Z Warszawy na Wołyń

Wszyscy „warszawiacy”, biorący udział w walce byli zaskoczeni nie tylko tchórzostwem banderowców, ale także odwagą i zaciętością żołnierzy z kompanii „Motyla”. Później dowiedziałem się, że rodziny prawie każdego z nich wymordowali Ukraińcy.

– Głównym punktem przygotowań organizacyjnych przed wyjazdem naszej grupy na Wołyń było mieszkanie państwa Rogowskich przy ul. Wilczej w Warszawie – wspomina Andrzej Żupański. – Tu gromadzono broń, umundurowanie i różny sprzęt. Mieszkanie to należało do tzw. „Bazy”, czyli Centrum Zaopatrzenia Terenowego. Pracowała w nim m.in., córka właścicieli mieszkania łączniczka Barbara Rogowska-Piotrowska „Basia” i por. Klaudiusz Stysło „Biały”. Przygotowania do wyprawy na Wołyń trwały dość długo. Mieliśmy przecież dotrzeć na Wołyń w mundurach z bronią oraz materiałami saperskimi. Grupa mająca się przeprawić przez Generalne Gubernatorstwo nad Bug miała też być powiększona o około czterdziestu młodych ludzi „spalonych” w Warszawie lub ochotników i liczyć w sumie ponad sześćdziesięciu żołnierzy. Miała służyć jako dywizyjna kompania saperska, w działającej na Wołyniu 27 Dywizji Piechoty AK. Numer podkreślał łączność Armii Krajowej z przedwojennym Wojskiem Polskim.

Plan wyprawy

– Ostateczny plan wyprawy zakładał wyjazd trzema samochodami ciężarowymi grupy „Pola” w mundurach i z bronią z bogatym materiałem saperskim: plastikiem, trotylem, lontami, spłonkami, detonatorami, zapalarkami, minami przeciwczołgowymi i przeciwpiechotnymi. Po drodze koło Otwocka dosiąść się miała druga część żołnierzy, o której wspomniałem wyżej. Dalsza droga miała prowadzić przez Lublin i Chełm, a przed Hrubieszowem miał nastąpić wyładunek i transport ludzi z materiałami nad Bug. Tam naszą przeprawą miała się zająć „kompania przeprawowa” dywizji. Pod koniec lutego wyznaczony był dzień wyjazdu, ale częściowe zdekonspirowanie zamiaru spowodowało szereg komplikacji, które nie przyniosły wprawdzie strat, ale kompania saperska zjawiła się na Wołyniu dopiero po dziesięciu dniach. W dzień wyjazdu grupy zmotoryzowanej, po południu ppor. „Biały” wsiadł do samochodu i pojechał „przetrzeć” trasę, tj. sprawdzić , czy wszystko jest w porządku. Jadąc już o zmierzchu koło Radiówka, został nagle oświetlony i oślepiony przez reflektory czterech samochodów – ciężarówek, ustawionych poza rowami przydrożnymi. Po obu stronach dostrzegł okopanych żandarmów, uzbrojonych w broń maszynową. Był przekonany, że nadchodzą jego ostatnie chwile i że jest to na niego zasadzka. Ale oficer tylko pobieżnie sprawdził jego papiery i kazał mu jechać dalej. „Biały” natychmiast pełnym gazem pomknął przez Otwock do Warszawy, aby wstrzymać wyjazd kolumny.

Na miejsce koncentracji

– Jednak jeden z samochodów już wyruszył i wydawało się, że jadący w nim ludzie są straceni. Okazało się potem, ze Niemcy już zwinęli zasadzkę. Niewykluczone, że z powodu sporego mrozu owego dnia ( a także ich nieznajomości planowanej godziny wyjazdu samochodów). Ciężarówka bez przeszkód dojechała do miejsca koncentracji, jednak nikt tam na nią nie czekał. Co się działo tymczasem z grupą pieszą? Organizatorzy wyprawy tej grupy dysponowali w Józefowie k. Otwocka willą stojącą na uboczu, do której kierowani byli młodzi uczestnicy tej wyprawy. Tam rtm. Józef Ostoja-Gajewski „Tomek” i podporucznicy z oddziału „Poli” „Zając” oraz „Czarny” wydawali każdemu przybyszowi broń i przeprowadzali podstawowe szkolenie dotyczące jej obsługi. Grupa opuściła siedzibę w planowanym czasie, udając się na wschód. Po przejściu w nocy torów i szosy do Lublina, zatrzymali się na postój w okolicy Wólki Mlądzkiej. W południe następnego dnia ukazali się na szosie Niemcy w ciężarówkach z samochodem pancernym na czele. Zmusiło to oddział do przerwania obiadu i opuszczenia miejsca postoju. Żołnierze bez paniki szli doliną Świdra prawie równolegle do szosy, po której kręcili się Niemcy. Zaś por. „Zając” udał się do najbliższego telefonu w celu odwołania wyjazdu grupy zmotoryzowanej. Po powrocie „Zająca” do oddziału oznaczono rejon, do którego miał pomaszerować rtm. „Tomek” z wojskiem. Zaś „Zając” lub („Czarny”) udał się do Warszawy, aby nawiązać utraconą łączność i ustalić dalsze działania.

Wyjazd na Wschód

– Właściwy wyjazd grupy „Pola” nastąpił 2 marca. Tym razem kolumna dwóch ciężarówek bez przeszkód dotarła do wsi Wiszniewo wśród lasów, na południe od Siedlec, gdzie czekał rtm. „Tomek”. Jedyną zmianą wprowadzoną wskutek doświadczeń sprzed kilku dni było ustawienie na dachu pierwszej ciężarówki karabinu maszynowego z obsługą gotową do strzału. We wsi nastąpiło połączenie obu grup. Rtm. „Tomek” oddał dowództwo nad całością por. Zdzisławowi Zołocińskiemu „Piotrowi”. Tak powstałą kompania, zwana później w dywizji warszawską. W lasach k. Łukowa kompania spędziła trzy dni i trzy noce na ćwiczeniach (także nocnych), organizując się i poznając. Trzeciego dnia nadjechały trzy samochody ciężarowe i całość ruszyła z zamiarem dotarcia w okolice Hrubieszowa, omijając Lublin. Jednak droga na Łęczną byłą zamknięta na skutek wysadzenia jakiegoś ważnego mostu przez partyzantów i musiano jednak jechać przez Lublin. Podjazd ul. Lubartowską stanowił pewną trudność dla ciężarówek napędzanych gazem drzewnym, ale przez zaciemniony Lublin przejechano bez przeszkód. Podobnie przez Chełm. W czasie drogi skuleni na skrzyni żołnierze śpiewali po raz pierwszy głośno szlagier tamtego okresu „Serce w plecaku”. Wyładunek wojska i materiałów nastąpił w Lasach Pobołowickich pod Hrubieszowem. Potem przemarsz etapami nad Bug w okolicę Dubienki. Samą przeprawą kompanii „warszawskiej” zajęła się kompania „przeprawowa” dywizji, utrzymująca łączność między dowództwem dywizji a Komendą Główną Armii Krajowej.

Przeprawa przez Bug

– Trwała ona około trzech godzin. Użyto do niej zwykłych łodzi wiosłowych. W Bindudze zostaliśmy zakwaterowani i nakarmieni. Żołnierze z kompanii przeprawowej, którą dowodził por. „Mały” patrzyli na nas z zazdrością, podziwiając nasze uzbrojenie i umundurowanie. Nasz oddział od początku był nazywany „kompanią warszawską”. Określano go też kompanią „Piotra”. W Bindudze oprócz „kompanii przeprawowej” stała jeszcze kompania por. „Motyla”, należąca do batalionu „Sokoła”. Chyba na trzecią noc wszystkie te oddziały wyruszyły do akcji na Korytnicę. Jej celem było pogonienie z niej oddziału UPA i zdobycie dla naszej kompanii taborów. W operacji tej uczestniczył jeszcze pluton kawalerii przysłany przez dowództwo dywizji, by nas doprowadzić na miejsce koncentracji. Korytnica leżała 20 kilometrów na południe od Bindugi, też nad brzegiem Bugu. Nasze oddziały ruszyły do szturmu z trzech stron. Z czwartej był bowiem Bug. Zaskoczeni upowcy bronili się krótko, rzucając się do ucieczki w stronę Bugu. Tu przez znany sobie bród usiłowali przedostać się na zachodni brzeg rzeki. Później jeszcze wiele razy mogłem się przekonać, że UPA „bohatersko” i „odważnie” potrafiła walczyć tylko z bezbronnymi mieszkańcami polskich wsi, bestialsko ich wyrzynając.

Tchórzostwo Ukraińców

– Gdy jakiś oddział spotkał się z prawdziwym przeciwnikiem, to niemal zawsze salwowała się ucieczką. Oddział UPA w Korytnicy został rozbity przy niewielkich stratach. Trzech żołnierzy z kompanii „Małego” zostało rannych, w tym jeden ciężko. Dostał postrzał w brzuch i wkrótce zmarł. Wszyscy „warszawiacy”, biorący udział w walce byli zaskoczeni nie tylko tchórzostwem banderowców, ale także odwagą i zaciętością żołnierzy z kompanii „Motyla”. Później, dowiedziałem się, że rodziny prawie każdego z nich wymordowali Ukraińcy. Po akcji w Korytnicy kompania warszawska, eskortowana przez pluton kawalerii, wyruszyła w stukilometrowy marsz do Ossy na wschód. Przeszliśmy tor kolejowy na linii Kowel- Włodzimierz Wołyński. Tor był pilnowany przez Węgrów, ale ci odnieśli się do nas bardzo przyjaźnie i nas przepuścili. Inaczej zachowywali się, gdy pełnili służbę razem z Niemcami. Oficerowie kompanii udali się do bunkra, zajmowanego przez Węgrów i poprosili o drogę dla oddziału Armii Krajowej i ci ją udostępnili. Za torami przez Bielin ruszyliśmy do Ossy. Po drodze na Turii w miejscowości Ruda-Zamosty odbudowaliśmy most spalony wcześniej przez UPA. 18 marca 1944 r. dotarliśmy do Ossy, gdzie zostaliśmy przyjęci przez mjr Jana Wojciecha Kiwerskiego, byłego szefa Kedywu, słynnego „Dyrektora”.

Szerokim echem

– Wcześniej ze względów konspiracyjnych znaliśmy tylko jego pseudonim. Teraz zobaczyliśmy go osobiście. Przywitał się z nami bardzo serdecznie. Dokonał przeglądu kompanii i powiedział kilka sensownych słów, bardzo dla nas ważnych. Przedstawił sytuację panującą na Wołyniu i powiedział, czego od kompanii warszawskiej oczekuje. Już następnego dnia wysadzaliśmy tory kolejowe na linii Kowel-Chełm. Następną akcją, w której brałem udział, był bój o Turopin. Odbiła się ona szerokim echem i była odnotowana nawet w Biuletynie Informacyjnym KG AK. Dowodził nią por. „Gzyms”, czyli Franciszek Pukacki. Była ona nieudana. Samo miasteczko zdobyliśmy, ale nie udało się nam wysadzić żelaznego mostu na Turii. Kompania warszawska nie wykorzystała podczas akcji swoich saperskich umiejętności. Walczyła jako kompania strzelecka, przechodząc właściwie wtedy swój chrzest bojowy. Po raz pierwszy znaleźliśmy się pod zmasowanym ogniem karabinów maszynowych. Strzelali do nas Węgrzy. Tym razem nie byli sami, ale z Niemcami i nie można się było z nimi dogadać. Wtedy bowiem zachowywali się tak, jak ich sojusznicy i grzali do nas na całego. Musieliśmy się wycofać. Pozycje po drugiej stronie Turii zajmowane przez Węgrów i Niemców były zbyt dobrze umocnione. Mieliśmy zabitych i rannych, i nawet posiłki przysłane przez mjr „Oliwę” nie rozwiązały sprawy. W tym czasie 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK nawiązała współpracę z wojskami radzieckimi, które szybko dotarły w rejon jej działania.

Współpraca z Sowietami

– W wyniku wspólnych uzgodnień dywizja miała osłaniać południowo-zachodnie skrzydło radzieckich oddziałów, atakujących Kowel od południa. W związku z tym musiała się ona przegrupować. By było to możliwe, kompania warszawska musiała zbudować most na Turii w rejonie Jagodno-Hajki. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że dostaliśmy do wykonania trudne zadanie. Most, który mieliśmy odtworzyć, został całkowicie zniszczony. Zostały z niego tylko znacznie oddalone od siebie betonowe przyczółki. By je połączyć, trzeba było mieć odpowiedniej długości belki nośne, którymi nie dysponowaliśmy. Musieliśmy znaleźć inne miejsce z wysepką i zbudować nowy most. Składaliśmy ten most dwa dni z materiału dostępnego w okolicy. Później kompania została w Jagodnem jako ubezpieczenie mostu. Następnie jeszcze kilkakrotnie udzielałem się jako saper przy wysadzaniu różnych obiektów. Później, gdy dywizja toczyła frontowe walki z Niemcami, kompania warszawska uczestniczyła w bojach jako kompania podporządkowana por. „Gzymsowi”. Zajmowaliśmy kwatery w kilku gospodarstwach we Władynopolu. Spędziliśmy w nich może ze dwa dni, gdy zwaliło się na nas natarcie Niemców, którzy uderzyli na linii Zamłynie-Władynopol. Główne natarcie Niemców ruszyło na Pustynkę. Szło ono przez groblę, po obu stronach której rozciągało się rozlewisko. Grobla powinna zostać przekopana, ale por. „Gzyms” tego nie uczynił.

Mina nie wybuchła

– Uważał, że wystarczy zaminować mostek i w momencie niemieckiego natarcia go wysadzić. Saperzy z naszej kompanii go zaminowali. Nie wiadomo, dlaczego gdy groblą jechały trzy niemieckie czołgi, mina mająca zniszczyć mostek nie zadziałała. Czołgi przejechały mostek i zaczęły walić do zabudowań Pustynki. Piechota niemiecka idąca za czołgami, zaczęła strzelać do patrolu zabezpieczającego mostek. Sytuacja była groźna, na szczęście ściągnięto dwie armatki przeciwpancerne , które oddały po trzy strzały, zatrzymując niemieckie czołgi. Armatki te były bardzo prymitywne. Wymontowano je z uszkodzonych czołgów radzieckich i zamocowano na prymitywnych lawetach, wykonanych z przodków chłopskich wozów. Nie miały one przyrządów celowniczych. Strzelało się z nich po lufie. Czyniły one więcej hałasu niż pożytku, ale pod Pustynką spełniły swoje zadanie. Jeden z czołgów zatrzymał się uszkodzony. Pozostałe też stanęły. Byliśmy tego świadkami, bo akurat kompania warszawska włączyła się wtedy do walki. Boje o Pustynkę trwały wiele dni. Niemcy, by ja opanować, zaczęli ją ostrzeliwać ogniem artylerii i moździerzy. Ostatecznie musieliśmy Pustynkę opuścić. Po otrzymaniu wsparcia ze strony oddziału radzieckiego podjęliśmy próbę jej odzyskania. Niemcy, jak zajęli Pustynkę, to stanęli w miejscu i nie ruszyli dalej. Nasz atak ich zaskoczył. Wycofali się z Pustynki, ale zaczęli stawiać opór na grobli. Groblą ruszyli na nich Rosjanie. Z jednej strony przez rozlewisko nacierały na Niemców oddziały „Gzymsa”, a z drugiej nasza kompania. Poruszaliśmy się tam z wielkim trudem. Posuwaliśmy się skokami, skacząc z kępy na kępę. Widoczność była bardzo zła, a Niemcy grzali do nas ze wszystkich luf. W pewnym momencie nasze kontrnatarcie ugrzęzło, bo żołnierzom zaczęło brakować amunicji. Musieliśmy się z Pustynki wycofać. Zajęliśmy stanowiska za wsią na skrzyżowaniu dróg.

(cdn.)

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply