Z “Ponurym” pod Warszawę

Kapral “Szary”, dowodzący egzekucją odwrócił się i usiłował odpędzić żołnierzy, którzy przeszkadzali mu w wykonywaniu kary i wtedy ten skazany dał nura w krzaki. “Szary” błyskawicznie się jednak odwrócił i puścił serię. Uciekający padł i po chwili przywleczono go do grobu. Póki miał ciepłe nogi ściągnięto mu tylko oficerki i włożono do mogiły.

– Oddział „Ponurego”, w skład którego wchodziłem, działał w okolicach Częstochowy, ukrywając się głównie w lasach Jury Krakowsko-Częstochowskiej – wspomina Henryk Baldowski. – Najczęściej jednak kwaterowaliśmy w dzisiejszym Parku Krajobrazowym „Stawki”, wchodzącym w skład Jurajskich Parków Krajobrazowych. Był to duży kompleks leśny położony między Mstowem a Przyrowem. W razie konieczności „Ponury” czyli Jerzy Krupiński, zmieniał miejsca pobytu. Niemcy przecież na nas polowali. Nie mogliśmy ryzykować ani narażać ludności okolicznych wsi. Zdarzało się też, że jak za długo staliśmy w jednym miejscu, to zgłaszała się mamusia, któregoś z partyzantów i zbierała go do domu. Pamiętam taką sytuację, że przyszła matka takiego Tadka, która dowiedziała się, gdzie stacjonowaliśmy i zaczęła się drzeć: – Tadek, chodź do domu, jak chcą się bić niech się biją, ty się nie wtrącaj. – Takie przypadki też były. „Ponury” takich ludzi w oddziale siłą nie zatrzymywał. Wiedział, że warunki życia w nim nie były łatwe i nie każdy młody zapaleniec może im sprostać.

Przebrali się w polskie mundury

– Trzymał on oddział żelazną ręką. W miarę możliwości przestrzegano w nim dyscypliny wojskowej, stosując wszystkie regulaminy. Dostawaliśmy dziesięć złotych żołdu dziennie i papierosy. Nie wolno było iść na wieś i narwać sobie jabłek. Za wszystko należało płacić. Jak ktoś naruszył w tym względzie dyscyplinę, a został przyłapany, musiał liczyć się z karą. Najczęściej przydzielono mu dodatkową służbę wartowniczą lub udział w patrolu poza kolejnością. Raz, jak pamiętam, zatrzymaliśmy takiego chłopaka mającego 26 lat, który był u nas w oddziale, ale potem się odłączył i chodził na rabunki. Został zatrzymany, skuty w kajdanki i aresztowany i poddany śledztwu. W nocy go pilnowałem i starałem pocieszać, że nałożą na niego jakąś karę, ale go nie rozwalą! Gdy ważyły się losy tego chłopaka, nagle uderzyli na nas Niemcy. Uformowali się w tyralierę i ruszyli. Obserwujący przez lornetkę „Ponury” skonstatował, że byli oni ubrani w polskie mundury. Ruszyliśmy do kontrataku i niemiecka tyraliera się rozsypała. Trzech tych przebierańców udało się nam zatrzymać. Dwóch z nich było Niemcami, a jeden Belgiem. Ich oddział miał stanowić specjalną grupę do obław leśnych.

Ściągnęli mu oficerki

– Zostali zakuci w kajdany i też za jakiś czas stanęli przed sądem, dostając karę śmierci. Egzekucję wykonano na Stawkach. Niemcy i ten Belg sami sobie wykopali dołki. Niemcy zachowywali się dzielnie, tylko ten Belg płakał. Ten „nasz” też skazany wcześniej na karę śmierci za rabunki, został rozstrzelany, ale razem z Niemcami. Grób dla niego wcześniej też wykopano. Strasznie się dużo chłopaków zbiegło, żeby zobaczyć, jak go będą rozstrzeliwać . Kapral „Szary”, dowodzący egzekucją odwrócił się i usiłował odpędzić żołnierzy, którzy przeszkadzali mu w wykonywaniu kary i wtedy ten skazany dał nura w krzaki. „Szary” błyskawicznie się jednak odwrócił i puścił serię. Uciekający padł i po chwili przywleczono go do grobu. Póki miał ciepłe nogi ściągnięto mu tylko oficerki i włożono do mogiły. Po pięciu minutach grób został zakopany… Szybko wróciliśmy do codziennej służby. Różnorakie potyczki z niemieckimi żandarmami zdarzały się nam często. Dziś nawet nie pamiętam nazwy wsi, w których się one odbywały. Wsie nie były wtedy tak, jak dzisiaj oznaczone.

Akcja na syropiarnię

– Miały podobną architekturę i niczym od siebie się nie różniły. Z większych działań naszego oddziału pamiętam akcję na syropiarnię w Zalesicach koło Złotego Potoku. „Ponury” podzielił oddział na dwie części. Jedna miała zająć się zorganizowaniem podwód, żeby wywieźć z syropiarni co się da, a drugi zająć się atakiem na zakład. Spotkać mieliśmy nie niemal pod jego bramami. Ja byłem w tym drugim oddziale. Podeszliśmy pod syropiarnię i czekamy. Podwód zaś jak nie było tak nie ma. Nasz dowódca uznał, że coś musiało się stać i kazał się nam wycofać. Nie było sensu czekać, bo ochrona obiektu mogła domyślić się, że zamierzamy go zaatakować. Następnego dnia znów wyruszyliśmy. Mgła spadła nagle taka straszna, że idącego przed sobą kolegę było trudno dojrzeć. Rozkaz jednak jest rozkazem i idziemy. Dowodził nami sierżant „Grab” – Jan Jędrysiak, dowódca kaemów, znana postać w Częstochowie. W opłotkach jakijeś wsi, chyba to była Julianka, wypada na nas jakiś chłopak i woła – gdzie sierżant? Mam rozkaz! – Co się dzieje? – pytamy. – Na stacji rozładowuje się pociąg z niemieckim wojskiem, nadziejecie się na nich. – Sierżant natychmiast zatrzymał oddział i kazał się cofać. Było po akcji, nie udała się. Po jakimś czasie „Ponury” zorganizował kolejną akcję na przejęty przez Niemców majątek ziemski w Złotym Potoku, w którym kwaterowało SS. Mnie, zastępca „Ponurego” por. „Łoś” – Henryk Szopiński, zawodowy żołnierz lotnik, wziął ze sobą jako przybocznego.

Łup w majątku

– Poszliśmy z nim do majątku od strony kościoła przez park, a reszta oddziału wkroczyła do Janowa na rynek, blokując wszystkie drogi wylotowe z miejscowości. Zapewniało to bezpieczeństwo akcji, bo wszystkie drogi z Częstochowy do Złotego Potoku prowadziły przez janowski rynek. Po zajęciu rynku tamten oddział splądrował jeszcze pocztę i gminę, żeby nie marnować czasu. My natomiast seriami otworzyliśmy ogień do esesmanów, pilnujących majątku. Nie wiem, jak długo strzelaliśmy, bo w walce czasu się nie liczy, ale jak bój dogasał i opór Niemców malał, to „Łoś” mnie wycofał z walki i kazał jechać na koniu po podwody. Miałem jechać do Janowa, a następnie udać się drogą na Gidle i wstąpić do trzeciego budynku po lewej stronie, tam miały czekać dwie furmanki, które miałem przeprowadzić. Zadanie to wykonałem. Na wozy załadowaliśmy skóry, paliwa, smary, które poszły do melin na wieś. Nie było sensu ich ładować na nasze tabory, które też podjechały. Tego typu materiały umieszczaliśmy u chłopów i braliśmy, jak były nam potrzebne. Skór używaliśmy na zelówki do butów. My zabieraliśmy głównie żywność, zwierzęta na rzeź itp. Służby kwatermistrzowskie w oddziale też mieliśmy rozbudowane. Jak ruszyliśmy na koncentrację pod Warszawę, by przyjść powstaniu z pomocą, to jechało w naszym taborze 16 wozów.

Kto chciał, mógł odejść

– W czasie tego marszu doszliśmy do Przysuchy koło Radomia, kiedy otrzymaliśmy rozkaz wycofania się do poprzednio zajmowanego rejonu. Dowództwo uznało, że pod Warszawą nic nie zwojujemy i Niemcy nas wytłuką. Nie mieliśmy przecież broni ciężkiej i w otwartym polu nie mieliśmy szans. Wszyscy obawiali się, czy wrócą z tej wyprawy. Ja oczywiście jako młody zawadiaka nie dopuszczałem możliwości, że wrócę. Po 12 dniach marszu byliśmy piekielnie zmęczeni i niewyspani i nie przedstawialiśmy wielkiej wartości bojowej. Gdy wróciliśmy na Stawki, blisko połowę z nas odesłano do domu. Nie byli w stanie wytrzymać zdrowotnie takiego tempa marszu. Brakowało im odpowiedniej wojskowej zaprawy. Lekarz oddziałowy Burchard, który przyjechał do nas, gdy zatrzymaliśmy się w Apolonce, badał najbardziej narzekających i zalecał im odpoczynek. „Ponury” nie protestował, kto chciał odejść, mógł to bez problemu uczynić. Stosował on żelazną zasadę, że w oddziale mogą być tylko ochotnicy. Na ryzykowne akcje, w których można było zginąć, też brał tylko ochotników.

Koncentracja

Henryk Baldowski zapamiętał też drugą koncentrację, zarządzoną w Lasach Jędrzejowskich k. Końskich. – Była dość trudna – wspomina. – W dniu wymarszu niespodziewanie zaatakował nasze obozowisko niemiecki samolot – wspomina. – Zauważył dym z kuchni polowej i ostrzelał nas z broni pokładowej. Było to niebezpieczne, bo od pocisków wystrzelonych przez Niemca omal nie zapalił się las. Jakoś opanowaliśmy sytuację i wyszliśmy w wyznaczonym kierunku. Maszerowaliśmy, zgodnie z partyzancką taktyką, tylko nocami. W nocy Niemcy bowiem nie atakowali. Bali się wchodzić do lasu. Po jakichś trzech czy czterech nocach marszu, weszliśmy do jakiejś wioski, której nazwy nie pamiętam. „Ponury” wysłał do niej szpicę, żeby sprawdziła, czy możemy przez nią przejść, by dostać się do znajdującego się za nią lasu. Ja też zostałem wyznaczony do tej szpicy. Szedłem w jej tylnym ubezpieczeniu. We wsi nadzialiśmy się na Niemców. Natychmiast otworzyliśmy do nich ogień i ci, ostrzeliwując się, szybko się z niej wycofali. Baliśmy się, że niektórzy się pochowali w chałupach.

Jedliśmy żelazne porcje

– Zaczęliśmy je przeszukiwać. Ja też zastukałem do jednaj z nich, ale gospodyni nie chciała ich otworzyć. Zagroziłem, że jak tego nie uczyni, to je wywalę. Wtedy otworzyła, a ja z bronią gotową do strzału wpadłem do środka. Spytałem się, czy ukryli się u niej Niemcy. Ta jednak kategorycznie zaprzeczyła i uznałem, że mówi prawdę. Na wszelki wypadek pokazałem jeszcze na strych i piwnicę, ale odpowiedź gospodyni była ta sama. „Ponury” po przejściu wsi zarządził marsz w dzień i po krótkim wypoczynku także w nocy. Chodziło o to, żeby jak najszybciej się oddalić od wsi, w okolicach której mógł dopaść nas niemiecki pościg. Marsz był bardzo forsowny i wszystkim dał się we znaki. Kuchnia już nie pracowała i wszyscy mogli jeść tylko „żelazne porcje”.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply