Ze Skrobowa do WiN-u

Skoczyłem do okna, które miałem w zasięgu ręki, otwarłem je i mówię do brata – chodu! Sam wyskoczyłem i zacząłem uciekać w łąki. Przebiegłem spory kawałek i wtedy dopiero zorientowałem się, że mój brat nie biegnie za mną.

– Po kilku dniach spędzonych w Kozłówce, gdy żołnierze dywizji zaczęli się już nudzić, nagle otrzymaliśmy rozkaz wymarszu – wspomina Roman Domański. – Kazano nam wcześniej oczyścić mundury i buty, żeby jako tako wyglądać, bo pewnie pójdziemy na defiladę, przyjedzie delegacja, która będzie nas lustrować i oceniać. Za Kozłówką w Skrobowie otrzymaliśmy rozkaz – stój! Niewiele z tego rozumieliśmy, zatrzymaliśmy się na poboczu drogi, rozsiadając po rowach i czekamy. Mija jedna godzina druga, nadchodzi południe, potem wieczór i nic. O północy nagle zbiórka i zaczyna przemawiać dowódca. – Chłopcy, nasza rola się skończyła! Kto może, niech idzie do domu, kto chce, niech idzie do armii. Broń trzeba zdawać! – Dla większości z nas był to grom z jasnego nieba! Rozkaz, to jednak rozkaz. Na dziedzińcu budynku znajdującego się przy drodze, mającego kształt litery C, którego już nie ma, będącego chyba jakimś pałacykiem otoczonym solidnym ogrodzeniem złożyliśmy broń. Po jej oddaniu wróciliśmy na miejsce postoju. Tu jakoś przesiedzieliśmy do rana i później poszliśmy do wsi. Rozebrani do pasa myliśmy się pod studniami. Niektórzy koledzy zaczęli śpiewać ruskie piosenki.

„Tak musi być”

„Nagle słyszę gdzieś z boku, że ktoś woła Londyn. Idę tam i widzę, jak jeden z kolegów siedzi na uniesionym rowerze, a drugi usiłuje przez radio połączyć się z Londynem. Usłyszałem tylko, jak pytał się – co mamy robić? – Z Londynu odpowiedziano mu – nic wam nie poradzimy. Tak jak jest, tak musi być. Gdzieś koło południa ponownie otrzymaliśmy rozkaz wymarszu. Mieliśmy iść do Lublina. Powoli zaczęliśmy formować kolumnę. Na drodze ustawiały się furmanki, których nie musieliśmy oddawać. Mój brat odciągnął mnie na bok i mówi, żebyśmy nie szli z dywizją do Lublina, tylko wrócili do Lubartowa. W mieście tym na parafii zobaczył znajomego księdza z Kowla, z którym w czasie naszego pobytu zdążył się przywitać i ocenił , że można się u niego na plebani zamelinować… Zastanawiałem się, co dalej robić, ale brat dalej nalegał – zostawmy ich, niech sobie idą, pójdziemy do księdza i zobaczymy, co dalej robić …Przypomniałem sobie, ze jak wchodziliśmy na cmentarz, by zaatakować niemiecki konwój, który zaczął się wyładowywać na bocznicy kolejowej, to ten ksiądz stał przy furtce i pozdrawiał żołnierzy. Miał bowiem plebanię tuż przy cmentarzu. Zrobiliśmy w tył zwrot i wkrótce dotarliśmy do mieszkania księdza. Zapukaliśmy do drzwi mówiąc, że zgłaszamy się do niego na kwaterę. Ucieszył się i przyjął nas pod swój dach. Na drugi dzień brat został u księdza, a ja postanowiłem wyjść, żeby trochę się przejść i zobaczyć miasto, w którym jeszcze kilka dni temu tyle strzelałem. Ulicą Cmentarną poszedłem do centrum przy kościele. Gdy tylko jednak znalazłem się na rogu ulicy Głównej, nie wiadomo skąd pojawiły się nad nami niemieckie samoloty i zaczęły bombardować.

Pół ulicy w gruzach

„Zdążyłem usłyszeć tylko gwizd i wybuch. Kiedy kurz nieco opadł zobaczyłem, że pół ulicy leży w gruzach, a także, że niemieckie samoloty zataczają krąg i szykują się do ponownego ataku. Rzuciłem się wtedy do pierwszej z brzegu piwnicy, żeby schować się przed bombami. Była już pełna okolicznych mieszkańców. Przycupnąłem przy jakiejś dziewczynie, a ta do mnie mówi – ty jesteś z tego wojska, co do nas wkroczyło. Ja już jednak dialogu z nią nie podejmowałem, myślałem tylko, czy brat i ksiądz przeżyli bombardowanie. Jak tylko niemieckie samoloty odleciały, wyszedłem z piwnicy i brnę przez dymiące ruiny do cmentarza. Po drodze potknąłem się niemal o chłopaka mającego najwyżej 15 lat i zabitego przez bombę. Leżał w kałuży krwi, z wnętrznościami na wierzchu. Gdy dotarłem do plebani okazało się, że ta ocalała, ale przylegające do niej przybudówki zapaliły się od bomby zapalającej. Już z daleka widziałem, jak ksiądz z podwiniętą sutanną biegał z wiaderkami i usiłował gasić te zabudowania. Brat też pomagał księdzu w tłumieniu pożaru. Ucieszyłem się, że obaj żyją. Następnego dnia obaj z bratem uznaliśmy, że nie ma co siedzieć u księdza, tylko trzeba maszerować do Lublina. Ksiądz dał nam cywilne ubrania, bo byłem w mundurze. Wręczył mi też do ręki na pożegnanie 500 marek. Zaopatrzył też w cywilne ubranie brata. Poradził nam również, byśmy po drodze do Lublina wstąpili do sióstr na posiłek. Po południu doszliśmy do Lublina. Na ulicy od razu spotkaliśmy naszych chłopaków, których łatwo było rozpoznać. Pytamy – gdzie jesteście, co robicie itp.

O tym nie mów nikomu

– Kwaterujemy na Peowiaków 5. – Postanowiliśmy pójść tam. Przychodzimy, przy bramie stoi wartownik. Pyta nas – dokąd? – Odpowiadamy, że chcemy zapisać się do wojska. Skierował nas do pokoju na parterze. Zachodzimy tam i widzimy, że przy dwóch zestawionych ze sobą biurkach siedzi dwóch „berlingowców” przed rozłożonym księgami i zapisują. Podchodzę do jednego i mówię, że chcę się zapisać do wojska. Oficer zapisał wszystkie moje dane, a na koniec zapytał mnie – gdzie byłem w partyzantce? – Odpowiedziałem mu, że w 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Ten wzdrygnął się i ściszonym głosem ostrzegł – chłopcze, tego nikomu nie mów, ani mru, mru. – Od razu się zdenerwowałem i myślę, ale żem wlazł… Cóż jednak miałem robić. Do wojska się przecież zapisałem. Po chwili to samo uczynił mój brat. Udaliśmy się na górę. Koledzy jakoś się już zagospodarowali, porobili sobie prycze, byli najedzeni, dowcipkowali. My z bratem nie mieliśmy humoru. Byliśmy przede wszystkim głodni. Od rana nic nie jedliśmy. Stanęliśmy na klatce schodowej z bratem i zastanawiamy się, co dalej robić. Nagle z góry biegnie kolega i krzyczy – chłopcy, po mundury! – Wszyscy poderwali się z prycz , a ja się pytam- jakie te mundury, ładne? On zaś – nie, na razie niemieckie z bauzugu. – Wtedy naprawdę się zdenerwowałem, to ja tu niedawno zrzuciłem poniemiecki mundur zaadaptowany do partyzanckich warunków, a teraz ponownie mam zakładać to paskudztwo. Od razu mówię do brata – zmywamy się stąd. Zbiegliśmy na dół po schodach, ale przy bramie stał wartownik, który krzyknął- stój! – Tłumacze mu, że chcemy sobie coś kupić do żarcia, bo od rana nic nie jedliśmy , ale on twardo, że nie wolno. Tłumaczę mu, że dobrze mu mówić, bo ma pełny brzuch. W końcu uległ, ale spytał kategorycznie – czy naprawdę wrócimy? – Skwapliwie potwierdziłem, że tak! Jak tylko jednak przeszliśmy 15 metrów, to za rogiem rzuciliśmy się biegiem do przodu. Szybko minęliśmy Krakowskie Przedmieście, Podzamcze i znaleźliśmy się na Majdanku przy szosie chełmskiej. Tam strasznie śmierdziało z dawnego obozu zagłady. Udało nam się zatrzymać samochód wojskowy, który zawiózł nas w okolice Rejowca. Siedział w nim jakiś młody chłopak w rogatywce.

Uciekł przed wywózką

Gdy Roman Domański z bratem jechał w stronę Rejowca nie przypuszczał, że dzięki swojej decyzji uniknął wywózki na Sybir. Wszystkich zapisanych do wojska wywieziono na Majdanek, skąd skierowano ich do różnych jednostek I i II Armii. Już z szeregów obu tych formacji wyłapywano byłych AK-owców, przekazywano NKWD do wywózki na Sybir. Przed Rejowcem zatrzymaliśmy się przed ubożuchną chałupą – mówi Roman Domański. – Mieszkała w niej jakaś kobiecina, którą poprosiliśmy, by nas nakarmiła. Dała nam trochę chleba i mleka i wskazała nam miejsce na nocleg na stryszku obórki, w której stała krowa. Zakopaliśmy się w sianie i przespaliśmy się do rana. Po śniadaniu ruszyliśmy na przełaj przez pola w stronę rodzimej Płonki, odległej o 60 km, w której mieszkał nasz stryj. Liczyliśmy, że znajdziemy u niego oparcie. Szliśmy na Krasnystaw, Izbicę i Ruskie Piaski. Maszerowaliśmy bez wytchnienia do późnego wieczora. Kiedy dochodziliśmy do Płonki, ja byłem ledwie żywy. Brat pierwszy zobaczył dom stryja i przyspieszył kroku. Ożywił się pierwszy i do niego podążył, ja zaś siadłem na jakiejś żerdzi koło klombu i nie miałem siły, żeby iść dalej. Słyszę, jak rodzina wita się z bratem i pyta – a Roman gdzie? U stryja byli już rodzice, którym wcześniej koledzy powiedzieli, że jeden z nas poległ. Wcześniej bowiem tędy przechodziła część naszej dywizji. Brat nawet nie zdążył odpowiedzieć, a ja jakimś ostatkiem sił dźwignąłem się i podszedłem pod ganek. Wspólnej radości nie było końca.

Ktoś doniósł KBW

W Płonce panu Romanowi udało się z bratem „przechować” do wiosny w 1945 r. Wtedy zainteresowało się nimi KBW, zajmujące się zwalczaniem poakowskiego podziemia.

– Ktoś musiał donieść o nas, bo oddział KBW działał bardzo precyzyjnie – wspomina Roman Domański. – Jego żołnierze otoczyli dom stryja i mnie z bratem aresztowali. Ze zrobionej rewizji wynikało, ze mają dostateczny powód, by nas na miejscu rozwalić. Tyle powiedział nam dowodzący nimi oficer. Znaleziono w czasie niej części do radiostacji, którą kiedyś obsługiwałem , a także mój pistolet ukryty w kuchennym kufrze. Z donosu wynikało, że zajmujemy się rozbrajaniem peperowców, milicjantów itp. Zamknęli mnie z bratem w stodole, przy której postawiono wartę. W domu stryja zainstalował się dowódca dowodzący plutonem. Żołnierze, którzy nas pilnowali ostrzegli nas, że wkrótce będziemy przesłuchiwani. Zanim jednak do tego doszło, we wsi wybuchł nagle harmider. Okazało się, że angielski samolot zrzucił koło wsi cichociemnego, którego żołnierzom KBW udało się ująć. Przyprowadzili go na podwórko stryja i wtedy go zobaczyliśmy przez szpary w stodole. Pamiętam, że był ubrany w skórzaną kurtkę. Jeden z żołnierzy KBW niósł jego spadochron. Mając taki łup nami się już nie zajmowano. Nie zwolniono nas, ale przeniesiono na noc do chałupy odległej o jakieś sto metrów. Pod jedną ścianą spało ośmiu żołnierzy KBW, a my z bratem przy ścianie naprzeciwko. Na krześle siedział zaś wartownik z pepeszą. My z bratem na swoim sienniku nie śpimy, ale myślimy tylko, jak uciec z chałupy. W pewnym momencie wartownik wstał z krzesła i wyszedł do kuchni.

Skok przez okno

– Uznałem, że nie ma co czekać. Skoczyłem do okna, które miałem w zasięgu ręki, otwarłem je i mówię do brata – chodu! Sam nie oglądając się na nic błyskawicznie wyskoczyłem i zacząłem uciekać w łąki. Przebiegłem spory kawałek, pokonując po drodze szeroki strumyk, którego nie dało się przeskoczyć. Wtedy dopiero zorientowałem się, że mój brat nie biegnie za mną i został w chacie. Pobiegłem w górkę do domu stryja, w którym KBW już nie było, bo większość jego oddziału pojechało ze schwytanym cichociemnym do miasta i walę w okno. Stryj otworzył, a ja mówię, że uciekłem i radzę rodzicom zrobić to samo, bo KBW na pewno ich aresztuje. Ci szybko się ubrali i razem opłotkami pobiegliśmy do sąsiedniej wsi do rodziny. Nie wiedzieliśmy tylko, co z bratem, czy uciekł, czy nie. Dopiero później okazało się, że brat nie zdążył wyskoczyć przez okno, coś go sparaliżowało. Prowadzali go później po całej wsi, kazali wskazywać domy, w których miał znajomych i przeszukiwali je sądząc, że się w nich ukryłem. Bardzo dokładnie przeszukali też dom stryja, zaglądając w każdy kąt. Nawet pod kanapą zajrzeli, gdzie wleźć mogła tylko mysz. Wściekli wrócili wieczorem do chałupy, gdzie nas wcześniej przetrzymywano i kazali bratu zdejmować ubranie. Biedny rozebrał się do kalesonów. Jak mu po chwili polecili wyjść na bosaka na zewnątrz, to już wiedział, ze go chcą rozwalić. Gdy wyszli na dwór, lampa naftowa zgasła od podmuchu wiatru, brat – jak mi opowiadał- usłyszał wtedy głos – a teraz uciekaj! – Brat dał susa, ale się potknął. Seria puszczona za nim z pepeszy dzięki temu go nie dosięgła. On wtedy znów się zerwał, ale po kilkunastu metrach ponownie się potknął i kolejna seria tylko gwizdnęła mu koło ucha. Udało mu się dobiec do lasu odległego od tej chałupy o jakieś sto metrów. Nikt go nie gonił. Jakoś udało mu się dobiec do Gruszki, wsi leżącej za lasem. W niej mieliśmy kuzyna. Jego rodzina zaraz się nim zajęła, bo dotarł do ich chałupy bardzo zziębnięty. Nagrzali wody, zrobili mu kąpiel, nakarmili, dali jakieś chłopskie łachy.

Z dywizji do zakonu

– Następnego dnia pojechał on do Radecznicy, gdzie chodził do zakonnej szkoły i liczył , że jego dawni wychowawcy w habitach nie zostawią go bez pomocy. Tamtejsi bernardyni go otoczyli opieką i już z nimi został. Wstąpił do zakonu i trafił do klasztoru w Kalwarii Zebrzydowskiej. Ja początkowo ukrywałem się u sąsiada rodziny. Nad stajnią miałem zrobioną skrytkę w sianie, w której przebywałem przez cały dzień. Wychodziłem z niej tylko w nocy. Przechowywałem się tak aż do kwietnia 1945 r. Później pojechałem do moich kolegów w Rudniku. Należeli oni do WiN-u. Wyrobili mi oni nową niemiecką kenkartę na nazwisko Ostrowki i przyjęli w szeregi organizacji. Następnie skierowano mnie do Lublina do pracy w Polskim Radiu. Zatrudniono mnie tam w charakterze elektryka, montera głośników tzw. „radiotoczki”. Wtedy bowiem mało kto posiadał własny radioodbiornik. Jednocześnie pełniłem funkcję wywiadowcy oddziału WiN-u. Szczególnie miałem zaś obserwować koszary KBW, które znajdowały się w Lublinie na przedłużeniu Krakowskiego Przedmieścia. Zakładałem w nich radiowe głośniki, co zajmowało dużo czasu, bo koszary te były olbrzymie. Chodząc po nich bez przeszkód, miałem za zadanie spotykać się z pracownicą więzienia KBW, która informowała mnie, kto w nim siedzi, kto został aresztowany itp.

Marek A. Koprowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply