Z Wołynia pod francuską granicę

Zaryzykowałem i o swoich kłopotach powiedziałem moim towarzyszom z sali, którzy wzbudzili moje zaufanie, czyli Alzatczykowi Paulowi Peterowi i feldfeblowi lotniczych służb pomocniczych Hubertowi. Obydwaj orzekli, że gdy władze niemieckie dowiedziały się, kim naprawdę jestem, zostałbym niechybnie rozstrzelany – wspomina Tadeusz Socha.

– Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że z placu boju przy torach pod Kowlem zostałem przetransportowany do obozu w Okszowie koło Chełma – wspomina Tadeusz Socha. – Wraz ze mną przewieziono do niego innych kolegów z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty, których znaleziono przy torach lub wzięto do niewoli. Obóz ten podobno nie był zbyt uciążliwy i kilku naszych partyzantów wziętych do niewoli uciekło z niego, ale dla mnie ciężko rannego, który nie mógł się ruszać głowę zaprzątała tylko jedna myśl. Jak najszybciej umrzeć! Rany bolały mnie strasznie i żarliwie modliłem się , by Bóg skrócił moje cierpienie. Pierwszego sanitariusza, który do mnie podszedł poprosiłem, by podał mi jakąś truciznę. Ten zaś zaczął wypytywać mnie o personalia i był bardzo zdziwiony, że może ze mną rozmawiać po niemiecku. Pracując przez dwa lata w firmie, w której majstrami byli Niemcy, nauczyłem się kilkuset słówek, co mi bardzo ułatwiło żywot w tych najtrudniejszych chwilach swojego istnienia. Sanitariusz ten niewątpliwie uratował mnie. Zapisał coś na kartce i poszedł. Po pewnym czasie wrócił i przeprowadził ze mną bardzo szczegółowy wywiad. Szczególnie zainteresowało go, że moja firma znajdowała się pod patronatem HKP (Heereskraftfahrpark) i zajmowała się tylko remontem samochodów wojskowych. Wtedy mi powiedział, że od tej chwili jestem Wehrmachtsangehorige, czyli przynależny do wojska niemieckiego.

To on uratował mi życie

Nie wiedziałem, co to znaczy i prawdę mówiąc mało mnie to obchodziło. Zrozumiałem to dopiero nazajutrz, gdy przeniesiono mnie na małą 12-osobowa salę, gdzie zarówno leczenie, jak i odżywianie chorych było zupełnie inne. Po jakichś trzech tygodniach mój stan poprawił się na tyle, że zacząłem już mieć nadzieję, że wyjdę cało z tej opresji. Trochę mnie podkurowali. Rany mniej mnie bolały. Po kilku tygodniach przewieziono mnie wraz z innymi chorymi do Warszawy. Razem ze mną zabrano też kilku Rosjan, z którymi leżałem na sali, a którzy istotnie należeli do wojska niemieckiego. Kiedy wynoszono mnie z sali chorych, podszedł do mnie „mój” sanitariusz, pożegnał się, dał mi maszynkę do golenia oraz wręczył karteczkę ze swoim nazwiskiem mówiąc, że jest Holendrem. Zapamiętałem je do dziś Jan van den Broock. To on uratował mi życie. Gdybym w obozie miał status „polnische banditen”, to nikt by się mną nie przejmował. Zmarł bym z ran, albo w najlepszym razie pozostał do końca życia kaleką. W Warszawie zawieziono mnie z innymi do szpitala przy ul. Dobrej. Urządzono go w gmachu, w którym niegdyś była szkoła. Personel był w nim uprzejmy, a personel niemiecki mocno przestraszony. Szybko zajęli się mną dwaj medycy. Nie byli to jacyś doświadczeni lekarze. Sprawili mi sporo bólu, usiłując uporządkować moje pogruchotane kości w łokciu prawej ręki. Najgorszą jednak była ich diagnoza. Orzekli, że moją rękę trzeba amputować powyżej łokcia. Wtedy znów się załamałem. Na szczęście po tych dwóch młokosach zajął się mną starszy i doświadczony lekarz. Był to kapitan Wehrmachtu, który na szczęście nie wiedział, kogo operował. To on uratował mi rękę. Po operacji założono mi coś w rodzaju pancerza z gipsu na klatkę piersiową, a ramię ułożono na specjalnym temblaku, skonstruowanym z siatki drucianej.

Próba ucieczki

– Całe to urządzenie było nie tylko duże, ale i ciężkie, a w dodatku miałem je nosić przez trzy miesiące. Przed operacją nagryzmoliłem lewą ręka z Warszawy kilka zdań i wysłałem list do rodziców. W kilka dni później przyjechał do mnie na początku lipca 1944r. ojciec i zaczęliśmy się zastanawiać , jak mnie wydostać ze szpitala. Mogłem z niego co prawda wyjść bez przeszkód, ale nie miałem ubrania i nie mogłem jechać pociągiem ze swoim rzucającym się opatrunkiem. Ojciec obiecał, że coś wymyśli. Po tygodniu otrzymałem wiadomość, że 22 lipca wybiera się samochodem do Warszawy mój kolega, Janek Szatko i przy okazji mnie zabierze do domu. Ucieszyłem się bardzo i postanowiłem przez wyjazdem odwiedzić moją kuzynkę Hankę Pluta, po mężu Bagińską. U niej zatrzymał się mój ojciec, gdy do mnie przyjechał i zostawił mi jej adres. Chciałem ją koniecznie odwiedzić, ale nie miałem się w co ubrać. Pod dostatkiem było tylko mundurów niemieckich , bo sporo żołnierzy w szpitalu umierało. Sporo żołnierzy wywożono też do Rzeszy w samych bandażach. Znalazłem spodnie jak trzeba, a także bluzę. Ta ostatnią mogłem założyć tylko na lewą rękę i po zapięciu jej pod szyją, prawą stronę zarzucić na znajdujące się na temblaku ramię. Do kompletu umundurowania miałem jeszcze furażerkę. Idąc ulicą Dobra pod górkę dotarłem do hotelu Bristol. Pod nim spotkałem wyższego oficera SS i oblał mnie zimny pot. Bałem się, że zemdleję. Nie miałem przecież przy sobie żadnych dokumentów. Ten zaś tylko się uśmiechnął i bardzo ładnie zasalutował. Nie mogłem mu się odwzajemnić , bo przecież prawą rękę miałem unieruchomioną. Oddaliłem się jak najszybciej, na uginających się ze strachu nogach. Jakoś udało mi się bez przeszkód wrócić do niej do szpitala na Dobrej. Postanowiłem już więcej nie wychodzić z niego i cierpliwie czekać aż 22 lipca Janek ciężarówką odwiezie mnie do domu. „

Myślał, że to już koniec

– Tadeusz Socha na wysłańca rodziców się jednak nie doczekał. Rankiem 22 lipca 1944 r. wszystkich pacjentów szpitala, którzy potrafili poruszać się o własnych siłach, pociągiem osobowym wywieziono do Neustad w Zachodnich Niemczech w pobliżu francuskiej granicy. Myślał, ze to już koniec. Okazało się, że jego wywózka a raczej przetransportowanie z Warszawy do miejscowości odległej o ponad 1500 km, była błogosławieństwem i dziełem opatrzności. Gdyby wrócił w rodzinne strony, to nie wiadomo, czy przeżyłby wojnę.

– W mojej miejscowości rodzinnej od końca lipca 1944 r. do zimy w 1945 r. zatrzymał się front niemiecko-sowiecki i wszystkich mieszkańców wysiedlono – mówi Tadeusz Socha. – Ich domostwa zostały zniszczone. Na dodatek lekarz, który miał się mną opiekować w rodzinnym domu, mieszkający przez miedzę doktor Eugeniusz Berger, nota bene wujek kompozytora Krzysztofa Pendereckiego, został wysiedlony nie wiadomo gdzie i pozostałbym bez fachowej opieki lekarskiej. W Neustad umieszczono nas w jakichś starych koszarach. Warunki były gorsze niż w Warszawie, ale ja nie mogłem narzekać, tylko mogłem się cieszyć, że w ogóle żyję. Tworzyliśmy armię zdechlaków, którymi nikt za bardzo się nie interesował. Niestety dopadło mnie jakieś choróbsko i przez trzy tygodnie przeleżałem na barłogu silnie gorączkując. Przez kilkanaście dni niczego poza wodą w ustach nie miałem. Jak doszedłem do siebie, to razem z innymi chodziłem wieczorami do sąsiadów na plantacje winogron, którymi się dożywiałem. Pod koniec września 1944 r. Amerykanie zbliżali się do Metzu, dokonując przy tym częstych nalotów i intensywnie bombardując okoliczne miasta. Byłem m.in. świadkiem nalotu Amerykanów na Darmstadt, dokonanego w pierwszych dniach października. Rozpoczęło się ono o 21.00 Trwało tylko 15 minut , ale obróciło miasto w perzynę. Zginęło w nim 100 tys. ludzi. Ja liczyłem, ze wraz ze zbliżającym się frontem przybliża się do mnie moment wyzwolenia, ale niestety moje nadzieje okazały się płonne.

Pod koniec listopada wraz ze wszystkimi rekonwalescentami Tadeusz Socha został przewieziony do Waldenburga w Saksonii, miasteczka znajdującego się w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Drezna.

W niemieckim mundurze

– Na kilkanaście dni przed wyjazdem, jako zdolny do samodzielnego poruszania się na własnych nogach i o własnych siłach musiałem się sam postarać o ubranie – wspomina Tadeusz Socha. – Jedynym ubraniem , jakie mogłem założyć był oczywiście tylko mundur niemieckiego żołnierza , taki też wyfasowałem. Byłem jeszcze w gipsie, ale obszerna bluza pozwoliła mi się jakoś odziać. Bluza była jednolita w kolorze, a mundur składał się z dwukolorowych spodni od góry do kolan w popularnym kolorze „gru”, a od kolan wyraźnie jaśniejsze. Uzupełnieniem munduru była furażerka. Dla mnie ten mundur był bardzo ważny. Stanowił bowiem moją jedyną legitymację. Bez niego nie mógłbym wystawić nosa ze szpitala na ulicę. Z Neustadt do Waldenburga jechaliśmy kilkanaście godzin pociągiem osobowym pod opieka sanitariusza. Tam zakwaterowano nas w pałacu otoczonym wielkim parkiem i zamienionym na szpital. Komnaty pałacu oddano rannym oficerom, poddasze i oficyny przeznaczono dla żołnierzy „przynależnych” dla wojska niemieckiego. Wśród tych ostatnich było stosunkowo dużo Rosjan, którzy z Armii Czerwonej przeszli do Armii Własowa. Ja dostałem łóżko w tzw. „gołębniku”, do którego wchodziło się po stromych schodkach. Mieszkałem tam w towarzystwie ośmiu osób, w tym podoficera pomocniczych służb lotniczych Huberta Wyrobitza, Ślązaka, który przed wojna nazywał się Hubert Wyrobek. Wśród moich współtowarzyszy był także Paul Peter z Alzacji, który jak wszyscy Alzatczycy, podobnie jak Ślązacy podlegali służbie w wojsku niemieckim, a także jeden Rosjanin. Pozostali byli rdzennymi Niemcami. Wśród nich był niejaki Karl Wambach, którego się bardzo obawiałem, gdyż kilka razy powiedział mi, że „du bist verdachtig” (ty jesteś podejrzany). Nigdy jednak nie powiedział, dlaczego i to mnie zaniepokoiło. Nic złego z jego strony mnie jednak ostatecznie nie spotkało. W Waldenburgu dało się już zauważyć ogromną różnicę w nastrojach politycznych. W Neustadt nikt by się nie ośmielił nawet słowa powiedzieć na temat aktualnej sytuacji. Tutaj ludzie z mojej sali już bez żenady i strachu zupełnie otwarcie rozmawiali o klęsce, o tym, gdzie chcieliby znaleźć się po przegranej wojnie. Oczywiście wszyscy, jak jedne mąż chcieli być na terenach zajmowanych przez aliantów zachodnich. Zdawali sobie jednak sprawę, że Sowieci mogą dotrzeć do Waldenburga wcześniej. Najbardziej wystraszony był nasz biedny Rosjanin, który ze swoją sztywną nogą z trudem pokonał kilkanaście drewnianych schodów na nasze poddasze. Generalnie jednak w Waldenburgu oznak wojny nie było widać.

Ciąg dalszy kłopotów

– Gdyby nie brak żywności, benzyny do samochodów i węgla do ogrzewania, to tutejsi mieszkańcy mogliby czuć się względnie dobrze. Byli mniej nękani przez naloty, będące codziennością wszystkich niemieckich miast. Moja sytuacja w tym czasie nie była jednak różowa. Rana na klatce piersiowej mi się zagoiła, kości stawu łokciowego zaczęły się też porządnie zrastać i zaczęło mi grozić wypisanie ze szpitala. Jak się później dowiedziałem, w mojej karcie chorobowej jeszcze tej z Chełma napisano, że byłem robotnikiem HKP i podczas pracy w terenie zostałem ciężko ranny. Wezwano mnie przed komisję lekarską, która orzekła, że nie nadaję się do żadnej pracy fizycznej, ale musze opuścić mury szpitalne i wrócić do firmy. Na szczęście w karcie nie wymieniano oddziału firmy we Włodzimierzu, a tylko adres jej centrali w Berlinie. Ze szpitala napisano wprost do głównej siedziby HKP, która mieściła się w Berlinie. Ta odpowiedziała, że takiego osobnika nie znają. Poprosiła ona o podanie nazwy konkretnego zakładu, który mnie zatrudniał to wtedy ustali, gdzie obecnie się ona znajduje i będę mógł do niej wrócić. Wezwano mnie, bym podał dokładny adres firmy, w której pracowałem. Moja sytuacja wydawała się beznadziejna. Gdybym wpadł w łapy swego byłego dyrektora, to ten bez wahania zastrzeliłby mnie osobiście. Zaryzykowałem i o swoich kłopotach powiedziałem moim towarzyszom z sali, którzy wzbudzili moje zaufanie, czyli Alzatczykowi Paulowi Peterowi i feldfeblowi lotniczych służb pomocniczych Hubertowi. Obydwaj orzekli, że gdy władze niemieckie dowiedziały się, kim naprawdę jestem, zostałbym niechybnie rozstrzelany. Zadeklarowali mi też swoja pomoc w miarę możliwości. Na Święta Bożego Narodzenia 1944 r. do Huberta przyjechała narzeczona, miła młoda dziewczyna mieszkająca w Konigs Hutten czyli Królewskiej Hucie, dzisiejszym Chorzowie. Wpadła ona na pomysł, bym poprosił lekarza o udzielenie mi kilku dni urlopu dla odwiedzania rodziny w Katowicach. Tak też zrobiłem.”

Pomogła mi Niemka

– Pomogła mi w tym siostra Klara, starsza i uczynna pielęgniarka, odczuwająca do mnie sympatię od momentu, gdy zobaczyła, jak się modliłem. Ona zaniosła podanie do lekarza, który wyraził zgodę na udzielenie mi urlopu. Po tygodniu wezwano mnie do biura i wręczono bilet na przejazd z Waldenburga do Katowic wraz z karta urlopową i kartą żywnościową. Wyjechałem wieczorem z Drezna do Katowic, wyjątkowo przepełnionym pociągiem. Podczas całej podróży nikt nie sprawdzał biletów. Był już styczeń 1945 r., w powietrzu wisiała sowiecka ofensywa i nikt się niczym specjalnie nie interesował. Musiałem tylko uważać, żeby nie przegapić Królewskiej Huty, w której miałem wysiąść i udać się do domu narzeczonej Huberta. Nie znałem nawet jej nazwiska, ale tylko adres. Dość szybko udało mi się go znaleźć. Narzeczona Huberta mieszkała w typowym śląskim „familoku” w dwupokojowym mieszkaniu razem z matką. Zostałem przyjęty przez nie bardzo ciepło i serdecznie. Przydzieliły mi łóżko we wnęce kuchni, gdzie zamieszkałem przez dwa tygodnie. Musiałem dalej zachowywać daleko posuniętą ostrożność , bo wśród sąsiadów narzeczonej Huberta byli różni ludzie.

(cdn.)

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply