Cały czas mnie szukali

Przesłuchania polegały na staniu od siódmej rano do czwartej po południu na śliskiej posadzce w rozkroku z rękami podniesionymi do góry. Nie sposób było utrzymać się na nogach, a jednak staliśmy. Kto się przewracał, tego podnosili kopniakami. Człowiek może bardzo dużo wytrzymać… Potem kopniakami „pomagali nam” zejść z drugiego piętra do celi. Zanim jednak trafiliśmy do celi, prowadzono nas do łazienki. Specjalnie polewali ją wodą i wsypywali podchlorynem, środkiem do dezynfekcji. Po godzinie tak się dusiłem, że nie mogłem wytrzymać. Potem prowadzili do celi i szedłem spać. Ledwo się człowiek położył, a za pół godziny już było słychać wrzask – Pobudka, wstawać! – Kto nie chciał, to słyszał, że zaraz wróci tam, skąd właśnie przyszedł. Siedziałem więc na łóżku i spałem w tej pozycji.

– Pierwsze kroki po udanej ucieczce skierowałem do domu – wspomina Zygmunt Mogiła Lisowski. – Gdy do niego wpadłem właśnie odbywała się narada rodzinna jak mi pomóc. Byłem strasznie głodny. Matka dała mi kotlet schabowy, górę frytek i zsiadłego mleka. Kiedy zjadłem, ojciec powiedział, żebym natychmiast uciekał z domu. Parę dni ukrywałem się w Radomiu, a potem wyjechałem pod Nałęczów. Po mojej ucieczce Rosjanie z tydzień nie przychodzili do naszego domu. Prawdopodobnie specjalnie, bo go obserwowali. Potem już zaczęli nachodzić matkę, która mieszkała z moją siostrą i wynajmowała pokój dwóm dziewczynom (ojciec wtedy pracował w Dęblinie). Nigdy nie przychodzili wieczorem. Zawsze nachodzili nas nad ranem, o drugiej, o czwartej. Zawsze też walili w drzwi i potem robili rewizję, nie wiadomo po co – tam były tylko dwa pokoje i wspólna kuchnia. Jedna z dziewcząt, mieszkająca u mojej matki, Marysia, za każdym razem im wymyślała – zachowujecie się jak ostatni bandyci, jak zaborcy! Kogo wy szukacie? Przecież to jest siedemnastoletni chłopak! Co wy chcecie zamordować go? Co on wam zrobił? Puknijcie się w te durne łby! – Kiedy grozili jej, że też ją zamkną, to odpowiadała, że tylko zamykać potrafią!

Mieszkanie u pani Dąbrowskiej

– W Sadurkach pod Nałęczowem zamieszkałem u pani Dąbrowskiej. Jej mąż służył wówczas w wojsku w Anglii. Mieszkała z synkiem, który chodził do szkoły powszechnej, więc trochę mu pomagałem w nauce. Chciałem pójść do partyzantki do Zapory, ale ojciec kategorycznie się temu sprzeciwił. Do mieszkania pani Dąbrowskiej wpadało parę razy KBW, ale widząc dwóch uczących się chłopców, dawali nam spokój. W końcu wyjechałem do wujka do Stalowej Woli. Tam wróciłem do nazwiska metrykalnego Mogiła-Lisowski i zacząłem chodzić do szkoły. Wujek miał w tym mieście wysoką pozycję społeczną. Ludzie szanowali go i chętnie zatrudniali (był przed wojną dyrektorem i zakładał Stalową Wolę), dopiero w późniejszym czasie zwolnili go z pracy. Mieszkałem komfortowo u wujostwa, gdzie po raz pierwszy od długiego czasu poczułem się chłopcem. Chłopcem, który ma ochotę psocić, uczyć się, ma zapewniony byt i nie boi się jutrzejszego dnia. Z moim pobytem w Stalowej Woli wiąże się ciekawa historia. Obok mojej willi stała druga podobna. Mieścił się w niej Urząd Bezpieczeństwa i tam też mieszkał jego szef. Zawsze był grzeczny. Pytał, czy już „walczę po japońsku” Widział, że powiesiłem w garażu worek treningowy i ćwiczyłem boks, judo, karate itp. Można nawet powiedzieć, że był serdeczny. Nie powinno się o ubekach mówić dobrze, ale trzeba mówić prawdę. W marcu 1947 r. trwała amnestia dla całego podziemia. Rodzice zdecydowali, że powinienem się ujawnić i żyć już normalnie. Pojechałem więc do Radomia, gdzie byłem poprzednio zameldowany, aby tam się ujawnić. Naturalnie wszyscy w rodzinie byliśmy w strachu na myśl o pójściu do tej ubeckiej jaskini lwa. Jednak ukrywanie się na dłuższą metę też nie miało sensu.

U pani adwokat

– Najpierw poszedłem do pani adwokat, która prowadziła spawy moich kolegów. Przedstawiłem się kim jestem, podałem swój pseudonim (Poleszuk). Ona na to, że miała przeze mnie mnóstwo kłopotów! Kiedy zapytałem zdumiony dlaczego, odpowiedziała, że oni ciągle mnie szukali. Nie mogli mnie znaleźć, szlag ich trafiał, że im uciekłem, a moi koledzy zwalali na mnie bardzo dużo rzeczy. Zapytałem, co oni mogli na mnie zwalać, a ona na to – Dostał pan zaocznie trzynaście lat. To i tak dobrze, bo gdyby pan był na miejscu, nie wiadomo, jakby się to skończyło, czy by pan nie dostał piętnastu, a nawet czapy… – Odrzekłem jej oburzony, że dlaczego mieliby tak zrobić, przecież ja nikogo nie zabiłem. Ona odrzekła, że jak to nie zabiłem? Wyjaśniła mi, że kiedy atakowaliśmy więzienie w Radomiu, to zastrzeliliśmy tam trzech czy czterech Rosjan, enkawudzistów. Odparłem jej, że tam doszło rzeczywiście do starcia, że oni też dwóch naszych zabili. Oni chcieli wyjść z koszar, a my nie mogliśmy do tego dopuścić i doszło do strzelaniny. Cała sprawa w Radomiu zajęła kilka dni, po czym wróciłem do Stalowej Woli z odpowiednim dokumentem, który do dziś przechowuję. Któregoś dnia wracając ze szkoły zauważyłem, że szef placówki UB stoi oparty o siatkę ogrodzenia i mnie woła. Zapytał mnie uprzejmie, jak mi leci w szkole, jak tam mama w Radomiu, czy zdrowa. Odpowiedziałem, że zdrowa.

„Stan” i „Poleszuk”

– Potem kazał podejść bliżej do siebie. Kiedy to zrobiłem zapytał czy się ujawniłam. Odparłem, że tak. On na to, że chwała Bogu, że to zrobiłem. Okazało się, że on też będzie miał już spokój. Powiedział – Słuchaj synu, przecież ja mieszkałem tu, obok państwa Szaniawskich. Wiedziałem kim jesteś. Tylko my ciebie nie mogliśmy znaleźć. Ja wiem, że się uczysz, co ty za wróg jesteś! Trochę zabarłożyłeś, zapomniałeś, że się okupacja niemiecka skończyła i chciałeś jeszcze trochę powojować – stwierdził również, że takie są teraz czasy, że ze względu na moje wujostwo starał się nas chronić. Dodał, że teraz to już wszystko jest nieaktualne, że jestem ujawniony i mogę się spokojnie uczyć, bo nikt mi już krzywdy tu nie zrobi. No cóż… On był z Kresów, przed wojną chyba skończył studia i generalnie nie był złym człowiekiem. Oczywiście ujawniłem się jako Mogiła-Lisowski. Od okupacji do momentu ujawnienia się używałem dwóch pseudonimów: „Stan” i „Poleszuk”. W związku z powyższym sprawy osoby znanej jako Poleszuk z Mogiłą-Lisowskim w ogóle nie łączyli. Spotkałem się z kolegami. Powspominaliśmy dawne czasy. Na prośbę matki zdałem broń, którą przechowywałem u przyjaciół. To było jedyne rozsądne wyjście. Wyjechałem, myślałem o nauce, chciałem zdać maturę i pójść na studia, na medycynę. Po powrocie do Stalowej Woli zdałem maturę. Z tym wiążę się kolejna ciekawa historia. Uczyłem się przeciętnie.

Syn szefa PSL-u

– Miałem średnią cztery minus, jednak biorąc pod uwagę, że jako ekstern zdałem w ciągu trzech miesięcy egzaminy zaliczające: pierwszą, drugą, trzecią i czwartą klasę gimnazjalną oraz małą maturę, to wynik był całkiem niezły. Choć w liceum ciągle miałem jakieś braki, zdałem pisemną maturę: z polskiego na dobry, z matematyki na dostateczny. Wtedy właśnie przyjechał inspektor z Rzeszowa, który anulował moje stopnie i wystawił mi dwóje z obu przedmiotów. Identycznie postąpił z moim kolegą z klasy. Karaś miał stopnie lepsze nawet ode mnie, ale był synem szefa PSL w Nisku, a PSL wtedy zwalczano. Dyrektor szkoły, pan Bachman, bardzo przyzwoity człowiek, zawołał nas obu i powiedział – Chłopcy, to, co wam teraz powiem, ma zostać między nami, jesteście dorośli. Ja zostaje stąd przeniesiony do Mielca, będę tam dyrektorem szkoły. – Okazało się że za miesiąc, może dwa miał zorganizować w szkole poprawkowe matury. Kazał nam przyjechać do siebie i zdać egzaminy. Mieliśmy nikomu nic o sobie nie mówić. Tak też się stało. Półtora miesiąca później pojechałem do Mielca i obaj z Karasiem zdaliśmy maturę. Dostaliśmy zresztą identyczne stopnie. Niestety, z powodu tego wszystkiego nie dostałem się na medycynę. Zdałem nawet egzamin, ale mnie nie przyjęli.

Ktoś doniósł o mojej przeszłości

– Prawdopodobnie znów ktoś doniósł o mojej przeszłości. W drugim terminie zdawałem na chemię. Zostałem przyjęty na UMCS w Lublinie. Pomimo różnych przeszkód, rozpocząłem studia. Nie dałem zmarnować swojego życia! Kiedy studiowałem w Lublinie, byłem bardzo towarzyski i miałem dużo przyjaciół. Pomagaliśmy sobie nawzajem. Na moim roku była mieszanka: 18-latkowie i ludzie dwa razy starsi. Powracali oni z obozów albo nie zdążyli skończyć uczelni przed wojną. Zaprzyjaźniłem się z Tadkiem Urbanem, gimnastykiem, ale sekretarzem partii. Po cichu dowiedziałem się, że był w KPP. Nie chciał o tym mówić, a kiedy pytałem burczał, żebym przestał się mądrzyć i brał do nauki i że to już przeszłość i należy o tym zapomnieć. Tadek bardzo dużo mi pomógł. Często mówił, że znów się do mnie przypieprzają, ale już to załatwił. Cały czas ciągnęła się za mną przeszłość. Pamiętali mi to odbicie więźniów. Byłem obywatelem drugiej kategorii. Nie miałem kłopotów z nauką. Matematykę zdawałem, co prawda dwa razy, ale fizykę i chemię zaliczyłem za pierwszym razem. Miałem natomiast kłopoty materialne. Nie mogłem liczyć na rodziców. Im też było ciężko. Zacząłem więc handlować penicyliną (dolarami nie chciałem). Przywoziłem ją z Warszawy i momentalnie wszystko sprzedawałem. Później Tadek mi pomógł dostać stypendium. W trakcie studiów pracowałem w cukrowni w Lublinie na noce w laboratorium jako chemik zmianowy. Nocna zmiana trwała od dwudziestej drugiej do szóstej rano. O ósmej już miałem być na ćwiczeniach na uczelni.

Ciężkie przesłuchiwania

– Ciężko było, ale ja się z tego bardzo cieszyłem. Po trzech miesiącach zarobiłem tyle, że mogłem się ubrać i miałem pieniądze na różne wydatki. W każdym razie dawałem sobie radę, ale jak to mówią, pszczołę do miodu ciągnie. Ponieważ na uczelni wiedzieli, kim jestem, niektórzy rozmawiali ze mną na różne tematy polityczne. W lipcu 1951 r., ni stąd ni zowąd, nastąpiły w Lublinie aresztowania. Zaczęli od profesorów i asystentów, potem doszli do studentów. Z wydziału chemii aresztowali mnie i Mundka Filipka, pomimo tego, że obaj się ujawniliśmy już w 1947 r. Przesłuchania polegały na staniu od siódmej rano do czwartej po południu na śliskiej posadzce w rozkroku z rękami podniesionymi do góry. Nie sposób było utrzymać się na nogach, a jednak staliśmy. Kto się przewracał, tego podnosili kopniakami. Człowiek może bardzo dużo wytrzymać… Potem kopniakami „pomagali nam” zejść z drugiego piętra do celi. Zanim jednak trafiliśmy do celi, prowadzono nas do łazienki. Specjalnie polewali ją wodą i wsypywali podchlorynem, środkiem do dezynfekcji. Po godzinie tak się dusiłem, że nie mogłem wytrzymać. Potem prowadzili do celi i szedłem spać. Ledwo się człowiek położył, a za pół godziny już było słychać wrzask – Pobudka, wstawać! – Kto nie chciał, to słyszał, że zaraz wróci tam, skąd właśnie przyszedł. Siedziałem więc na łóżku i spałem w tej pozycji. Gdyby ktoś jeszcze był ze mną w celi, byłoby może łatwiej – wtedy jeszcze byłem sam, ale wszystko można przeżyć. Nie stawiali mi właściwie konkretnych zarzutów. Mówili, że handluje dolarami. Oczywiście zaprzeczyłem. Sami nie wiedzieli, o co się przyczepić, potem zaczęli mi zarzucać, że mam jakichś kolegów w Gdańsku i wstąpiłem do ich organizacji.

Amnestia

– Odpowiadałem, że nie znam nikogo w Gdańsku. Tak strzelali na oślep. Rok 1951 był to rok ostrych represji w Polsce. Potem zresztą zamykali mnie zawsze, „profilaktycznie” na 48 godzin z okazji: 1 maja czy 22 lipca. Z aresztu UB przy ul. Chopina przeniesiono mnie do więzienia na Zamku. Przesiedziałem w nim do grudnia 1952 r. Podczas przesłuchań twierdzili, że mają już jakieś konkretne zarzuty, ale mi ich nie przedstawili. W 1952 r. z okazji uchwalenia konstytucji była amnestia i zwolnili mnie do domu. Moja ówczesna narzeczona bardzo się starała wyciągnąć mnie z aresztu, bezskutecznie. Po zwolnieniu pojechałem do niej, trochę odpocząłem, ożeniłem się i wróciłem do nauki. Zamieszkałem w Łodzi. Zacząłem pracować w spółdzielni „Oleina” w kontroli technicznej i laboratorium, w zawodzie chemika. Robiliśmy tam kwas ortofosforowy, inne kwasy fosforowe oraz calgon, który wtedy produkowano tylko do przemysłowych kotłów. Starałem się jednak znaleźć jakąś „mądrzejszą pracę”. Przez pewne znajomości udało mi się dostać do wytwórni filmów oświatowych. Najpierw pracowałem w kontroli operacyjnej. Nie znałem się na tym zupełnie, ale po trochę się nauczyłem.

Sprawozdanie z pobytu

– Zacząłem w laboratorium przygotowywać roztwory do wywoływania, utrwalacze, sepie do różnych potrzeb. Dość dobrze się w to wciągnąłem. Jeździłem na sympozja, za granicę do sąsiadów, zwanych wtedy demoludami. W tamtym czasie miałem już żonę i syna. Pewnie dlatego UB przestała tak za mną chodzić. Nawet do RFN mnie puścili. W 1953 r. zostałem wysłany z dwiema koleżankami do zakładów Siemensa. Miałem się wtedy nauczyć wylewać i sporządzać zestawy na ścieżkę dźwiękową, żeby była magnetyczna zamiast światłoczułej. Miesiąc po powrocie wysłali nas z kolei do Rosji. Niby na praktykę do Mosfilmu i Instytutu Kinematografii. Na miejscu okazało się, że mamy dokładnie opowiedzieć, czegośmy się u Siemensa nauczyli. Do tego stopnia byli ciekawi, że pytali nawet ile w pokojach jest okien, gdzie stoją biurka, którędy się wchodzi do pokojów, gdzie jest laboratorium, na którym piętrze, jacy Niemcy nas uczyli, może pamiętamy nazwiska itd., itp.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply