W AK-owskiej konspiracji

– Pamiętam, jak przemawiał przy okazji jakiegoś święta. Chyba to było podczas obchodów święta 1 maja, bo wcześniej był jakiś pochód. Przemawiał z balkonu gminy, bo ratusz był zniszczony. Pamiętam jak mówił, że – Polska 25 lat czekała na Armię Czerwoną, by ta przyniosła jej wolność i wyzwolenie od burżuazyjnego ucisku! Rymanowianie przyjęli to z wściekłością, bo nikt tu na Armię Czerwoną nie czekał 25 lat. Nikt też nie czuł się uciskany. Jak mi później brat opowiadał, po drugiej stronie rynku, w kamienicy na strychu siedział z karabinem jeden z chłopów, by temu czekającemu na wyzwolenie posłać kulę, ale broń mu się zacięła i „garbaty” ocalał.

– Zajmując się handlem, cały czas chodziłem do szkoły, bo podstawowe dalej w czasie okupacji niemieckiej mogły funkcjonować – wspomina Julian Kilar. -Niemcy zamknęli tylko gimnazja i szkoły średnie. W czasie dużej przerwy zawsze jednak wyskakiwałem na rynek, żeby w ciągu kilku minut sprzedać trochę tytoniu i papierosów, by zarobić parę groszy. Gdy wróciłem do szkoły, zaczepił mnie na korytarzu wychowawca naszej klasy Jan Cały, o którym wszyscy wiedzieli, że był namiętnym palaczem papierosów. Zapytał mnie, czy nie mam jakiejś paczki. Odpowiedziałem, że mam i wyjąłem z kieszeni „Egipskie przednie”. Gdy to robiłem, wyleciał mi z kieszeni nabój karabinowy. Oczywiście natychmiast schyliłem się i podniosłem. Nauczyciel zmierzył mnie wzrokiem, ale nic nie powiedział. Po zakończeniu lekcji wezwał mnie do gabinetu i kazał oddać mi nabój. Zapytał się też, skąd go mam. Odpowiedziałem mu wtedy, że jak Niemcy opuścili swoje militarne miasteczko, mieszczące się w barakach, należących do majątku hrabiego Potockiego, w którym stacjonowali, to pozostawili w nich wiele sprzętu i amunicji.

Zbieranie amunicji

– Gdy w pierwszych dniach wojny Niemcy wzięli do niewoli wielu jeńców i nie mieli co z nimi zrobić, to postanowili w tych barakach urządzić dla nich obóz. By mogło się to stać, musieli z nich wynieść sprzęt i amunicję. Spędzili nas młodych z całego miasteczka i kazali nam sprzątać. Ja się znalazłem w takiej grupie, która wynosiła z baraków amunicję w pojemnikach. Ładowaliśmy te pojemniki do auta. Sporo jednak tych naboi było porozrzucanych na podłodze. Zarówno ja, jak i inni koledzy, gdy pilnujący nas Niemiec odwrócił się, natychmiast napychaliśmy sobie nimi kieszenie. W domu opróżniłem je, ale jeden z naboi jakoś zaplątał mi się w kieszeni. Nauczyciel Jan Cały, którego wszyscy tytułowaliśmy panem profesorem, wysłuchał tej mojej opowieści i powiedział – musisz wszystkie naboje ukradkiem przynieść mi jutro do szkoły, nie możesz też o tym, że ukradłeś Niemcom naboje, powiedzieć ani słowa, bo gdyby się o tym dowiedzieli, to całą twoją rodzinę rozstrzelają. Ja posłusznie po szkole udałem się do domu, pozbierałem wszystkie naboje i następnie przekazałem panu profesorowi.

Staż konspiracyjny

– Ten po jakimś czasie znowu mnie zawołał i zapytał, czy nie wiem, kto jeszcze z rymanowskich chłopaków ma w domu niemieckie naboje. Odpowiedziałem, że oczywiście wiem. Nauczyciel się ożywił i polecił mi, żebym od nich odkupił te naboje albo jakoś inaczej wycyganił i przyniósł mu. Co miałem robić. Pochodziłem po chłopakach, pozbierałem naboje i zaniosłem je panu Janowi. Ten podziękował i jeszcze raz przypomniał, żebym bezwzględnie trzymał język za zębami. Odczułem, że zarówno on, jak i inni nauczyciele zaczęli odnosić się do mnie z zaufaniem. Zacząłem się poruszać na obrzeżach konspiracji. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że należał do niej mój starszy brat Dominik, a także starszy kuzyn Bolesław Kilar, również mieszkający w naszym domu. Właśnie Bolesław wciągnął mnie do struktury podziemnej organizacji AK. Pod jego kierunkiem odbyłem swoisty staż. Woziłem otrzymane od niego meldunki do leśniczówki w Jesionowie i wręczałem leśniczemu Siwakowi. Jechałem do niego rowerem i z powrotem wioząc masło albo jakiś ser. Jednocześnie wiozłem do Bolesława Kilara meldunek od leśniczego Siwaka. Zawsze miałem polecenie jechania inną drogą. Jeździłem więc najczęściej innymi drogami i ścieżkami, by nie rzucać się w oczy.

Patriotyczny obowiązek

– Po kilku takich wyprawach już za dużo wiedziałem. Znałem nazwiska, kontakty itp. Już zaczął się mną opiekować i jakby instruować kolega kuzyna Bolesław Adam Zmarz. Pamiętam, jak mnie pouczał, co mam mówić, gdybym nieopatrznie został zatrzymany, a także, że mam przede wszystkim zjeść przewożony meldunek. Instruował mnie także , jak mam chodzić piechotą po mieście. W kółko mi powtarzał, że jak idę do kogoś, to mam się piętnaście razy obejrzeć za siebie, by sprawdzić, czy ktoś za mną nie idzie. Gdyby szedł, to mam stanąć przed jakąś wystawą i sprawdzić, czy też się zatrzyma, czy pójdzie dalej. Zmarz pouczał mnie też, jak mam gubić za sobą ślad. Po tym szkoleniu uznano, że trzeba mnie zaprzysiąc. Któregoś dnia poproszono mnie na wikarówkę i wtedy się dowiedziałem, że do rymanowskiej konspiracji należał też nasz katecheta ks. Jan Zawrzycki. Przed nim złożyłem przyrzeczenie. Obecny przy tym był Adam Zmarz i Jan Cały. Od tej pory dalej uczestniczyłem w konspiracji w charakterze łącznika, wiedząc tylko tyle, ile powinienem. Trzymałem język za zębami, ale niewątpliwie byłem dumny z tego, że mogę działać na rzecz walki z okupantem. Nie czułem się oczywiście jakoś specjalnie wybrany. Uważałem to za swój patriotyczny obowiązek. Tak byłem wychowywany.

Nauki macochy

– Moja macocha stale mi przypominała, ze mój ojciec był legionistą i walczył za ojczyznę. W szkole wychowanie patriotyczne zawsze stało na pierwszym miejscu. Szkoła w Rymanowie, do której uczęszczałem nie była zwykłą placówką. Nosiła imię Marszałka Józefa Piłsudskiego, co nauczyciele zawsze podkreślali. Marszałek był wszystkim uczniom stawiany za wzór. Czułem się wiec wyróżniony, że mogę dalej pracować dla Polski w organizacji, do której należeli moi wychowawcy, których bardzo szanowałem. Wtedy oczywiście nie wiedziałem nawet, jak moja organizacja się nazywa. Dopiero wiele lat po wojnie dowiedziałem się, że należałem do Placówki „Rymanów” o kryptonimie „Róża” , wchodzącej w skład Obwodu Krosno Okręgu Kraków Armii Krajowej. Dowódcą naszej placówki był od 1939 r., bo już wtedy została ona utworzona, do roku 1944, gdy wkroczyli do Rymanowa Sowieci, porucznik Wojska Polskiego Jan Głowacki pseudonim „Kmicic”. Placówka dzięki swojemu zakonspirowaniu nie zanotowała żadnej wpadki. Gdy w Warszawie wybuchło powstanie, wystawiony przez naszą placówkę oddział miał udać się na koncentrację większego zgrupowania, mającego udać się na pomoc walczącej stolicy. Naszym oddziałem dowodził Tadeusz Pelczarski, sierżant Wojska Polskiego pseudonim „Czołgista”.

Mieliśmy iść na Warszawę

– Kilku jego uczestników zapamiętałem. Oprócz mojego brata Dominika i kuzyna Bolesława w grupie tej szli jeszcze Zdzisław Ryglewicz, Jan Zając, Mieczysław Trygar, Zbigniew Białas, Bronisław Pelczar i Adam Zmarz. Gdy doszliśmy na punkt zborny dowiedzieliśmy się, że akcja pójścia na Warszawę zostaje odwołana ze względu na szybkie postępy wojsk sowieckich, które zalały Lubelszczyznę i rozbrajały oddziały AK. Wróciliśmy do Rymanowa, w którym sytuacja zmieniała się bardzo szybko. Także w życiu naszej rodziny. 9 września 1944 r. oddziały Armii Czerwonej, prąc w stronę karpackich przełęczy, zajęły Rymanów. Dokładnie pięć lat po zajęciu miasta przez Niemców. W wyniku ostrzału artyleryjskiego i bombardowań, znaczna część Rymanowa, w której znajdował się nasz dom ległą w gruzach. Sowieci nie brali miasta wprost obawiając się, że Niemcy mogą w nim stawić opór i postanowili obejść je od północy, podobnie jak uczynili to pięć lat wcześniej Niemcy. Całe ich natarcie poszło przez dzielnicę żydowską co sprawiło, że została ona niemal całkowicie zniszczona. Większość domów w niej była z drewna i kryta słomianą strzechą. Płonęły więc jak zapałki. W wyniku ostrzału nasz dom również został zniszczony.

Wkroczenie Sowietów

– Trochę najbardziej wartościowych rzeczy udało się nam schować w piwnicy i wynieść na zewnątrz. Na niewiele się to zdało. Gdy po sowieckim natarciu stanęliśmy przed naszym domem, a raczej tym co z niego zostało, to macocha, mimo że byłą dzielną kobietą, rozpłakała się. Z domu zostały jakieś nędzne resztki. Jakaś jedna ściana i kupa gruzów. Zostaliśmy bez dachu nad głową. Na szczęście w Rymanowie po ucieczce okupantów pozostało wiele nie zniszczonych i pustych obiektów. Uciekli wszyscy kolaborujący z hitlerowcami Ukraińcy. Słusznie bowiem obawiali się sowieckich represji. Dzięki temu mogliśmy przeprowadzić się do budynku Marcelego Nadziekiewicza, który cały stał pusty. Zajęliśmy w nim pokój z kuchnią. Początkowo wszyscy mieszkańcy Rymanowa przyjęli wkroczenie Sowietów jak autentyczne wyzwolenie spod okupacji. Życie zdawało się wracać do normy. Powstawały organizacje polityczne. Zaczął działać natychmiast PPR, ale ujawnił się także PPS i PSL. Zaczęły działać organizacje młodzieżowe, takie jak „Wici”, czy OMTUR. Ujawniło się też wielu członków AK, którzy z reguły wstąpili do tworzonego Wojska Polskiego. Uczynił to m.in. dowódca naszej rymanowskiej placówki AK porucznik Jan Głowacki. To samo zrobił jego zastępca sierżant Tadeusz Pelczarski. Pierwsza euforia szybko minęła. Placówka AK dalej jednak w Rymanowie działała. Do stycznia 1945 r. na czele tutejszej placówki stał podchorąży Bronisław Deptuła.

Zrywałem afisze

– Po nim krótko aż do formalnego rozwiązania kierował nią nauczyciel Kazimierz Kaczmarczyk. Ja po wyzwoleniu zacząłem uczęszczać do siódmej klasy szkoły powszechnej. Dalej pozostawałem też w konspiracji. Zajmowałem się kolportowaniem prasy antykomunistycznej, zrywałem afisze propagandowe i pełniłem funkcję łącznika na linii Brzozów-Haczów-Rymanów. Postawy społeczeństwa w Rymanowie i okolicach szybko się polaryzowały. Z jednej strony byli „Oni”, z drugiej „My”, a z trzeciej NKWD, które przyglądało się jednej i drugiej stronie, nie ufając nikomu. Miało ono w Rymanowie swoją placówkę, strzegącą formalnie bezpieczeństwa tyłów Armii Czerwonej. W mieście była też sowiecka wojenna komendantura i kwaterowało radzieckie wojsko. Polaryzację postaw wśród społeczeństwa można było zaobserwować nawet wśród uczniów w szkole. Jeden z moich kolegów z klasy wstąpił np. do Organizacji Młodzieżowej Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych. Spotkało się to z kąśliwą uwagą nauczyciela, który był jednocześnie wychowawcą naszej klasy. Zwrócił się on do tego OMTUR-owca- To ty jeszcze podstawówki nie ukończyłeś, a już jesteś na uniwersytecie! – Od PPR-u, czyli Polskiej Partii Robotniczej mieszkańców Rymanowa odpychał jej służalczy stosunek do Związku Sowieckiego. Jej miejscowe kierownictwo na reprezentacyjną fotografię też się nie nadawało. Choć to może nieładnie naigrywać się z wad fizycznych człowieka, to trzeba stwierdzić, że całe kierownictwo rymanowskiego PPR składało się z kalek i zaraz stało się obiektem kpin i dowcipów. Jak pamiętam, jeden z nich był garbaty, drugi nie miał nogi i chodził o szczudłach, trzeci się jąkał. Najważniejszy był ten garbaty, pełniący funkcję sekretarza.

Wyzwolenie od burżuazyjnego ucisku

– Pamiętam, jak przemawiał przy okazji jakiegoś święta. Chyba to było podczas obchodów święta 1 maja, bo wcześniej był jakiś pochód. Przemawiał z balkonu gminy, bo ratusz był zniszczony. Pamiętam jak mówił, że – Polska 25 lat czekała na Armię Czerwoną, by ta przyniosła jej wolność i wyzwolenie od burżuazyjnego ucisku! Rymanowianie przyjęli to z wściekłością, bo nikt tu na Armię Czerwoną nie czekał 25 lat. Nikt też nie czuł się uciskany. Jak mi później brat opowiadał, po drugiej stronie rynku, w kamienicy na strychu siedział z karabinem jeden z chłopów, by temu czekającemu na wyzwolenie posłać kulę, ale broń mu się zacięła i „garbaty” ocalał. Może i lepiej, bo NKWD na pewno zaczęłoby we miasteczku łapankę i aresztowałoby całą młodzież. I tak zresztą systematycznie działało, starając się wyłapać wszystkich wrogów ZSRR. W jego łapy wpadł m.in. mój starszy kolega Marian Czajkowski. W czasie wojny był on strażakiem i chodził w mundurze. Miał też podobnie jak inni jakieś przywileje od Niemców z tytułu dbania o bezpieczeństwo przeciwpożarowe Rymanowa. Niemcy używali też strażaków do służby wartowniczej. Marian Czajkowski miał wielokrotnie wyznaczony posterunek na tzw. „wyżce” przy obozie jeńców sowieckich. Jak się NKWD dowiedziało o tym poprzez swoich szpicli, to zaraz Czajkowskiego aresztowało i wzięło w obroty.

Groziła mu wywózka

– Groziła mu wywózka do łagru w ZSRR. Szybko ustaliliśmy, że jest przetrzymywany w zaimprowizowanym areszcie, mieszczącym się w piwnicach budynku na rogu Rynku i ulicy Podgórnej, zwanej popularnie „Kociówką”, bo chodziły nią głównie koty. Nad piwnicami mieściły się składy żywnościowe, podlegające tutejszej komendanturze wojsk radzieckich. Pilnował go jakiś podoficer-magazynier, który zazwyczaj spał, a od strony rynku nocą wzdłuż całej pierzei chodził uzbrojony wartownik. Jak przechodził obok „Kociówki”, to z reguły rzucał okiem, czy nic się na niej nie dzieje. Przechodząc „Kociówką” ustaliłem, że wejście do piwnicy prowadzi po schodkach. Ona sama jest zaś zamknięta na kłódkę identyczną, którą zamykaliśmy nasz dom. Uznałem, ze warto spróbować , bo jeżeli klucz będzie pasował, to będzie można naszego kolegę uwolnić. Zaproponowałem kilku chłopakom udział w akcji. Zgodzili się wszyscy: Gienek Zając, Heniek Pryga i Tadek Ziajka. Plan akcji, który sam opracowałem był następujący. Dwóch kolegów miało udać się na rynek i odpowiednim sposobem gwizdania informować mnie i jeszcze jednego kolegę o ruchach wartownika.

Uwolnienie kolegi

– Pierwszy gwizd oznaczał, że wartownik doszedł do końca pierzei i możemy kilkoma skokami dopaść przez „Kociówkę” do budynku , w którym było wejście do piwnicy. Wskoczyliśmy do niego, bo następny gwizd ostrzegł nas, że wartownik zrobił zwrot i zaraz dojdzie do „Kociówki”. Gdy następny gwizd poinformował nas , że wartownik minął uliczkę i niczego nie zauważył i idzie dalej, zaczęliśmy majstrować przy kłódce. Okazało się, że klucz pasował do kłódki. Zdjęliśmy ją i gdy usłyszeliśmy następny gwizd, z którego wynikało, ze wartownik minął po raz kolejny „Kociówkę” i nic nie zauważył, zdjęliśmy kłódkę i otworzyliśmy drzwi do piwnicy i wtedy omal nie nastąpiła katastrofa. Okazało się, że w areszcie nie siedzi tylko sam Czajkowski, tylko jest on pełen zatrzymanych przez NKWD ludzi. Runęli oni wszyscy do drzwi, chcąc się wydostać. Gdyby to zrobili bezwładnie, powstałby harmider, który z pewnością usłyszałby magazynier śpiący na górze, a także wartownik chodzący przy przylegającej do budynku aresztu i magazynu pierzei rynku. Nie daj Boże któryś z uwolnionych biegłby na rynek. Wtedy wartownik zacząłby strzelać i powstałby raban na cały Rymanów. Nie straciliśmy jednak głowy. Zamknęliśmy za sobą drzwi i wepchnęliśmy ciżbę aresztowanych do środka. Krzyknąłem – Marian Czajkowski do wyjścia! – Po chwili ten przedostał się do wyjścia. Wtedy wyjaśniliśmy zatrzymanym, że jak otworzymy drzwi, to mają co sił biec w dół „Kociówki” i uciekać, gdzie kto może. Jak dostaliśmy kolejny sygnał, że wartownik przeszedł, to ruszyliśmy kupą w dół „Kociówki” i tyle nas widziano. Hałas usłyszał śpiący magazynier , który wypił pewnie za mało bimbru i podniósł alarm. Wkrótce NKWD zaczęło krążyć po Rymanowie i wyłapywać uciekinierów.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply