W łapach Informacji Wojskowej

– Jak się spotkałam z Mierzejewskim, od razu mu oświadczyłam – słuchaj, mam na ciebie donosić! Nie mów mi nic, co mogłoby ci zaszkodzić, a tylko to, co mogę im powtórzyć. Tak też się stało.

Po przeprowadzce do Starej Wsi Eugenia Borkowska miała niespodziewanych gości. Odwiedzili ją żołnierze z 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty, którzy po rozbrojeniu w Skrobowie udawali się w kierunku Warszawy, chcąc przyłączyć się do powstania. Gdy okazało się, że jest to niemożliwe, krążyli po okolicy szukając jakichś kontaktów. Większość z nich była z Wołynia i najzwyczajniej nie miała się gdzie podziać. NKWD systematycznie ich wyłapywało.

– Do nas zgłosiło się chyba z pięciu, prosząc o nocleg – wspomina pani Eugenia. – Mieliśmy ciasno, dysponując tylko jednym pokojem i kuchnią. Przyjęliśmy ich jednak oczywiście pod swój dach. Mieszkali u nas kilka dni i poszli dalej, a mnie po dwóch, czy trzech dniach oblazły wszy. Tak jak wszyscy chłopcy z lasu, byli zawszeni… Niełatwo przyszło nam je później wyplenić.

Mieszkając w Starej Wsi Eugenia Borkowska kontynuowała swoją znajomość z porucznikiem, co traktowała jako coś zupełnie naturalnego.

Pójdziecie ze mną

– Mój brat też zaprzyjaźnił się z jego kolegami – wspomina. – Raz zabrali go do kukuruźnika i przeleciał w nim nad gospodarstwem, w którym mieszkaliśmy. Wrócił do domu w jednym bucie, bo jak się okazało, zdjął jeden i zrzucił nad nim ,byśmy uwierzyli, że naprawdę leciał w tym samolocie. Nie miał do nich daleko. Ich jednostka stanęła w lesie koło Kopek. Mieszkali w wykopanych przez siebie ziemiankach. Dzięki temu mogłam często spotykać się z owym porucznikiem, który nazywał się Edward Mierzejewski. Kilka razy spotkaliśmy się nawet w Otwocku. Zachorował bowiem mój ojciec i trzeba było go zawieźć do znajdującego się tam szpitala. Rozmawiając z tym oficerem doszłam do wniosku, że mimo, iż pełni on funkcję oficera politycznego, jest jednak porządnym człowiekiem. W tamtych czasach chłopak, którego wzięto do wojska nie miał wiele do powiedzenia, szedł tam, gdzie mu kazali i koniec. Pewnego razu, gdy szliśmy razem, minęli nas oficerowie z jego jednostki. Jak się okazało, Rosjanie, ale dobrze mówili po polsku. Przywitali się, coś tam do niego zagadali i poszli. Za kilka dni, gdy wracałam od ojca ze szpitala, na ulicy zaczepił mnie oficer w polskim mundurze i rzucił krótko – pójdźcie za mną! – zaprowadził mnie do jakiegoś baraku, wylegitymował mnie i po rosyjsku pyta – a wy siestru Jelenu znajetie? – a ja odpowiadam – nie znam! Wtedy też od razu przypomniałam sobie ostrzeżenie mojej koleżanki Kazi Białkówny z dywizji, która mi powiedziała- Gieniu, jak chodzisz po Otwocku i widzisz jakiegoś znajomego z Wołynia, to przechodź na drugą stronę ulicy i udawaj, że ich nie znasz. Tu wszędzie za naszymi chodzą, śledzą i aresztują. Uzmysłowiłam sobie też, że owa siostra Jelena to siostra Helena ze szpitala w Lubomlu. Innej Heleny nie znałam. On nie pytając mnie więcej o nią zapytał, a raczej stwierdził – porucznika Mierzejewskiego pani zna. – Gdy potwierdziłam oświadczył – że albo zgodzę się na współpracę z nimi i będę informować o wszystkim, o czym mówi porucznik Mierzejewski, albo już stąd nie wyjdę i zostaję aresztowana. Przeraziłam się tą propozycją. Jednocześnie zaczęłam gorączkowo myśleć co będzie, jak nie wrócę do domu. Ojciec ciężko chory. Za tydzień zresztą umarł. Matka nic nie wie i zamartwi się, jak nie wrócę. W duchu mówię – Matko Najświętsza, pomóż mi! W pewnej chwili, chcąc za wszelką cenę wrócić do domu wypaliłam – zgadzam się! – On wtedy zapytał, jaki pseudonim sobie wybieram? Ja rzuciłam odruchowo – Maria! – On wtedy pouczył mnie, że moje kontakty z nim muszą pozostać absolutnie tajne. On się będzie kontaktował ze mną w wybrany przez siebie sposób, a ja podczas spotkania z nim poinformuję go, co mówił Mierzejewski. Wróciłam do domu jak gdyby nigdy nic.

Trudna gra

– Jak się spotkałam z Mierzejewskim, od razu mu oświadczyłam – słuchaj, mam na ciebie donosić! Nie mów mi nic, co mogłoby ci zaszkodzić, a tylko to, co mogę im powtórzyć. Tak też się stało. On mi mówił, co mam zameldować i ja to czyniłam. Trwało to jakiś czas aż do zdobycia Warszawy 17 stycznia. Wtedy nagle w naszym domu zjawił się oficer, któremu składałam meldunki na Mierzejewskiego i oświadczył – proszę się ubierać, jest pani aresztowana. Ja myślałam, że mówi on tak, żeby mnie wyciągnąć z mieszkania i móc ze mną porozmawiać. Myślałam sobie, chwilę pogadamy i wrócę do domu. Byle jak się ubrałam. Tymczasem on każe mi siadać w samochodzie, wiezie mnie do jakiejś chałupy, każe siąść przy stole, sam siada z drugiej strony. Wyjął pistolet, zaczyna się nim bawić i mówi – no to teraz wiemy już wszystko. Mierzejewski przyznał się, teraz tylko pani to potwierdzi i będzie sąd. – Ja wtedy poszłam w zaparte i mówię – nic Mierzejewskiemu nie mówiłam, ani go nie ostrzegałam, nie wiedział, że na niego donoszę. Byłam pewna, że on mnie nie sypnął. On wtedy oświadczył, że zrobi konfrontację moją z Mierzejewskim. Ja mówię – bardzo dobrze, przyprowadźcie go, w duchu sobie jednak myślę, no bracie, jak mnie wydałeś, to napluję ci w twarz! On wtedy zawołał żołnierza i kazał mnie odprowadzić do aresztu. Przybytek ten mieścił się komórce bez żadnych okien. W środku był tylko snopek słomy. Zimno było jak nie wiem co. Nie powiem, żebym się nie bała. Bałam się strasznie. Całą noc się modliłam.

Podejście kucharza

– Nie odmawiałam jednak modlitwy, tylko śpiewałam pieśni religijne. Wszystkie, jakie znałam. Rano drzwi otworzył mi jakiś starszy pan, chyba kucharz, który wręczył mi kubek z kawą i menażkę z kaszą. Zjadłam. Później żołnierz zaprowadził mnie do ubikacji, czyli klasycznej chłopskiej sławojki. Cały czas stał przed nią pilnując, żebym nie uciekła. Tak było przez kilka dni, nikt mnie nie wołał na żadne przesłuchania. Po kilku dniach kucharz, który przynosił mi jedzenie, wręczając mi manierkę z kaszą powiedział – Proszę pani! Wszyscy wyjechali, nie ma nikogo. Zaraz przyniosę pani karteczkę i niech pani napisze do swego znajomego, gdzie pani jest, bo on nie wie na pewno. Ja wzięłam to za dobra monetę i napisałam do Mierzejewskiego, że jestem aresztowana, że wmawiają mi, że ja cię ostrzegłam, a przecież to nieprawda itp. Późnym wieczorem zostałam wezwana na przesłuchanie przez tego mojego oficera. Oni tylko w nocy pracowali, tacy to byli ludzie. Żołnierz przyprowadził mnie do pokoju, w którym siedział mój „opiekun” ze swym pistolecikiem, a przed nim karteczka, którą napisałam do Mierzejewskiego i podałam kucharzowi. Uśmiechnął się na mój widok szyderczo i mówi – no, chcieliście ostrzec Mierzejewskiego i przez naszego kucharza chcieliście przekazać mu gryps. No, ale dzięki temu przyznaliście się do winy. – Na dowód tego, że się przyznałam, pokazał mi karteczkę, którą napisałam do Mierzejewskiego, z którego wynikało, ze go ostrzegłam. Była ona oczywiście spreparowana, co nie było specjalnie trudne , bo mieli do dyspozycji pióro, które dał mi kucharz, żebym napisała list do Mierzejewskiego. Gwałtownie zaprzeczyłam, że ostrzegłam Mierzejewskiego. Narobiłam takiego wrzasku, że oficer wezwał żołnierza, by odprowadził mnie do aresztu w komórce.

Nadawał na Ruskich

– Następnego dnia ubrano mnie w szynel , dano czapkę, załadowano na samochód ciężarowy, zakazano z kimkolwiek rozmawiać i powieziono w kierunku Warszawy. Patrzeć przez dziury w plandece można było, więc widziałam całą spaloną i zniszczoną Warszawę. Minęliśmy ją i pojechaliśmy dalej w kierunku Poznania. Przy drogach widziałam leżących pokotem zabitych Niemców. Przyjechaliśmy do jakiejś wsi i dowodzący naszym konwojem zapytał napotkanego chłopa, gdzie się tu można zatrzymać. Ten widząc polskie mundury uśmiechnął się – o, polskie wojsko, pokażę wam, gdzie jest pusty dom, bo Sowietom to bym nie pokazał. Wsiadł do szoferki i dalej nadawał na Ruskich. Ja zaś w duchu myślę – no, bratku, gadaj tak dalej, to zaraz będę miała towarzystwo. Moi konwojenci nie zwracali na niego uwagi. Dojechaliśmy pod wskazany przez niego dom, który został opuszczony przez niemieckich właścicieli, bo wszystko tak w nim wyglądało, jak gdyby opuścili go dosłownie przed chwilą. Spiżarnie były pełne weków, a na stole stały talerze. W szafach wisiały ubrania, a w kredensach stały talerze. Moi konwojenci, czyli Rosjanie w polskich mundurach, weków nie ruszali, bojąc się, że gospodarze je zatruli. Rąbali tylko meble i następnie palili je w piecu. Później wszyscy położyliśmy się pokotem na podłodze i przespali do rana. Potem znów ruszyliśmy do przodu. Gdzie przyjechaliśmy, nie wiem. Była to już lepiej zorganizowana polowa siedziba Informacji Wojskowej. Mnie zamknięto w piwnicy, w której urządzono areszt. Stała tam wanna, w której urządziłam sobie legowisko. Siedząc w tej piwnicy przez kilka dni słyszałam krzyki, wrzaski i odgłosy bicia. Funkcjonariusze informacji na okrągło prowadzili przesłuchania. Z odgłosów, które do mnie dochodziły doszłam do wniosku, że przesłuchiwani są okoliczni mieszkańcy podejrzewani o współpracę z Niemcami. Któregoś dnia żołnierz, który przynosił mi jedzenie zapytał – słuchaj, co ty zrobiłaś? U nas przecież nie trzymają. Jest tak, albo tak. Ciebie zaś przywieźli aż z Warszawy, może chcesz jakiś list napisać.

W co mam się ubrać?

– Od razu się usztywniłam i powiedziałam, że nic nie potrzebuję i koniec. Od razu się zorientowałam , że chcą mnie po raz drugi podejść. Siedziałam dalej w piwnicy strasznie marznąc. Wcześniej pod płaszcz zrobiłam sobie coś w rodzaju podpinki. W ubikacji, do której mnie wyprowadzono drzwi były obite materiałem. Zerwałam go i wsadziłam pod płaszcz. Niewiele to jednak dało. Zima 1945 r. była bardzo mroźna, a w piwnicy, w której mnie przetrzymywano nie było żadnego ogrzewania. Po jakimś czasie w nocy obudziły mnie odgłosy kanonady. Rozpoczęło się kolejne wielkie natarcie Sowietów w kierunku Berlina. Rano wpadł do mnie żołnierz w polskim mundurze i pięknie mówiący po polsku – ubieraj się, jedziemy. – Ja zaś do niego – jak to, w co mam się ubierać? – On na to – idź sobie na górę i sobie coś weź. – Poszłam, znalazłam jakieś kalesony bawełniane , które nałożyłam i jakieś szmaty , którymi owinęłam stopy przed ubraniem butów z cholewami. Gdy byłam gotowa do drogi, żołnierz zawołał mnie i kazał z jeszcze jednym więźniem, jakimś starszym człowiekiem, straszliwie zarośniętym nieść jakiś kosz zamknięty na kłódkę. Poszliśmy na dworzec. Na nim dopiero przeczytałam nazwę tablicy z nazwą miejscowości. Niemiecka była już zdjęta i powieszona polska, brzmiała „Złotów”. Na dworcu żołnierz , który nas eskortował oświadczył, ty jesteś wolna, a on aresztowany. Zdziwiłam się tą jego deklaracją , ale nauczona doświadczeniem nie wierzyłam w ani jedno słowo żołnierza . Powiedziałam mu wtedy, że skoro jestem wolna, to powinien mi oddać dokumenty. On zaś odburknął, że dokumenty dostanę w Warszawie. Pomyślałam sobie – dobrze. Na dworcu kotłowała się masa ludzi, wszystkie pociągi były oblężone. Wydawało się, ze nie dostaniem y się do składu, jadącego do Warszawy. On zastukał karabinem w okno i powiedział, ze wiezie aresztantów. Miejsce w przedziale natychmiast zostało zrobione. Był on niewielki, ciaśniutki, bo sam wagon pamiętał pewnie jeszcze czasy carskiej Rosji. Żołnierz nas eskortujący, nie powiem, nakarmił nas chlebem ze smalcem w milczeniu, nie wymieniając ani słowa. Dojechaliśmy do Piły, dużej stacji, na peronach której także panował tłok. Żołnierze i cywile wypełniali perony, grzejąc się wokół piecyków, które teraz nazywa się koksiakami. Przy nich stały kubły z gorąca wodą.

Ze Złotowa do Pruszkowa

– Jadąc ze Złotowa do Piły cały czas myślałam, jak tu uciec. Wiedziałam, że eskortujący nas żołnierz w Warszawie mnie nie puści, tylko zawiezie mnie do więzienia. Jak pociąg zatrzymał się na stacji w Pile powiedziałam, że muszę się napić wody. Konwojent się zgodził i wyszłam na peron. Nabrałam gorącej wody do kubka, piję ją i kombinuję, jak tu uciec. Nie zdążyłam jeszcze nic wymyślić, gdy zjawił się mój konwojent z krzykiem, dlaczego tak długo stoję na peronie i nie wracam do wagonu. Słowami tymi potwierdził, że mnie pilnuje i nie zamierza mnie zwolnić. Z Piły dojechaliśmy jakoś do Łodzi, gdzie pociąg zatrzymał się na dłużej. Ze względu na to, że pociąg był nie ogrzewany, konwojent polecił mi pójść do dolnej hali na dworcu, którą ogrzewano, bym tam poczekała. Od razu zaświtała mi myśl, że przy okazji będę mogła uciec. Gdy jednak zobaczyłam, że do hali łatwo wejść, ale wyjść może tylko ten, kto ma dokumenty, natychmiast wróciłam do przedziału. Konwojent zdziwił się moim powrotem. Widząc to, powiedziałam mu, ze muszę trzymać się ich, bo bez dokumentów zaraz mogę zostać aresztowana. Wtedy on nabrał chyba do mnie zaufania. Dojechaliśmy do Pruszkowa. Dalej pociąg nie jechał. Tory zostały rozebrane. Dalszą podróż mieliśmy kontynuować samochodem. Ja wtedy przypomniałam sobie, że z Pruszkowa do Karczewa biegnie linia energetyczna. Miejscowość, w której mieszkali moi rodzice była bardzo blisko. Zaczęłam intensywnie myśleć, jak tu dać nogę. Przyszliśmy na stację i siedliśmy przy koszu, w którym, jak wyjaśnił mi konwojent, jest „trofiejne imuszcziestwo”, należące do oficerów informacji. Były to jakieś cenne przedmioty zrabowane przez nich na ziemiach niemieckich, które nasz konwojent miał sprzedać i dać im pieniądze. W Pruszkowie na stacji nasz konwojent spotkał jakąś znajomą, też pewnie z informacji. Posadził nas w jakimś pokoju i swojej koleżance powiedział – uważaj na nich. – Ja słysząc to poszłam do niego z prośbą, by mi pozwolił pójść do apteki kupić lekarstwo. Powiedziałam, że mam gorączkę, że przeziębiłam się w piwnicy i muszę coś zażyć, bo padnę z nóg. On zaś na to- przecież ty nie masz pieniędzy. – Ja wtedy pokazałam mu złoty łańcuszek, którego jakoś mi nie zabrano, mówiąc – za to mi sprzedadzą. To on mówi – chodź. Po drodze na dużym zegarze wiszącym przed zakładem zegarmistrzowskim zobaczyłam, że była za dwadzieścia druga. Konwojent chciał iść do sklepu, w którym zamierzał sprzedać swoje „imuszcziestwo”.

Ucieczka do domu

– Była w nim olbrzymia kolejka, której nie bardzo wypadało mu rozegnać karabinem. Mówię mu, żeby się ustawił w tej kolejce, a ja pójdę szukać apteki. On się zgodził. Ja wtedy opłotkami starałam się jak najszybciej dojść na rogatki. Gdy się na nich znalazłam nie wiedziałam, w którą stronę pójść, żeby dotrzeć do Karczewa. Na szczęście jechał jakiś chłop furmanką na płozach, który pokazał mi właściwy kierunek. Podwiózł mnie kawałek do Piaseczna. Tam wskazano mi drogę na Konstancin, do którego doszłam przed ósmą wieczorem. Tam u kogoś się przespałam, bez zdejmowania butów z nóg. Rano o szóstej wstałam i poszłam na przeprawę promowa przez Wisłę i zaraz byłam w Karczewie. Tam się już nie bałam. Myślałam, że moi prześladowcy nie będą mnie tu szukać i nie pomyliłam się. Tu już mnie nikt nie szukał.

Na tym nie skończyły się jednak kłopoty p.Eugenii z władzą ludową. W 1946 r. była na spotkaniu towarzyskim, na którym wiele politykowano. Gdy ktoś wystąpił z krytyką Powstania Warszawskiego, ona stanęła w jego obronie.

W więzieniu karno-śledczym

– Wstałam i powiedziałam, że gdyby nie było powstania, to Stalin zrobiłby w Polsce 17 Republikę – wspomina. – Mówiłam tam jeszcze inne rzeczy pod adresem Sowietów. Za trzy dni zostałam aresztowana i skazana na półtora roku więzienia. Odsiedziałam z tego wyroku rok w Wojskowym Więzieniu Karno-Śledczym w Warszawie przy ul. 11 listopada, dziś już nieistniejącym. Było to bardzo ciężkie więzienie. Spałyśmy z innymi więźniarkami na betonie. Jedzenie otrzymywaliśmy bardzo podłe. Na śniadanie kubek czarnej kawy i kromkę czarnego chleba ze smalcem. W porze obiadowej przynoszono nam do celi breję złożoną z rozgotowanego pęczaku i kartofli okraszonych jakimś tłuszczem, a na kolację znów dostawaliśmy kubek czarnej kawy z kromką chleba ze smalcem. Po trzech tygodniach pobytu w więzieniu całe moje ciało pokryło się wrzodami, z których wypływała ropa. Wyleczyła mnie lekarka, również więźniarka, która zaleciła mi jeść dziennie trzy surowe marchewki jako źródło witamin. Przez dwa tygodnie dostawałam je do jedzenia. Grozę tego więzienia dodatkowo potęgował fakt , ze podobnie jak na Mokotowie, wykonywano wyroki śmierci. Strasznie się tego bałam, cała się trzęsłam, mimo że nasza cela była wieloosobowa. Jeszcze dziś słyszę okrzyki, które rozdzierały wtedy więzienną ciszę. Gdy miano wykonać wyrok, a zawsze robiono to po wieczornym capstrzyku, nagle na korytarzu rozlegało się ciężkie tupanie butów strażników, potem zgrzyt otwieranych szyb i rozdzierający okrzyk – więźnia wyciąganego na egzekucję – bandyci! – Towarzyszyły temu odgłosy jakiejś szamotaniny . Później wszystko nagle cichło. Po jakimś czasie słychać było spokojne, ciche, powolne kroki i śmiechy. To ekipa katów wracała po wykonaniu zadania. Jak się później dowiedziałam, w więzieniu tym na dziedzińcu grzebano też od razu zamordowanych…

Tuż po wyjściu z więzienia Eugenia Borkowska spotkała w tramwaju jedną z kobiet, z którą kontaktowała się w konspiracyjnym na Zajęczej.

– Ucieszyła się na mój widok i chciała się koniecznie ze mną spotkać – wspomina. – Niech pani przyjdzie, porozmawiamy – zachęcała podając mi adres. – Obiecałam, ze przyjdę, ale nie poszłam. Miałam tak wszystkiego dosyć, że nie chciałam się już z niczym wiązać.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply