Wedeta

W pewnym momencie wyciągnął butelkę samogonki, ja wyciągnąłem krzyżyk i on złożył przysięgę i stał się członkiem konspiracji. Potem wypuściliśmy sobie po troszkę krwi do kieliszków, zmieszaliśmy z ta samogonką i wypili, dokonując swoistego braterstwa krwi.

Czesław Naleziński wzdycha, gdy zaczyna swoją opowieść o działalności w Armii Krajowej.

– Ja do Armii Krajowej nie należałem – wspomina. – Ja w Armii Krajowej ciężko pracowałem. W szeregi konspiracji jak większość jej członków trafił z przyczyn oczywistych. – Cała młodzież była przed wojną w domu, rodzinie, czy szkole wychowywana w duchu patriotycznym – podkreśla. – Zaangażowanie w walce o wolność ojczyzny było dla nas oczywiste i naturalne.

Czesław Naleziński urodził się 9 stycznia 1923 r. w Rzeszowie w wielodzietnej rodzinie nauczycielskiej. O atmosferze w niej panującej świadczy najlepiej fakt, że dwóch jego starszych braci wybrało karierę zawodowych wojskowych. Przed wojną i w czasie okupacji mieszkałem w Chmielniku, gdzie rodzice byli nauczycielami – wspomina. – Moja mama z domu Serwońska była krakowianką, córką kolejarza, który w czasach austriackich pełnił funkcję kierownika pociągu. Przyjechał w rzeszowskie na apel rządu, by na południe od Rzeszowa umacniać polskość. Ojciec do 1936 r. był kierownikiem szkoły w Chmielniku, a później przeniósł się do Harty k. Dynowa. Mama pozostała na miejscu i uczyła w Chmielniku do emerytury. Mnie w 1935 r. po ukończeniu szkoły powszechnej udało się dostać do II Gimnazjum im. Józefa Sowińskiego w Rzeszowie.

Powołanie do wojska

Tu po czwartej klasie gimnazjalnej i roku przysposobienia wojskowego zdałem małą maturę i byłem przygotowany do rozpoczęcia nauki w liceum. W marcu 1939r. spośród harcerzy, do których i ja należałem, wybrano niewielka grupę, kierując się głównie pochodzeniem rodzinnym i wzięto ją na tydzień do 17 pułku piechoty, gdzie poddano intensywnemu szkoleniu z zakresu łączności. Zapoznano nas w trakcie tego szkolenia z wszystkimi używanymi przez wojska w Europie aparatami. Skończyło się to tym, że 27 sierpnia1939 r. dostałem, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, powołanie do wojska. Zaskoczyło mnie to bardzo, ale natychmiast się zameldowałem w Rejonowej Komendzie Uzupełnień. Do żadnej łączności nie poszedłem, ale w RKU służyłem do przenoszenia meldunków. Przez RKU przewijało się tysiące żołnierzy, podążających do swych jednostek. Co rusz dostawałem polecenie – pójdziesz tu i tu. Jak przyjechał jakiś oficer, czy oddział, musiałem go pilotować, bo Rzeszów dobrze znałem. Wszystko to odbywało się pod niemieckimi bombami, bo Niemcy przecież Rzeszów atakowali z powietrza. Trwało to do 8 września, kiedy to zarządzono ewakuację RKU. Sformowano nas w grupę, liczącą 50 osób, wyposażono w dwukonne podwody wojskowe, na które załadowaliśmy skrzynie pokryte blachą, w których rzekomo były dokumenty. Wyruszyliśmy na wschód, w kierunku Równego na Wołyniu.

Pod niemieckimi bombami

Trasa ta była bardzo ciężka, bo Niemcy bez przerwy ją bombardowali, wykorzystując doskonałą pogodę, która wówczas we wrześniu panowała. Tuz przed 17 września z osiemnastoma podwodami znaleźliśmy się w Równem. Noc spędziliśmy na jakimś przycerkiewnym cmentarzu. Tam nas zastał pierwszy we wrześniu deszcz. Spaliśmy na ziemi przykryci plandekami. Rano gdzieś o godzinie piątej, może szóstej obudziły nas wybuchy i strzały. W powietrzu usłyszeliśmy samoloty. Zerwaliśmy się na równe nogi nie wiedząc, co się dzieje. Nagle cała kanonada ucichła, a z nieba poleciał na nas deszcz ulotek. Ich treść jest powszechnie znana. Wzywały one polskich żołnierzy, by bili oficerów, by przechodzili na stronę Armii Czerwonej, która wkroczyła, by wyzwolić tutejszą ludność spod polskiego ucisku. Dla wszystkich stało się jasne, że na Kresy wkroczyli Sowieci. Powstał mały bałagan, nikt nie miał zamiaru dostać się w ich łapy. Trzeba było też coś zrobić ze skrzyniami, które do Równego przywieźliśmy. Sytuację opanował dowódca naszej grupy pułkownik rezerwy Niemirski, przedwojenny prezydent miasta Rzeszowa mający jako przybocznego sierżanta Wieszczka, który później działał w Rzeszowskim Inspektoracie AK. Otworzyli jedną ze skrzyń i przy okazji dowiedzieliśmy się, co przewoziliśmy.

Srebrne monety

– Okazało się, że w skrzyniach były zrolowane, jeszcze nie pocięte banknoty. W jednej ze skrzyń był też worek ze srebrnymi monetami. Pułkownik rozdzielił całą zawartość między nas i sam się też zabezpieczył. Następnie wszystkie skrzynie powrzucaliśmy do okolicznych studni, a następnie na własną rękę zgodnie z rozkazem ruszyliśmy na zachód. Ja z kolegą na rowerach wyjechaliśmy kierując się na Lwów. Przejechaliśmy kilka kilometrów, gdy zatrzymał nas jakiś starszyna sowiecki, osadzając na miejscu pytaniem – kto wy? Byliśmy w mundurach PW, czyli przysposobienia wojskowego, co mogło nam sprawić kłopoty. Zaczęliśmy mu tłumaczyć, że nie jesteśmy żadnymi oficerami, tyko studentami, którzy wracają do domu. On nawet trochę kaleczył po polsku. Przerwał nam nasze tłumaczenia i powiedział – słuchajcie riebiata, nie jedźcie na żaden Łuck, ani Lwów, tylko prosto jak piorun strzelił na Zachód. Tam Ruskich nie będzie! Teraz okrążają one Lwów i Idą na Łuck, i po drodze was zgarną. – On nas uratował, gdybyśmy pojechali na Lwów, to spoczywalibyśmy gdzieś w Katyniu, Bykowni czy Charkowie. W międzyczasie dojechała do nas podwoda, na której jechał pułkownik Niemirski i sierżant Wieszczek. Zabraliśmy się z nimi i klucząc bocznymi drogami 4 października 1939 r. dotarliśmy do Rzeszowa.

Powrót do domu

– Wojna się skończyła. Jadąc do domu nie wiedziałem, co dzieje się z rodziną. Ja miałem dwóch braci i dwie siostry. Najstarszy Stanisław był od 1 września oficerem zawodowym. Ukończył szkołę i otrzymał promocje na porucznika. Służył w 2 Pułku Piechoty w Białymstoku, a drugi brat odbył kurs militarny w podchorążówce w Ostrowiu Mazowieckim. Najstarszy, jak później udało mi się ustalić, zakończył kampanię wrześniową pod Janowem Lubelskim. Zamiast gnać wtedy do domu odległego o 100 km, postanowił on wrócić do Białegostoku. Miał tam bowiem żonę i miesięczne dziecko. Tu od razu musiał się ukrywać. Sowieci polowali na oficerów i wszystkim im znanych aresztowali i wywozili na wschód. Brat zaś jako zawodowy oficer był w swoim środowisku rozpoznawalny. Ukrywając się, od razu zaangażował się w konspiracyjne struktury. Był inspektorem ZWZ na powiat Białystok. NKWD starało się struktury konspiracyjne rozbić, został aresztowany i rozstrzelany w czerwcu 1941 r. w więzieniu w Białymstoku na kilka dni przed wkroczeniem do miasta Niemców. Drugi brat przydzielony do 17 Pułku Piechoty w Rzeszowie wrócił z frontu do Chmielnika, gdzie mieszkaliśmy. Żyliśmy w wynajętym chłopskim domu. Nauczyciele wtedy rzadko budowali domy, często bowiem byli przenoszeni do innych placówek. Pierwszym dylematem, który musieliśmy rozstrzygnąć w rodzinie, było, co robić z radiem.

Brat inicjatorem

– Jako jedni z nielicznych mieliśmy we wsi radio. Udałem się w tej sprawie do sołtysa i pytam – no, co, sołtysie, oddawać radio? – On, ciemny chłop ze wsi, nie umiejący czytać i pisać, niby ludowiec, niby komunista, odpowiedział – Cesiu! Wojna się skończy wnet, radio będzie potrzebne! W listopadzie 1939 r. to radio żeśmy z bratem uruchomili. Długo jednak z niego nie korzystaliśmy. W Chmielniku, tak jak na całej Rzeszowszczyźnie, nie było prądu. Radio chodziło na akumulator, którego nie byliśmy w stanie naładować. Baterii w ogóle w pierwszym roku w Generalnym Gubernatorstwie nie można było kupić. Dopiero po kilku miesiącach pojawiły się baterie z przemytu ze Śląska lub Łodzi. Konspiracja w Chmielniku zaczęła się zawiązywać zimą z1939 na 1940 rok. Wśród inicjatorów jej tworzenia był mój brat jako podchorąży zawodowy oraz jego kolega Jan Bałda pseudonim „Piotr”. Ten ostatni utworzył grupę wywiadowczo-propagandowo-dywersyjną „Wedeta”, podległą bezpośrednio inspektorowi rzeszowskiemu Armii Krajowej, którym był kapitan Łukasz Ciepliński, przerzucony przez Węgry do kraju. Od razu wpadł w łapy Ukraińców w Sanoku, z których na szczęście udało mu się wymknąć. Cieplińskiego wspominam jako bohatera. Ogromnie się angażował w sprawy konspiracji i tego samego domagał się od współpracowników.

Liczyła trzysta osób

Byłem bardzo blisko niego i mogę coś na ten temat powiedzieć. Nie widząc się z nim aż do 1944 r. dostarczałem mu całą korespondencję. Najpierw raz, a później dwa, czy trzy razy w tygodniu dostarczałem mu na punkt kontaktowy pocztę. Wcześniej do czerwca 1941 r. , czyli do ataku Niemiec na ZSRR w ramach „Wedety”, zajmowałem się działalnością wywiadowczą, rozpoznając siłę i położenie wojsk niemieckich, rozlokowanych w okolicy. Zlecił mi to Jan Bałda, który też się tym zajmował. Z naszych meldunków Komenda Główna ZWZ po raz pierwszy dowiedziała się o przygotowaniach Niemiec do ataku na Związek Radziecki. Przekazał te informacje do Londynu, który zawiadomił Kreml, ale Stalin jak widać je zbagatelizował. Większość prac wywiadowczych prowadziliśmy nocą, wykorzystując fakt, że niemieckie oddziały były doskonale oznaczone. „Wedeta” była też dobrze rozbudowaną strukturą. Pod koniec 1940 r. liczyła trzysta osób. Miała ona swoje komórki od Śląska do Rzeszowa. Były one rozmieszczone w miejscowościach leżących przy trasie kolejowej, co znakomicie ułatwiało obserwowanie transportów. Do „Wedety” werbowaliśmy członków lokalnych struktur ZWZ. Mieli oni niejako podwójną przynależność. Należeli do nich i do „Wedety”. Wykonując swoje konspiracyjne obowiązki, poszedłem jednocześnie do pracy, by pomóc utrzymać się rodzinie. W domu były dwie siostry, a matkę Niemcy, jako mężatkę, zwolnili z pracy.

Utrzymywałem całą rodzinę

– Brat zaangażowany w konspirację nie mógł pracować. Znalezienie zatrudnienia na podrzeszowskiej wsi, gdzie była bieda, też nie było łatwe. Wykorzystując swoje umiejętności, wyniesione z drużyny harcerskiej, poszedłem do pracy w zakładzie fotograficznym w Rzeszowie. Utrzymywałem z pracy nie tylko siebie, ale całą rodzinę.

W drużynie harcerskiej w gimnazjum, Czesław Naleziński nauczył się wielu umiejętności, które później przydały mu się w konspiracji.

– W drużynie nauczyłem się m.in. pisać na maszynie – wspomina. Czyniłem to znakomicie, jak najlepszy stenotypista. Od sekretarki w liceum „podwędziliśmy” starą maszynę do pisania, na której ćwiczyłem swoje umiejętności. Bardzo się one przydały już zimą z 1939 na 1940 rok. Do moich panów podchorążych zgłosił się taki pan Krawiec, którego nazwisko stało się później bardzo znane. Pochodził on z Oświęcimia. Po wojnie uciekł do USA, gdzie w Chicago był aż do śmierci redaktorem „Gazety Związkowej”. On w podziemiu zaczął wydawać „Ruch polski” i zaproponował moim podchorążym współpracę. Dawał treść, a myśmy zajmowali się wydawaniem ich na powielaczu. Ja przepisywałem artykuły przynoszone przez Krawca na matrycy, a później na powielaczu tę gazetkę drukowałem. Powielacz umiałem obsługiwać, bo w drużynie harcerskiej też go mieliśmy. Gdy czytaliśmy później tę gazetkę, zaczęliśmy się zastanawiać nad jej treściami. Nie wszystko się nam podobało. Czytaliśmy tam jakieś artykuły o Polsce od morza do morza. Jednocześnie ja zauważyłem, że ten Krawiec ma kupę pieniędzy i chodzi niemal z workiem srebrnego bilonu.

Cwaniak z Poznania

Ten aż do końca wojny był w obiegu i stanowił niemal twarda walutę. Później, jak sam mi się przyznał, często jeździł do Lwowa i granicę przekraczał bez przeszkód. Przepuszczali go zarówno Niemcy, jak i Sowieci. Nie bardzo wiedzieliśmy, co o tym sądzić. Z kłopotu wybawił nas sam Ciepliński, z którym „Piotr” kazał nam zostawić powielanie twórczości Krawca. Powiedział, że będziemy wydawać własna gazetkę „Na posterunku”. Ciepliński sam wydał już trzy numery. Jak myśmy to przejęli, to ostatni numer wydaliśmy miesiąc po wkroczeniu na Rzeszowszczyznę Sowietów. To była gazetka, która wychowała nam ten region. Do dziś dnia widać jego wpływy. Jest to społeczeństwo polskie, wychowane po Bożemu. Moja praca w zakładzie fotograficznym tez służyła konspiracji. Zakład ten prowadził taki cwaniak z Poznania, który wcześniej pracował w Zakładach Cegielskiego w tajnym dziale dokumentacji technicznej, bo firma ta produkowała m.in. działka przeciwlotnicze. W Rzeszowie, jak tylko otworzył zakład, zaczął jeździć na wieś i bić świnie. Zaraz też zawiózł walizkę kiełbas do Komendy Miasta i dostał zgodę na robienie zdjęć Niemcom. Dzięki temu robiliśmy odbitki zdjęć ze wszystkich frontów. Głównie zaś z Jugosławii i Grecji. Były to nie tylko zdjęcia obrazujące działania wojenne, ale także represje niemieckie przeciw ludności cywilnej i partyzantom. Samych zdjęć szubienic przeszło przez moje ręce sto pięćdziesiąt. Wszystkie zdjęcia oczywiście poprzez inspektora Cieplińskiego przekazywałem do Warszawy.

Odwołany do innej roboty

Stamtąd były przekazywane do Londynu. Po jakimś czasie zostałem jednak odwołany z tej dobrej roboty. Musiałem bardziej zaangażować się w wydawanie „Na posterunku”. Chmielnik w owym czasie stał się głównym zapleczem inspektora. Mieliśmy tam meliny i zgromadzone duże archiwum. W 1942 r. zostałem też zakwalifikowany do pierwszej grupy tzw. „kuźnicy”. Był to zespół profesorów powołany przy inspektorze, który miał prowadzić kursy podnoszące kwalifikacje członków AK. Nie było to tajne nauczanie, tylko zajęcia przeznaczone dla aktywu podziemia. 15 marca 1942 r. zdaliśmy maturę. Egzaminy odbywały się w Błażowej w mieszkaniu dr Brzęka, adiunkta z Uniwersytetu Poznańskiego. Zebrał on sobie dobry zespół profesorów, w którym poza księdzem nie było nikogo bez wyższego wykształcenia. Ponadto „Piotr”, czyli Jan Bałda przeprowadził z naszą grupą prawie roczne szkolenie w zakresie podchorążówki. W 1943 r. zdaliśmy egzaminy w obecności przedstawiciela inspektoratu. Wszystko nam ładnie szło i się rozwijało aż do czwartego lipca 1943 r., kiedy to wydrukowaliśmy kolejny numer „Na posterunku” z wiadomością o śmierci w katastrofie lotniczej na Gibraltarze Naczelnego Wodza gen. Władysława Sikorskiego. Przeżyliśmy wszyscy wstrząs i szok. 30 lipca tego samego roku, czyli 26 dni później policja granatowa wpadła do domu, w którym funkcjonowała powielarnia.

Śmierć dowódcy

– Akurat kończyliśmy drukować cały liczący trzy i pół tysiąca nakład „Na posterunku”. W pomieszczeniu tym, w którym działała powielarnia, stało też radio na akumulator, ładowane dynamem samochodowym, napędzanym rowerem. Żeby naładować taki akumulator, trzeba było tym dynamem kręcić bite 12 godzin. Pomieszczenie, w którym funkcjonowała powielarnia było zamknięte i dwóch policjantów granatowych nie mogło go sforsować. My, nie czekając aż uda mi się wywalić drzwi , wyskoczyliśmy przez okno i szybko się ewakuowaliśmy. Dwaj policjanci też za jakiś czas wyszli z domu i poszli. My natychmiast daliśmy znać naszemu dowódcy, czyli „Piotrowi” Janowi Bałdzie o wizycie granatowych policjantów. Ten podjął decyzje o zorganizowaniu zasadzki i likwidacji policjantów, którzy mogli nam narobić kłopotów. Akcje postanowiliśmy przeprowadzić w Matysówce k. Chmielnika. Brałem w niej udział. Nie zakończyła się ona niestety sukcesem. Zginął w niej nasz dowódca Jan Bałda i jeden granatowy policjant. Drugi policjant, nazywający się Pełka, pochodzący z Tyczyna zastrzelił Bałdę i zdołał uciec. Stoi w tym miejscu krzyż i tablica, przypominająca tamto wydarzenie. Myśmy po wycofaniu natychmiast opuścili zajmowany lokal. Przenieśliśmy przede wszystkim papier, który był bardzo objętościowy. Umieściliśmy go i powielarnię w Tyczynie. Tam w lokalu konspiracyjnym wznowiliśmy wydawanie naszej gazetki. To były dla nas straszne chwile. Po raz pierwszy uświadomiliśmy sobie grozę okupacji. Na własne oczy zobaczyliśmy śmierć dowódcy. Jak się później okazało, zupełnie niepotrzebną i przypadkową. Ci „granatowi” wcale nie przyszli bowiem szukać powielarni, tylko po kolegę, który mieszkał w domu, w którym się znajdowała.

Na kwaterze w Rzeszowie

– Po ukończeniu szkoły mechanicznej został przez Niemców skierowany do pracy w Zakładach Lotniczych „Daimlera”. Któregoś dnia nie przyszedł do roboty i policja zaczęła go szukać. Wciągnąłem go później do konspiracji. Mieszkał w kwaterze w Rzeszowie i dalej pracował w tych zakładach lotniczych, gdzie się jakoś wytłumaczył. Któregoś dnia zajrzałem do niego na kwaterę i wciągnąłem w rozmowę. Był to prosty chłopak ze wsi, który nie orientował się w ogóle w działalności podziemia. Zacząłem mu o tym opowiadać. W pewnym momencie wyciągnął butelkę samogonki, ja wyciągnąłem krzyżyk i on złożył przysięgę i stał się członkiem konspiracji. Potem wypuściliśmy sobie po troszkę krwi do kieliszków, zmieszaliśmy z ta samogonką i wypili, dokonując swoistego braterstwa krwi. Ze względu na to, że wówczas byliśmy w wieku, w którym czytało się dużo kryminałów, on przyjął pseudonim Lupin, a ja Arsen i tak już zostało.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply