenia we wszystkich parafiach, że na Obołoni tworzy się wspólnota i żeby wszyscy chętni się do niej zgłaszali. Wielu odpowiedziało na ten apel pozytywnie. Gdy się z nimi spotkałem, często dawali mi adresy swoich kolegów i znajomych. Sam też chodziłem po blokach, zachodziłem do mieszkań i pytałem, czy mieszkają tu katolicy. Zapisywałem wszystkich w kartotece i miałem już z nimi kontakt. Zaprzestałem ich tymczasowo odnajdywać, gdy uzbierałem sześćset osób. Większość z nich, jakieś 80 proc. ma korzenie polskie. Uważają się za Ukraińców, ale mówią, że katolicyzm im się podoba, bo ich dziadek czy babcia byli katolikami. Wśród naszych parafian jest też sporo przybyszów z Zakarpacia, głównie Węgrów i Słowaków, wywodzących się z katolickich rodzin. Niektórzy z moich parafian są związani z Kościołem katolickim tylko przez chrzest. Większość z tych, którzy się do mnie zgłosiło rozumie jednak, że potrzebny im jest Kościół i wiara. Dochodzą stopniowo do praktykowania i życia sakramentalnego. Nie można oczywiście wciągać ich do Kościoła na hurra. Trzeba z nimi zaczynać od początku, czyli: “W imię Ojca i Syna…” i od tego, że jeden jest Bóg w trzech osobach. Dopiero, gdy nauczą się tych podstaw, można przejść z nimi na wyższy stopień wtajemniczenia. Dlatego też prowadzę duszpasterstwo mocno zindywidualizowane. Do ślubu np. każdą z par przygotowuję oddzielnie. Próbowałem gromadzić pięć czy sześć par, ale to nie dawało dobrego rezultatu. Pary są różne, prezentują inny poziom intelektualny itp. Pracując indywidualnie z każdą parą osiąga się znacznie większe owoce…Nadmiernie spieszyć się nie ma co, bo jeśli nie da się wiernym solidnego fundamentu, to nie będą w stanie np. po katolicku wychować dzieci itp.

W parafii jest też katechizacja dzieci. Pomagają w jej prowadzeniu dwie mieszkające w dzielnicy siostry Józefitki: s. Chrystosława i s. Błażeja. Obie pochodzą z Szepietówki. Katechizacja odbywa się w soboty i w niedzielę. Uczęszczające na nią dzieci są podzielone na dwie grupy. Starsze, już po I Komunii, których jest dwadzieścia, przychodzą na nią w sobotę, młodsze z tzw. grupy “zerowej” i te przerabiające już dwuletni program przygotowujący do I Komunii, których w sumie jest osiemnaście, mają katechezę w niedzielę po Mszy św. Ich rodzice uczestniczą wtedy w adoracji Najświętszego Sakramentu, w spotkaniu Franciszkańskiego Zakonu Świeckich itp., dzieci w tym samym czasie są zabierane przez siostry na naukę religii. Posługa sióstr jest ważna dla parafii. Chodząc w habitach pełnią rolę czegoś w rodzaju wizytówki parafii. Idąc ulicą są często zaczepiane przez ludzi, którzy widząc “monaszki” pytają je, kim są i co tutaj robią. Jest to dla nich często okazja do nawiązania dialogu i poinformowania o istnieniu parafii. Wobec osób już związanych z parafią siostry pełnią rolę świadectwa. Wierni wiedzą, że zgodnie ze swoim charyzmatem służą one także najbiedniejszym. Siostra Błażeja pracuje w kuchni “Caritas”, a Siostra Chrystosława pracuje w szpitalu z dziećmi chorymi na AIDS, porzuconymi przez matki dotknięte tą chorobą.

W niedzielę w parafialnej kaplicy jest odprawiana tylko jedna Msz św. o 10.30. Ma uroczysty charakter. Ojciec Franciszek zawsze się do niej specjalnie przygotowuje. Wierni, którzy na nią przychodzą mają w zdecydowanej większości wyższe wykształcenie, pracują na odpowiedzialnych stanowiskach i nie można ich traktować byle jak. Tym bardziej, ze są to ludzie młodzi, którzy jeżeli już zdecydowali się być katolikami, to czynią to poważnie.

– Po Mszy św. wielu z nich zostaje, zadaje pytania dotyczące Ewangelii czy kazania i trzeba umieć na nie odpowiedzieć – mówi o. Franciszek. – Dyskusje z nimi są bardzo ciekawe. Interesują się wiarą, od razu widać, że czytają dostępną, obecnie bez większych kłopotów, literaturę religijna. Sam, gdy ich odwiedzam, to widzę na półkach wielu mieszkań “Encyklopedię Katolicką” i inne wydawnictwa.

Do niedzielnej Liturgii o. Franciszek stara się wciągać wszystkie grupy wiekowe parafii i założone przez siebie ruchy. W I niedzielę miesiąca oprawę do Mszy św. zapewniają dzieci, w II “Domowy Kościół” , w III Franciszkański Zakon Świeckich, a w IV- Kółko Różańcowe. Do “Domowego Kościoła” należą dwa kręgi rodzin. Do jednego należy pięć, a do drugiego dwie rodziny.

– Te siedem rodzin to mój główny aktyw parafialny – śmieje się o. Franciszek. – Są na każde moje zawołanie. Podobnie jak siedmiu członków Franciszkańskiego Zakonu Świeckich. Tego ruchu ja już nie zakładałem. Należą do niego osoby, które wcześniej związały się z tercjarzami w sąsiedniej parafii kapucyńskiej. Kółko różańcowe, które założyłem skupia 20 osób: dzieci, młodzież i starszych.

Jeśli chodzi o parafialną statystykę, to z ksiąg parafialnych wynika, że w toku swojej posługi na Obołoń o. Franciszek pobłogosławił w sumie pięćdziesiąt związków małżeńskich, ochrzcił siedemdziesięcioro dzieci i pochował dwanaście osób. Tendencja ta, jeżeli się utrzyma, a wszystko na to wskazuje sprawi, ze po przeprowadzce obołońska wspólnota będzie rozwijać się dynamicznie.

Wspomnieć trzeba, że dużą rolę w parafialnym duszpasterstwie o. Franciszek przywiązuje do kolędy. Nie ma ona takiego charakteru jak w zwartych skupiskach katolików. Tu nie chodzi się od mieszkania do mieszkania, czy od domu do domu. Katolicy mieszkają w różnych punktach półmilionowej dzielnicy, wielkiej jak dwa obwodowe miasta na Zachodniej Ukrainie. Odwiedzać ich można tylko wieczorem, bo w dzień pracują.

– W czasie jednej wizyty duszpasterskiej można odwiedzić jedną, góra dwie rodziny- mówi o. Franciszek. – Każdej trzeba poświęcić co najmniej dwie godziny. Ludzie chcą bowiem porozmawiać, podzielić się swoimi troskami. Dlatego też w okresie kolędowym odwiedzam najwyżej trzydzieści. Więcej po prostu nie dałbym rady. Co roku oczywiście staram się odwiedzać inne rodziny. Jadę też do tych, które mają problemy, by im jakoś pomóc.

W 2002 r. o. Botwina przystąpił także do starań o zakup ziemi pod budowę świątyni oraz ośrodka duszpasterskiego i od razu napotkał na ścianę.

– Kijowscy urzędnicy ani słyszeć nie chcieli o daniu zgody na budowę katolickiej świątyni w tej dzielnicy – wspomina – Parafię rzecz jasna zarejestrowali, bo odmówić nie mieli prawa, ale bardzo pesymistycznie wypowiadali się o możliwości wzniesienia świątyni. Wszędzie, gdzie pukałem do drzwi urzędników różnych szczebli, byłem przyjmowany z ironicznym uśmiechem. Niektórzy wprost mi mówili, że tu jest kraj prawosławny, że katolicy nie powinni się tu pchać, tylko jechać do swojej Polski, albo Watykanu. Niektórzy bardziej życzliwi pytali mnie – po co na Obołoni kościół, kto do niego będzie chodził. Nawet jak są tutaj rzymscy katolicy, to mają przecież kościoły św. Aleksandra i św. Mikołaja, mogą wsiąść w metro i bez przeszkód na nabożeństwo dojechać. Jeden z nich oświadczył mi , że jest wierzącym prawosławnym, ale cerkiew na Obołoni jest mu niepotrzebna, bo jak się chce pomodlić, to jedzie do Peczorskiej Ławry. Musiałem prowadzić z nimi i jego kolegami długie dyskusje. Tłumaczyłem mu , że z kościołami jest jak z bankami. Jest jeden główny w centrum miasta, ale w dzielnicach buduje się jego filie, żeby jego klienci mieli do niego łatwy dostęp. Przekonywałem jego i innych, że materialny komfort życia przejawiający się w rozbudowie infrastruktury usługowej musi współgrać z rozwojem instytucji służących rozwojowi duchowemu. Trzeba było wiele cierpliwości i taktu, żeby pokonać wszystkie trudności. Dziś z tymi samymi ludźmi inaczej się już rozmawia. Zarówno ci z głównego merostwa stolicy, jak i władz dzielnicowych nie kwestionują idei budowy kościoła na swoim osiedlu. Mamy już na nią pozwolenie.

Przekonywanie władz, by zgodziły się na wzniesienie świątyni i udzieliły wszelkich wymaganych do tego pozwoleń zajęły o. Franciszkowi bite cztery lata. Miesiącami oczekiwał na kolejną zgodę, po uzyskaniu której mógł starać się o następną. Wykazał przy tym nie tylko dużo cierpliwości, ale zwykłej franciszkańskiej pokory. Sporo pomógł mu fakt, że mimo iż jest Polakiem, ma ukraińskie obywatelstwo i nie można go było deportować do Polski. W ukraińskiej stolicy mieszkał u siebie.

Urodził się w 1965r. w polskiej i głęboko wierzącej rodzinie, w cieniu zawsze czynnej świątyni w Połonnem. Na chrzcie otrzymał imię Piotr. W czasach komunistycznych zawsze jak sięga pamięcią chodził do kościoła.

– Gdy przyszła niedziela lub w tygodniu przypadało jakieś większe święto, nigdy nie miałem wątpliwości, że trzeba iść na Mszę św. – wspomina – Było to czymś oczywistym, niejako naturalnym. Zawsze z rodzicami i babcią ruszaliśmy do kościoła, korzystając z łaski Pana Boga, że mamy go pod bokiem, podczas gdy inni musieli dojeżdżać do niego po trzysta kilometrów…Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpocząłem naukę w Technikum Radiotechnicznym we Lwowie. W tym mieście były dwa czynne kościoły, więc nie miałem kłopotów z praktykowaniem wiary. Po maturze odbyłem służbę wojskową i w 1986 r. po opuszczeniu koszar postanowiłem zostać księdzem i wstąpić do seminarium. Poszedłem do ówczesnego proboszcza parafii w Połonnem, którym był obecny biskup Stanisław Szyrokoradiuk. Przy jego pomocy udało mi się dostać do seminarium w Rydze. Wtedy jeszcze o zakonie nie myślałem, nie wiedziałem nawet, że taka możliwość służenia Panu Bogu istnieje. Po pierwszym roku, gdy przyjechałem na wakacje , mój proboszcz zaproponował mi bardzo poufny wyjazd. Nie powiedział gdzie i po co, nadmienił tylko, że wszystko co podczas niego usłyszę i zobaczę, musi pozostać najściślejsza tajemnicą. Pojechaliśmy do Miastkówki do ojca Martyniana Darzyckiego. Byli już tam na miejscu inni ojcowie, m.in. o. Albert Turowski, obecny biskup kamieniecki Leon Dubrawski, o. Jan Duklan i in. Gdy złożyłem przysięgę na krzyż i Ewangelię , że nie ujawnię nikomu tego, co tu zobaczę dowiedziałem się, że uczestniczę w tajnym spotkaniu odradzającego się zakonu franciszkańskiego na Ukrainie. Wciągnęło mnie to i od tej pory zacząłem przechodzić kolejne stopnie wtajemniczenia. Zaufałem księżom, którzy byli na tym spotkaniu. Mieli duży autorytet. Święcenia diakonatu otrzymałem jako ksiądz diecezjalny, a kapłańskie już jako zakonnik w 1991 r. Byłem święcony w rodzinnym Połonnem z jeszcze jednym franciszkaninem Janem Kapistranem Walerym Weselskim. Trzy miesiące pracowałem jako wikary w parafii w Połonnem, a następnie przez 6 lat proboszczowałem w Szepetówce. W 1997 r. przeniesiono mnie do Szarogrodu, gdzie proboszczował przez trzy lata, a w 2000 r. przełożeni skierowali mnie do Kijowa. W pracy tu pomogła mi , co trzeba podkreślić, biegła znajomość języka ukraińskiego. Chodząc po kijowskich urzędach, mogłem śmiało polemizować z jego pracownikami mówiącymi po rosyjsku. Jak tylko któryś z nich zaczął sugerować, ze jako katolik promuję zagraniczne wyznanie żartując zapytałem go, dlaczego on uważając się za dobrego obywatela Ukrainy mówi do mnie po rosyjsku, zachowując się jak okupujący go obcokrajowiec…

Ojciec Botwina nie myśli już o trudnościach. Wierzy, że już w najbliższych miesiącach będzie mógł rozpocząć budowę kościoła i związanego z nim ośrodka duszpasterskiego. Jego plany projektowe są już rzecz jasna od dawna gotowe. Na rysunkach prezentuje się on imponująco. Będzie to budowla tradycyjna, trzynawowa o długości 30, a szerokości 15 metrów. Centralna nawa ma mieć szerokość 9 m, a boczne po 3 m. Klasztor i pomieszczenia parafialne będą dobudowane za prezbiterium. Z lotu ptaka cały obiekt będzie przypominał literę T. Klasztorna “poprzeczka” składać się będzie z trzech kondygnacji. Na pierwszej zostanie urządzony klasztor i pomieszczenia dla pracy duszpasterskiej w parafii, prowadzenia katechezy i najrozmaitszych spotkań. Na drugiej kondygnacji zainstaluje się Prowincjalat czyli Zarząd Prowincji, który przeniesie się do stolicy z Żytomierza. Na trzeciej kondygnacji zostanie urządzony hotelik przewidziany na przyjęcie wycieczki mieszczącej się z autokarze. Świadcząc usługi noclegowe parafia chciałaby bowiem zarobić na własne utrzymanie. Wiadomo zaś, że chętnych do odwiedzania ukraińskiej stolicy nie brakuje.

Budowa całego obiektu będzie oczywiście bardzo kosztowna i pochłonie wiele milionów dolarów. Wiązać się będzie też z problemami technicznymi. Cała dzielnica stoi na osuszonych błotach i teren pod budowlę musi zostać wzmocniony dodatkowymi palami. Ojciec Franciszek jest jednak przekonany, że uda mu się doprowadzić cały projekt do szczęśliwego finału.

– Idea budowy w klasztoru i kościoła pod wezwaniem św. Franciszka z Asyżu zrodziła się w naszej, wówczas jeszcze Kustodii św. Michała, przed wizytą do stolicy Ukrainy Ojca Świętego Jana Pawła II – wspomina o. Franciszek. – Jak w Kijowie była Msza św., to po jej zakończeniu papież poświęcił przygotowany przez nas kamień węgielny, przywieziony specjalnie z Porcjunkuli. Wierzymy, że Jan Paweł II jako Sługa Boży i przyszły święty będzie orędował w niebie, by realizacja naszego przedsięwzięcia służącego Chwale Bożej została szybko zakończona.

Na razie pewne jest, że w wyniku swojej kilkuletniej działalności o. Franciszek osiągnął nie tylko sukces duszpasterski oraz organizacyjny polegający na przygotowaniu organizacyjnym budowy świątyni i klasztoru. Wpisał franciszkańską parafię w pejzaż Obołoni. Już teraz jest ona zauważana.

Jeżeli coś dzieje się w dzielnicy związanego z życiem duchowym czy otwarciem nowego obiektu lub działalnością charytatywną, zawsze jesteśmy zapraszani – podkreśla o. Franciszek.

To dobry prognostyk na przyszłość.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply