W nowej rzeczywistości

Rzeczywiście okazało się, że boczną uliczką obok nas jadą cztery ciężarówki, wypełnione po brzegi Niemcami. Daliśmy ognia i po kilku minutach sprawa byłą zakończona. To było ostatnie zdarzenie, kiedy użyliśmy broni jako żołnierze dywizji. Część Niemców usiłowała stawiać opór, ale wkrótce się poddali. Wzięliśmy ich do niewoli, a później oddaliśmy ich Sowietom, gdy ci wkroczyli na Lubelszczyznę.

– W lasach parczewskich nie kwaterowaliśmy oczywiście zbyt długo – wspomina Andrzej Żupański. – Sowieci szykowali się do ofensywy i Niemcy przewidując ją, postanowili oczyścić swoje zaplecze. Rozpoczęli operację, mającą oczyścić tyły z oddziałów partyzanckich. Nasze dowództwo podejmowało rozmowy z innymi oddziałami kwaterującymi w pobliżu w sprawie wspólnej operacji, ale nic z tego nie wyszło. Żołnierze dywizji zbytnio nad tym nie rozpaczali. Po pobycie w lasach parczewskich nabrali takiego zaufania do dowódców, że byli w stanie uwierzyć we wszystko, co oni im powiedzieli. Wyszliśmy bez większych kłopotów. Trochę strzelaniny było. Nie wiadomo dlaczego akurat młoda, ładna sanitariuszka zginęła. Wszyscy żałowaliśmy, ale przeszliśmy później przez Wieprz, który się kręcił w różne strony. Wyszliśmy na Firlej. Wkrótce jednak usłyszeliśmy warkot samochodów. Siedzieliśmy cicho, ale to, co usłyszeliśmy, to na pewno nie były czołgi, tylko samochody.

Ostatnie strzały w dywizji

– Dowódca uznał, że Niemcy uciekają i trzeba ich zablokować. Rzeczywiście okazało się, że boczną uliczką obok nas jadą cztery ciężarówki, wypełnione po brzegi Niemcami. Daliśmy ognia i po kilku minutach sprawa byłą zakończona. To było ostatnie zdarzenie, kiedy użyliśmy broni jako żołnierze dywizji. Część Niemców usiłowała stawiać opór, ale wkrótce się poddali. Wzięliśmy ich do niewoli, a później oddaliśmy ich Sowietom, gdy ci wkroczyli na Lubelszczyznę. Pamiętam, że wcześniej wrócił z Warszawy „Żegota”, czyli mjr Tadeusz Sztumberk-Rychter, który wcześniej udał się do Warszawy i był pełniącym obowiązki dowódcy dywizji. Wrócił razem z nowym dowódcą dywizji płk Janem Kotowiczem „Twardym”, który na to stanowisko został mianowany przez komendanta głównego AK gen. Tadeusza „Bora” Komorowskiego. Podjął się wykonywania swych obowiązków w najtrudniejszym dla dywizji momencie. „Żegota” w rozmowie z oficerami przyznał, że dywizję nie czeka nic dobrego. Mówił, ze proponował Komendzie Głównej AK, by skierowała ją do Warszawy, by uczestniczyła w ewentualnym powstaniu, ale od płk Tadeusza Pełczyńskiego usłyszał, że takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. Jego zdaniem dywizja ma zostać na Lubelszczyźnie, bo „Burza” ma być wszędzie… Dla dywizji decyzja ta oznaczała wyrok.

Otoczona i rozbrojona

– Za kilka dni została w Skrobowie otoczona i rozbrojona. My początkowo nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Staliśmy przy szosie, którą przez trzy dni maszerowały na zachód jednostki Armii Czerwonej. Myśmy patrzyli, a one szły, szły i szły. Wyglądało, że zasoby ludzkie Sowietów są niewyczerpane… Później ściągnięto nas pod Skrobów. Stąd mieliśmy wyruszyć na defiladę, by pokazać się jakimś radzieckim generałom, którzy mieli nas dozbroić i traktować jak partnerów. Tyle przynajmniej docierało na dół do szeregowych żołnierzy. W Skrobowie zostaliśmy rozbrojeni. Dowódcy poszli na rozmowy, a my zostaliśmy otoczeni przez Sowietów i staliśmy przez wiele godzin. W końcu przyszedł do nas „Gzyms” i trzęsącym się głosem oświadczył, że musimy złożyć broń. Nikt z nas nie protestował. Każdy zdawał sobie sprawę z siły Sowietów. Gdybyśmy stawili opór, wytłukliby nas jak kaszki…Nikt nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Wszyscy posłusznie złożyli broń. Ja też rzuciłem swoją pepeszę na stos. Zachowałem jednak lornetkę i pistolet. Nikt nie został zatrzymany, czy internowany. Przekonywano nas raczej, by po rozbrojeniu udać się do Lublina. Tam zostaniemy przyjęci do tworzącej się Armii Polskiej, w której dalej będziemy mogli walczyć z Niemcami.

Błąkaliśmy się przez miesiąc

– Znaczna większość żołnierzy dywizji, pochodzących z Wołynia i nie mająca się gdzie podziać, pomaszerowała do Lublina. Ja uznałem, że nie ma co się oglądać, tylko spróbować przemknąć się do Warszawy. Wziąłem pod opiekę dwóch żołnierzy, czyli Jaksę-Dębickiego kawalerzystę i jednego Żyda pseudonim „Paweł”, który u „Bomby” wcześniej był kronikarzem. We trójkę ruszyliśmy w stronę stolicy. Przez kilkadziesiąt kilometrów udało się nawet nam podjechać na jakimś czołgu, który jechał do Warszawy. Po kilku dniach dotarliśmy do Otwocka. Pierwszy dotarł jadący z nami kawalerzysta, który obdarł sobie nogi, bo miał niewygodne buty. Zatrzymał jakąś sowiecką ciężarówkę, przewożącą amunicję i dojechał tam przed nami. Zdążył jeszcze, gdy kolejka elektryczna jeździła do Warszawy. Dotarł do Komendy Głównej AK, gdzie został przesłuchany na temat rozbrojenia przez Sowietów 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Jak myśmy z tym Żydem dotarli do Otwocka, to kolejka już nie działała, a front przebiegał w Międzylesiu. Jakbym się strasznie uparł, to prawdopodobnie bym do Warszawy dotarł. Postanowiłem jednak się do niej od razu nie pchać. Przeczuwałem, że coś się stanie, tylko nie wiedziałem, co. Jak żeśmy jeden dzień zmarnotrawili, to na drugi dzień między Otwockiem a Warszawą była już taka ilość wojska, że o dotarciu do stolicy nie było mowy. Tego dnia po południu wybuchło w niej powstanie, co sprawę przypieczętowało! Błąkaliśmy się w sumie przez jakiś miesiąc w pobliżu Otwocka. Jak ktoś nam coś dał do jedzenia, tośmy jedli, jak nie dał tośmy nie jedli. W miejscowościach przy linii otwockiej pętało się wielu letników z Warszawy, w tłumie których łatwo dało się nam ukryć.

Wsypał mnie “Szatan”

– Któregoś dnia, idąc ulicą chybe w Świdrze, zostałem zatrzymany przez enkawudzistę w czapce z czerwonym otokiem, który szedł chodnikiem w towarzystwie polskiego partyzanta o nazwisku Ostrowski, pseudonim „Szatan”. Jak wyjeżdżaliśmy z Warszawy, to jakiś kontakt z nim miałem. Przeszedł on na stronę Sowietów i razem z NKWD zajmował się wyłapywaniem członków podziemia. Od razu mnie rozpoznał. NKWD-zista zdjął zaraz z ramienia karabin i popychając mnie lufą, zaprowadził do ich placówki w Otwocku i zamknął w jakimś garażu. Siedziało już w nim kilku takich ptaszków, jak ja. Zaczęli mnie przesłuchiwać. Prowadzono nas do jakichś majorów, pytających o rzeczy, o których ja nie wiedziałem. Od razu zorientowałem się, że o realiach polskich nie mieli oni większego pojęcia. Jak zgromadzili nas w tym garażu większą ilość, to zapakowali do samochodu i zawieźli do Lublina do 6 pułku zapasowego, gdzie szkolono nas do uzupełnień jednostek wchodzących w skład I Armii. Po jakimś czasie piechotą wyruszyliśmy do Warszawy. Zaprowadzono nas do Rembertowa, gdzie tzw. „kupcy” wybierali kandydatów potrzebnych oddziałom. Czasami wyglądało to tak, że oficer stawał przed czołem kompanii i pytał się, czy żołnierz o danej specjalności w niej jest.

Zgłaszałem się na ochotnika

– W moim przypadku wyglądało to następująco. Rosyjski oficer zapytał – czortiożnik jest? – Nie wiedziałem, co to znaczy i pytam się takiego Żydka, z którym się najbardziej zaprzyjaźniłem, kogo szuka ten oficer – ten szepnął, że – kreślarza, Natychmiast wystąpiłem i mówię – ja czortiożnik! – Oficer ten, jak się okazało, był z 1 batalionu saperów I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Posadził mnie na ciężarówkę i zawiózł do miejsca, gdzie kwaterował sztab. Oficer przedstawił mnie, że jestem „czortiożnik” i zacząłem rysować plany stanowisk obronnych batalionu. Jak wojsko nie atakuje, tylko stoi w miejscu i nie idzie do przodu, to musi zająć pozycje obronne. Ktoś w sztabie mówił mi, co mam rysować i ja rysowałem. Trochę mnie to śmieszyło, ale co mi kazali, to robiłem. Miałem jednak za długi język i któregoś dnia zostałem przez informację aresztowany. Do sztabu przychodzili gońcy z dyżurnego plutonu, którzy czekali na zlecenie. Jak rysowałem, to wdawałem się z nimi w pogawędkę, szczerze mówiąc co myślę. Oni zaś niestety zaraz albo na drugi dzień szli do oficera informacyjnego NKWD, który był przydzielony do tego batalionu saperów i meldowali. Gdy ich meldunków się nazbierało „informacyjny” uznał, że mogę stanowić zagrożenie i kazał mnie aresztować.

Powrót do nazwiska

– Oczywiście w tych meldunkach nie było niczego nadzwyczajnego, jakieś żarty, czy cierpkie uwagi. Zostałem zatrzymany na trzy dni. Siedziałem w jakimś pomieszczeniu, z którego mnie wzywano co jakiś czas i pytano, co ja Krzysztof Szołdrzyński miałem na myśli, mówiąc to, czy tamto. Krzysztofem Szołdrzyńskim stałem się już w momencie wyjazdu na Wołyń. Taka byłą wówczas w Kedywie procedura. Jadąc na akcję, zostawialiśmy w domach legalne papiery, a zabieraliśmy lewe, by w przypadku wpadki nie ułatwiać Niemcom zadania. W dywizji występowałem pod pseudonimem „Andrzej”, a Sowietom, jak mnie zatrzymali, podałem nazwisko Krzysztofa Szołdrzyńskiego i tak już zostało. Po trzech dniach jakoś łatwo wyłgałem się z zarzutów, wysuniętych przeciwko mnie na podstawie meldunków gońców. Na wszelki jednak wypadek informacja kazała mnie przenieść z batalionu saperów do 9 batalionu 3 pułku piechoty. Tam też długo nie zagrzałem miejsca, bo wybierano w nim kandydatów na kurs strzelców wyborowych dla całej armii. Znów się zgłosiłem i zostałem przyjęty. Oczywiście wcześniej na strzelnicy, tak jak inni, zostałem poddany egzaminowi. Uznano, że mam dobre oko i bezwzględnie powinienem trafić na ten kurs. Trwał on od listopada 1944 r. do początków stycznia 1945 r. Uczyliśmy się na nim strzelać do przeciwnika, odległego o 2 km. By zaliczyć ten kurs i zostać uznanym za strzelca wyborowego, należało go trafić z karabinu z lunetą w głowę. Jak w styczniu 1945 r. rozpoczęła się ofensywa radziecka , to kurs od razu rozwiązano i każdemu z nas kazano gonić swoje jednostki.

Z Torunia do Bydgoszczy

– Początkowo szliśmy razem do Torunia, a później do Bydgoszczy. Tu dogoniłem swój pułk. Następnie ruszyliśmy na zachód w kierunku Wału Pomorskiego. Ja nie byłem wtedy dołączony do grupy, która szturmowała niemieckie umocnienia i obserwując sytuację z tyłu, byłem wreszcie dumny z tego, ze jestem polskim żołnierzem. To nie my tym razem uciekaliśmy, ale Niemcy. Szliśmy z przewagą do przodu. Zawsze mieliśmy potrzebną liczbę amunicji, niezbędne wsparcie artylerii i czołgów. Niemcy się tylko wycofywali. Stawiali oczywiście opór, ale my szybko go łamaliśmy. Po zdobyciu Wału Pomorskiego, podczas którego dałem się poznać jako dobry strzelec, dowódca uznał, że ja czyli sierżant Krzysztof Szołdrzyński mam iść do szkoły oficerskiej. Oprócz mnie został skierowany z jednostki jeszcze jeden kolega. Dla mnie było to nie lada wyróżnienie. Wciąż jeszcze trwała wojna. Wszyscy wiedzieli, że zanim dojdziemy do Odry, będą straszne walki, w których zginą tysiące. Ja zaś spokojnie miałem jechać do szkoły oficerskiej i dla mnie wojna byłą już skończona. Przyjechałem do Lublina, zameldowałem się, a tam oficer dyżurny oświadczył mi – panie sierżancie, to nie do Lublina, musi pan jechać a do Krakowa. Źle pana skierowali. To byłą dla mnie zła wiadomość. Musiałem przez Warszawę z Lublina jechać do Krakowa. Inną trasą pociągi nie chodziły. W szkole oficerskiej szybko się zorientowałem, że nie mam w niej co szukać i powinienem uciekać. Jak jeden z oficerów wychowawców zorientował się, że jestem AK-owcem, to przydzielił mnie do plutonu, którego dowódcą był szeregowiec. To, że ja byłem już sierżantem nie miało żadnego znaczenia.

Dezercja z wojska

– Najpierw zostałem pomocnikiem bibliotekarza w tej szkole. Gdy tak trwałem w zawieszeniu, przyjechał do Krakowa mój brat. Nie pojechał on na Wołyń, a po powstaniu został wywieziony na roboty do Niemiec. Wrócił do Polski i dowiedział się, ze nasz wuj został dyrektorem cukrowni w Grudziądzu. Zaproponował, żebyśmy do niego pojechali, podjęli pracę i tam się zadekowali. Wieczorem wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do Warszawy. Tam skontaktowaliśmy się z działającą jeszcze konspiracyjną komórką AK, zajmującą się wyrabianiem lewych dokumentów. Po dwudziestu czterech godzinach otrzymałem papiery na nazwisko Andrzeja Żupańskiego. Te, z których wynikało, że jestem Krzysztofem Szołdrzyńskim zniszczyłem i Informacja, czy UB mogło mnie szukać. W cukrowni trochę popracowałem jako inspektor plantacji, ale po jakimś czasie udałem się do Gdańska, gdzie przyjęto mnie na wydział chemiczny Politechniki Gdańskiej. W 1949 r. studia na tej uczelni ukończyłem. Jeszcze wcześniej, by mieć z czego żyć, podjąłem pracę na Akademii Medycznej, gdzie jako asystent prowadziłem ćwiczenia w zakładzie chemii organicznej. Jak skończyłem studia, chciałem tam zostać na stałe, ale po kilku miesiącach profesor, któremu nieopatrznie przyznałem się, że byłem w AK powiedział – Proszę wybaczyć, inżynierze, ale nie możemy pana dalej zatrudniać. Nie pozostało mi nic innego, jak szukać pracy, gdzie się da. Przejrzałem ogłoszenie w gazetach i wszędzie wysłałem oferty. Po jakimś czasie otrzymałem informację, że pod Warszawą w Tarchominie jest uruchomiona produkcja penicyliny. Przyjęto mnie tam do pracy. Po kilku latach awansowałem na zastępcę dyrektora d.s. produkcji i na tym stanowisku dotrwałem do emerytury. Praca ta bardzo mi odpowiadała pod względem zawodowym. Mogłem się tam rozwijać i pogłębiać kwalifikacje, spełniać się jako fachowiec.

(cdn.)

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply