W warszawskiej konspiracji

Przy stoliku siedział gestapowiec, który miał przed sobą księgę. Była ona gruba, miała dwie kolumny nazwisk z adresami. Zawierała dane wszystkich osób, które nie tylko na terenie Gdyni czy Gdańska, ale całego Pomorza zajmowały się działalnością antyniemiecką. Nigdy nie spotkałem się ze śladami tej „księgi” w polskie prasie historycznej. Ona jednak istniała. Później, jak się dowiadywałem, w pierwszej kolejności Niemcy aresztowali wszystkich mieszkańców Gdańska, którzy w latach trzydziestych szukali w Gdyni schronienia. Hitlerowcy łapali też wszystkich polskich nauczycieli. Nawet, jeżeli nie figurowali oni we wspominanej przeze mnie księdze, to też byli aresztowani. Wszystkich umieszczano następnie w obozie koncentracyjnym w Stutthofie na mierzei wiślanej.

– W nocy 1 września przyszedł do Dyrektora Banku Rolnego, w którym pracowała moja matka telegram, że pracownicy muszą udać się do Włodzimierza Wołyńskiego – wspomina Andrzej Żupański. – Wszyscy byli gotowi do wyjazdu. Niestety, gdy znaleźliśmy się na dworcu okazało się, że połączenie kolejowe jest przerwane i pociągi nie mają gdzie jechać. Mama uznała, że powinniśmy wrócić do banku i tam czekać na rozwój sytuacji. Rano Niemcy zajęli nie tylko gdyński dworzec, ale wszystkie okoliczne ulice. Pod Bankiem Rolnym, gdzie mieszkaliśmy, stanął chyba jakiś pułk artylerii. Po jakimś czasie żołnierze weszli do banku i do sąsiednich klatek schodowych informując, że wszyscy mieszkańcy z rękami do góry mają wychodzić na plac. Później niemieccy żołnierze sprawdzili po kolei wszystkie mieszkania, czy ich polecenie zostało wykonane. Ja też stanąłem na tym placu i czekałem, co będzie dalej. Po jakimś czasie poprowadzono naszą kolumnę na ulicę Śląską w Gdyni. Zapędzono nas na jeden z dwóch placów.

Księga śmierci

– Naokoło nas zaczęło się pojawiać od razu wiele kobiet, które starały się nam coś podać. Ja, wykorzystując zamieszanie, najzwyczajniej uciekłem. Wlazłem w tłum kobiet i kryjąc się w nim, przedostałem się poza obręb zatrzymanych. Szybko udało mi się wrócić do domu. Na ulicach był wtedy Wehrmacht, którego żołnierze nie interesowali się zbytnio mężczyznami, krążącymi po ulicach. Później, jak mi koledzy powiedzieli, Niemcy bardzo szybko uszczelnili cały plac i po kolei przez bramkę przepuszczali wszystkich mężczyzn. Przy stoliku siedział gestapowiec, który miał przed sobą księgę. Była ona gruba, miała dwie kolumny nazwisk z adresami. Zawierała dane wszystkich osób, które nie tylko na terenie Gdyni czy Gdańska, ale całego Pomorza zajmowały się działalnością antyniemiecką. Nigdy nie spotkałem się ze śladami tej „księgi” w polskie prasie historycznej. Ona jednak istniała. Później, jak się dowiadywałem, w pierwszej kolejności Niemcy aresztowali wszystkich mieszkańców Gdańska, którzy w latach trzydziestych szukali w Gdyni schronienia. Hitlerowcy łapali też wszystkich polskich nauczycieli. Nawet, jeżeli nie figurowali oni we wspominanej przeze mnie księdze, to też byli aresztowani. Wszystkich umieszczano następnie w obozie koncentracyjnym w Stutthofie na mierzei wiślanej. Jednocześnie wszystkie mieszkania gdynian zostały spenetrowane przez bojówki S.A. Jeżeli w którymś z nich spotkali jakiegoś mężczyznę, który nie zgłosił się na plac, natychmiast go aresztowali. Odprowadzali go do Gdańska do „Victoria- Schule”, czyli żeńskiego gimnazjum, zamienionego na tymczasowy obóz.

Zgarnęli całą elitę

– Z niego zostali szybko przewiezieni do obozu w Stutthofie. Po zajęciu Gdyni Niemcy zażądali, by zgłosiło się pięćdziesięciu polskich zakładników, którzy zostaną rozstrzelani, jeżeli w Gdyni zginie jakiś niemiecki żołnierz. Oczywiście Niemcy sami zgarnęli całą gdyńską elitę. Głównie dyrektorów szkół, banków i wszystkich przedsiębiorstw. Po kilku dniach ich wprawdzie zwolnili, ale wkrótce ponownie aresztowali i już nie wypuścili. Wkrótce zostali rozstrzelani w Piaśnicy, takim pomorskim Katyniu, w którym Niemcy zamordowali całą miejscową inteligencję. Niemcy ogłosil też, ze wszyscy mieszkańcy Gdyni, którzy nie urodzili się w czasie, gdy ta należała do Niemiec, czyli zaboru pruskiego, muszą ją opuścić. W praktyce oznaczało to, że wszyscy mieszkańcy Gdyni zostaną wysiedleni do Generalnej Guberni. Jako pierwsza została wysiedlona sąsiadująca z Sopotami dzielnica Orłowo. O ile pamiętam, było to chyba pod koniec października 1939 r. Orłowo zostało otoczone przez Niemców i wszyscy mieszkający w nim Polacy dostali pół godziny na spakowanie swoich rzeczy do walizek i udanie się na dworzec, gdzie był podstawiony dla nich pociąg, jadący do Generalnej Guberni. Mnie to nie dotyczyło, bo mieszkałem z matką w mieszkaniu służbowym przy Banku Rolnym. Niemcy matki nie zwolnili. Obsadzili tylko górę banku swoimi ludźmi, a matkę zobowiązali do dalszej pracy. Zamierzali zlikwidować bank i potrzebowali osoby zorientowanej w jego sprawach. Mama przypuszczała, że potrwa to kilka miesięcy.

Stolica wracała do życia

– Mnie jednak mama postanowiła wysłać do Warszawy. Dała mi adres krewnych i trzysta złotych, co wówczas było dużą kwotą i kazała mi jechać do stolicy, by podjąć naukę. Niemcy mnie wypuścili, bo miałem tymczasowe zaświadczenie, że byłem sprawdzony w księdze, zawierającej spis wrogów Rzeszy i w niej nie figuruję. Wyjechałem, jak sobie przypominam, 9 grudnia 1939 r. i na drugi dzień znalazłem się w Warszawie. Stolica po kampanii wrześniowej wracała do życia. W wyniku niemieckiego oblężenia poniosła ona ciężkie straty. Wiele budynków było zniszczonych. Komunikacja tramwajowa nie funkcjonowała. W Warszawie odnalazłem Władysława Czarnockiego brata mojej matki, oficera Wojska Polskiego, który po zakończeniu kampanii wrześniowej nie dał się wziąć do niewoli. Uciekł z niej i wrócił do domu. Szukając możliwości utrzymania, zajął się szkleniem okien. Było to wówczas bardzo intratne zajęcie. W Warszawie, w wyniku ostrzału artyleryjskiego , setki kamienic było pozbawionych szyb. Trzeba je było szybko wstawiać, bo przecież zbliżała się zima. Wuj przyjął mnie do pracy. Chciałem się oczywiście uczyć, ale Niemcy zamknęli wszystkie szkoły średnie. Nie mogąc się kształcić, zajmowałem się szkleniem okien, a wieczorami spotykaliśmy się z kolegami z Gdyni, których w Warszawie schroniło się całe mnóstwo.

Wuj miał rację

– Zaczęliśmy się z nimi zastanawiać, co można by zrobić przeciwko Niemcom. Wuj Władysław, z którym na ten temat rozmawialiśmy, przestrzegł nas przed podejmowaniem jakichkolwiek działań. Uważał, że jest na to stanowczo za wcześnie. Według niego należało cicho siedzieć i tylko przyglądać się Niemcom. Pamiętam, że jak słuchałem tych wywodów wuja, to bardzo się wzburzyłem. – To państwo polskie karmiło cię przez 18 lat, a ty teraz nie chcesz za niego walczyć! – pomyślałem sobie i podjąłem postanowienie, że ja z założonymi rękami siedzieć nie będę. Dziś jednak przyznaję, że wuj miał wtedy rację. Wówczas należało cicho siedzieć i nie drażnić okupanta. Każde działanie powodowało wówczas tylko straszne represje wobec ludności cywilnej. My z bratem związaliśmy się z taką grupą „Miecz i Pług”, z której szybko się jednak wycofaliśmy. Wydawała się nam jakaś podejrzana. Okazało się potem, że instuicja nas nie zawiodła. Grupa ta została później zlikwidowana przez władze Polskiego Państwa Podziemnego. Została oskarżona o zdradę. Szczegółów niestety nie znam. Nas na szczęście w momencie jej likwidacji w niej nie było. Nie zajmowaliśmy się w niej czymś szczególnym. Roznosiliśmy pod wskazane adresy paczki z gazetką „Miecz i Pług”. Na szczęście w trakcie tej naszej kolporterskiej działalności nie mieliśmy żadnej wpadki, o którą wówczas było niestety bardzo łatwo. Liczne związki między Polakami a Niemcami np. rodzinne i towarzyskie nie zostały zerwane i Niemcy skwapliwie wykorzystywali je do penetracji polskiego środowiska.

Powrót brata

– Czynili to skutecznie, co rusz słyszało się o jakichś aresztowaniach i wyrokach śmierci. Wiosną 1940 r. musieliśmy szukać z kolegami nowego zajęcia, żeby się utrzymać. Okna były już zaszklone, my zaczęliśmy zatrudniać się czymś innym. Trzepaliśmy dywany, rąbaliśmy drewno na opał itp. W tym czasie w Warszawie zjawił się mój brat Tadeusz. Przed wybuchem wojny wyjechał on do majątku do krewnych matki na Wileńszczyznę. Musiał stamtąd uciekać, gdy w 1940 r. bolszewicy zajęli Litwę. Przedzierał się przez granicę dwa razy. Za pierwszym omal nie został aresztowany, a za drugim razem udało mu się przedostać do Generalnej Guberni. Trafił na mnie przez przypadek. Mieszkałem wtedy u kuzynki, wywodzącej się też z wileńskiej gałęzi naszej rodziny. Któregoś dnia zadzwonił Toś wieczorem do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem człowieka, wyglądającego jak prawdziwy bolszewik. Miał na sobie kożuch, jakąś czapę, buty z cholewami. Zamieszkaliśmy oczywiście razem. Brat wiele mi później opowiadał o tym, co widział na Kresach, a zwłaszcza na terenie dzisiejszej Białorusi, przez którą przekradał się do Generalnej Guberni.

Klęska polskości

– Według niego nastąpiła tam całkowita klęska polskości. Jesienią 1940 r. Polskie Państwo Podziemne uruchomiło na dużą skalę tajne nauczanie na wszystkich poziomach. W praktyce oznaczało to zorganizowanie szkół średnich i wyższych. Był to absolutny fenomen wciąż mało doceniany, a świadczy o ogromnej zaradności Polaków. Nie istniała przecież żadna administracja, organizująca życie i funkcjonowanie każdej placówki oświatowej i naukowej. Ja zacząłem uczęszczać na tajne komplety z zakresu drugiej klasy liceum. Pierwszą o specjalności matematyczno-przyrodniczej ukończyłem w Gdyni. Wiosną 1941 r. ukończyłem druga klasę i zdałem maturę. Nie powiem, żebym był w tej klasie prymusem, ale zdawałem sobie sprawę z ważności matury i uważałem, że należało ją koniecznie mieć. Profesorów w liceum mieliśmy praktycznie tych samych co w Gdyni. Większość z nich wyjechała bowiem do Warszawy. Ponadto wśród naszego grona pedagogicznego byli także profesorowie gimnazjum z Grodna, którzy zdążyli się ewakuować do stolicy. Także wśród uczniów mieliśmy sporo kolegów z gimnazjum w Grodnie. Ci, którzy mieli kolegów w Warszawie, woleli mieszkać w GG niż pod rządami bolszewików. Sporo z nich stało się później moimi kolegami w walce o niepodległość Polski.

Był znanym dziennikarzem

– Ze Związkiem Walki Zbrojnej, na bazie którego powstała Armia Krajowa, kontakt nawiązaliśmy z kolegami bardzo szybko. Przydzielono nas do Batalionu Karabinów Maszynowych Warszawa-Północ. Nie był to oddział bojowy, przeznaczony do walki, ale kadrowo-szkoleniowy. Uczestnictwo w nim polegało na tym, że co jakiś czas zbieraliśmy się, by studiować PDP – czyli Podręcznik Dowódcy Plutonu. Podręcznik ten zawierał całą wiedzę, jaką powinien posiadać podporucznik dowodzący plutonem piechoty. Żadnej broni na tych zajęciach nam nie pokazano. Miały one wyłącznie charakter teoretyczny. Jak długo one trwały, już nie pamiętam. Razem z kilkoma kolegami nie doczekaliśmy się ich zakończenia. Latem 1941 r. pojawiła się bowiem zupełnie nowa okoliczność. Dotarła do nas wiadomość, że chce się z nami spotkać kpt. Mikołaj Arciszewski, który w cywilu był znanym dziennikarzem w Gdyni. W czasie wojny w 1939 r. brał on udział w obronie Warszawy. Nie chcąc iść do niewoli, wydostał się kajakiem poza niemieckie okrążenie, a następnie dotarł do Wilna. Liczył, że poprzez Wilno uda mu się przedostać na Zachód. Ten zamiar mu się jednak nie powiódł. Litwini go internowali.

Do wspólnej walki

– Gdy Sowieci zajęli Litwę w 1940 r., razem z innymi jeńcami został wywieziony w głąb Rosji. Sowieci od razu się nim zainteresowali. Był to bowiem, tak jak my to ocenialiśmy, człowiek bardzo wybitny, potrafił on w każdej sytuacji samodzielnie myśleć i wyciągać wnioski. Bolszewicy widząc, z kim mają do czynienia, zaczęli go namawiać do wspólnej walki z Niemcami. Zaproponowali mu stworzenie sieci wywiadowczej na terenie Polski, która zbierałaby i przekazywała im interesujące ich informacje. On się zgodził i po jakimś czasie został zrzucony na spadochronie na terenie GG. Kiedy spotkał się z nami tłumaczył, że Sowieci są teraz sojusznikami w walce z Niemcami i powinniśmy im pomóc. Z lektury prasy konspiracyjnej, do której mieliśmy dostęp wiedzieliśmy, że zawarty został układ Sikorski- Majski i Sowieci stali się teraz naszymi sojusznikami, tak jak wcześniej stali się sprzymierzeńcami Anglików. Wiedzieliśmy też, że Sowieci zaprzestali prześladowań Polaków i zgodzili się na tworzenie polskiej armii w ZSRR. Uznaliśmy, że argumentacja kpt. Arciszewskiego jest logiczna i możemy z nim współpracować. Rozumieliśmy też jego motywy i czterech młodych oficerów lotnictwa, których zmobilizował wśród oficerów internowanych w Rosji do pójścia na współpracę z sowieckim wywiadem. Wynikały one nie z miłości do ZSRR, ale z chęci wyrwania się z tego strasznego kraju. To, z czym oni się w nim stykali, w pełni czyni ich decyzję zrozumiałą. Jeden z tych czterech młodych oficerów od razu zresztą dał dyla. Powiedział Arciszewskiemu, że on nie po to wrócił do Polski, żeby narażać się dla bolszewików i tyle go widział. Zostało Arciszewskiemu trzech. My z bratem Tadeuszem i jeszcze takim przyjacielem Bolesławem Kopką zaczęliśmy ich wspierać. Szybko dołączyło do nas jeszcze kilku kolegów głównie pochodzących z Gdyni.

Przewoził meldunki

– Należałem do tej grupy Arciszewskiego przez rok i pełniłem funkcję jego adiutanta. Przygotowywałem mu wszystkie spotkania, załatwiałem różne sprawy. Cały czas pilnowałem, by to, co on potrzebuje, było zrobione. Mój brat Tadeusz zajmował się np. przewożeniem meldunków. Odbierał je od Arciszewskiego, czyli od „Mikołaja”, bo taki nosił pseudonim, następnie zawoził je do tłumacza, od niego do szyfranta. Ten zaś przerzucał je dalej do radiostacji. Brat o szyfranta odbierał też rozkazy, które mu przekazywał. Inni koledzy pracowali jako kurierzy jeżdżący do innych miast. Szło nam całkiem nieźle, ale po kilku miesiącach w Krakowie wpadł nasz kolega Jurek Tomasz. Sprawa nigdy nie została wyjaśniona. Popełnił jakiś błąd, nie wiadomo. Ja z bratem natychmiast opuściliśmy swoje mieszkanie, którego adres on znał, bo baliśmy się, że w śledztwie zacznie sypać. Podobnie uczynili też inni koledzy.

Cdn.

Marek A. Koprowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. gerard
    gerard :

    Arciszewski działał w grupie Michał, a nie Mikołaj. Taki przynajmniej ma tytuł książki J. Ziółkowskiego Grupa Michał nadaje. Przeczytałem z zaciekawieniem, od pewnego czasu zgłębiam losy Mikołaja Arciszewskiego, a przede wszystkim jego dziadka – Nikołaja Gerarda, general-gubernatora Wielkiego Księstwa Finlandzkiego w latach 1905-1908 (wprowadzał bardzo liberalną politykę, aż w końcu Stołypin chytrze się go pozbył). Moim zdaniem M. Arciszewski wykonał kawał dobrej roboty, a ten, kto nazywa go radzieckim szpiegiem niech sam pokaże, ile w czasie wojny zrobił, by pokonać hitlerowców.