Szybka lekcja dorastania

Huta Stepańska była odległa od nas o jakieś 18 km, ale jej tragedię mogliśmy obserwować bardzo dokładnie. W dzień oczywiście nic nie było widać, ale nocą, gdy staliśmy na warcie, z daleka widzieliśmy ogromną łunę. Snopki słomy wylatywały w górę, ciągnąc za sobą ogon iskier. Trwało to trzy dni…Gdy przestało się palić, my już byliśmy w drodze do Przebraża.

Pochodzący z Horodyczyna Florian Skarżyński jest jednym z najmłodszych obrońców Przebraża. Takich jak on starsi nazywali „brzdącami”. Urodził się bowiem w 1929 r. Jego rodzinna miejscowość była typową niewielką kolonią. Po jednej jej stronie mieszkali Polacy, po drugiej Niemcy. Gospodarstwo rodziców pana Floriana było położone na środku posiadanego przez nich areału, nieco na uboczu. Liczyło w sumie 15 ha, co jak na warunki wołyńskie nie było mało. Pan Florian zapamiętał, że jego rodzinna miejscowość należała do gminy Kołki, pocztę miała w Trościańcu, a parafię w Zofiówce. Z dzieciństwa pan Florian zapamiętał przede wszystkim swoich sąsiadów Niemców.

To byli dobrzy ludzie

– To byli bardzo dobrzy ludzie – wspomina. – Wśród nich mieszkał znachor leczący oczy. Był tak dobry i skuteczny, ze zjeżdżali się do niego pacjenci z całej okolicy. Kiedy przyjmował, cała ulica w naszej wiosce była zapchana furmankami. Leczył on bowiem głównie rolników. Jakimi metodami to robił nie wiem, ale głośno się mówiło, że ludzie po miesiącu jego kuracji odzyskiwali wzrok. Jak w 1940 r. Hitler zabrał z Wołynia wszystkich Niemców, to okoliczni mieszkańcy bardzo żałowali. Na bazie ich gospodarstw Sowieci zaczęli tworzyć zalążek sowchozu i chcieli koniecznie, by wstąpili do niego także mieszkający po drugiej stronie drogi Polacy. Ich przedstawiciele, w odróżnieniu od innych wsi, zaczęli nad nami usilnie pracować. Najpierw dokonali przeglądu wszystkich gospodarstw, spisali inwentarz i od razu orzekli, że to kułacka wieś i prawie każda rodzina nadaje się do wywózki. Żeby zostać uznanym za kułaka, wiele nie trzeba było. Wystarczy, że ktoś miał cztery krowy i już kwalifikował się na Sybir. Majątek każdego gospodarza został bardzo dokładnie spisany i traktowany praktycznie jak kołchoźny. Nawet jak komuś kura zginęła albo zdechła, to ten fakt najpóźniej na drugi dzień musiał zgłosić. Inaczej mógł zostać potraktowany jako złodziej ze wszystkimi konsekwencjami. Od każdej kury w ramach podatku trzeba było bowiem odprowadzić określoną ilość jaj. Raz w tygodniu przyjeżdżał do nas taki politruk Szkalin i wszyscy musieli przyjść na zebranie, by wysłuchać jego pogadanki. Podczas niej przekonywał wszystkich, jak dobrze żyje się w Związku radzieckim. Wiele mówił też o wielkości Stalina. Później pytał się zebranych, co o tym sądzą. Pamiętam, jak wywołał do głosu Ukraińca jednego z nielicznych żyjących w Horodyczynie. Liczył zapewne, że ten wykaże większy entuzjazm w ocenie sytuacji i powie chociaż kilka pozytywnych słów o wolności, którą przyniósł Wołyniowi Stalin. Ten wyraźnie zakłopotany drapał się po głowie i w końcu powiedział: „Gołwu maje Stalin. Nawet znaje skolku jajec kura do roku znese”. Wszyscy mimo powagi sytuacji wybuchnęli śmiechem. Ostatecznie Sowieci nas jednak nie wywieźli pozostawiając w spokoju.

Był świadkiem pierwszych mordów

Część rodziny pana Floriana wywieźli na roboty dopiero Niemcy, wśród nich dwie starsze siostry, które na Wołyń już nie wróciły… Pan Florian został z rodzicami na gospodarstwie. Był świadkiem pierwszych pojedynczych mordów, które przybierały coraz większą skalę.

– Upowcy atakowali praktycznie każdą miejscowość w gminie Kołki – mówi pan Skarżyński. – Nie czynili tego wprost. Aż tacy odważni nie byli. Krążyli wokół miejscowości, wyłapywali pojedyncze osoby i bestialsko mordowali. Robili też łapanki przy drodze do Przebraża. Jak tylko zorientowali się, że Polacy nie mieli broni, to na nich napadali. W naszej wsi zorganizowano samoobronę. Starsi zdobyli jakoś broń. Wokół wsi wystawiano warty. Ja też mimo, że miałem dopiero 14 lat nauczyłem się strzelać i też chodziłem na warty. Pomimo, iż sytuacja stawała się coraz cięższa i banderowcy zaczęli otwarcie napadać na wsie, chcąc oczyścić cały teren z Polaków, starsi w naszej wiosce nie chcieli przenosić się do Przebraża, który coraz bardziej się zapełniał. Dopiero, kiedy Ukraińcy opanowali Hutę Stepańską, opuszczoną przez chroniących się w niej Polaków straszna prawda, że nie ma na co czekać dotarła do wszystkich. Huta Stepańska była odległa od nas o jakieś 18 km, ale jej tragedię mogliśmy obserwować bardzo dokładnie. W dzień oczywiście nic nie było widać, ale nocą, gdy staliśmy na warcie, z daleka widzieliśmy ogromną łunę. Snopki słomy wylatywały w górę, ciągnąc za sobą ogon iskier. Trwało to trzy dni…Gdy przestało się palić, my już byliśmy w drodze do Przebraża. Gdy tam dotarliśmy, rozmieszczono wszystkich na kwaterach. Moja rodzina zamieszkała u Bojkowskich, naszych dalekich kuzynów. Przyjęli nas z otwartymi rękami, choć było u nich już bardzo ciasno. W samej ich stodole mieszkało siedem rodzin. Przypominała ona mrowisko. Przybyliśmy do Przebraża w krytycznym momencie. Dotarli do niego jednocześnie uchodźcy z Huty Stepańskiej, opowiadający rzeczy, od których włosy się jeżyły na głowie. Ludzie przestali wierzyć, że się obronimy. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że po rozbiciu Huty Stepańskiej Ukraińcy całą swą siłą runą teraz na Przebraże. Komendant Malinowski szybko jednak opanował sytuację. Zarządził budowę baraków i ziemianek dla uchodźców. Wszyscy mający broń zostali wcieleni do poszczególnych kompanii. Mnie przydzielono do pierwszej, dowodzonej przez syna Malinowskiego”.

Dużo takich zuchów

„Każdy, kto miał broń, był na wagę złota. Komenda Przebraża zarządziła też rozbudowę umocnień obronnych, a zwłaszcza linii zasieków. Pluton kawalerii przeprowadził zwiad we wszystkich kierunkach. Mój kolega z Horodyczyna starszy o rok Władek Kuksanowicz został mianowany zastępcą dowódcy plutonu Stanisława Koprowskiego. Był to niezwykle odważny chłopak, działający z ogromną brawurą. Potrafił on sam na koniu pojechać do naszej opuszczonej wsi, wziąć do niewoli wysłanego na zwiad banderowca i przypędzić go przed sobą do Przebraża. W plutonie kawalerii było dużo takich zuchów jak on. Kiedy wracali z jakiegoś zwiadu , to mieszkańcy ośrodka mówili – o brzdące wrócili. – Wielu z nas musiało bardzo szybko dorosnąć, przechodząc od razu z dzieciństwa w dorosłość, broniąc siebie i najbliższych przed zwyrodnialcami z UPA. Nie było praktycznie dnia, by ukraińskie bojówki nie atakowały Przebraża. Gdy odparliśmy dwa frontalne ataki, Ukraińcy prowadzili działania nękające. Strzały wokół ośrodka samoobrony rozbrzmiewały codziennie, a nocą co rusz wybuchały pożary. Ukraińcy z premedytacją palili wszystkie opuszczone przez Polaków wsie, a także pozostawione przez nich zasiewy. Za wszelką cenę starali się utrudnić nasza aprowizację. By zdobywać żywność, robiliśmy wyprawy do wsi ukraińskich i ją rekwirowaliśmy. Innego wyjścia nie było. Inaczej nie wyżywilibyśmy takiej masy ludzi.

Lekcja przyspieszonego dorastania skończyła się w lutym 1944r., gdy do Przebraża wkroczyła czołówka radzieckiego oddziału. Pan Florian swojej broni nie oddał, ale starannie ukrył sądząc, że jeszcze może się przydać. Do wojska go nie wzięli, bo był za młody. W 1945 r. w ramach repatriacji przyjechał z rodziną na Opolszczyznę.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply