Przez Zaturce do dywizji

Rozpłakałam się, bo bałam się, że straciłam kontakt. Moja mama uspokajała mnie, mówiąc, że mi pomoże. Nie przeraziła ją perspektywa pójścia do partyzantki i poszła do znajomych. Niedługo wróciła i powiedziała, że jutro o ósmej rano mnie zabiorą i zaprowadzą. Zawsze więc to podkreślam, ze to moja matka wyprawiła mnie do partyzantki.

W Zaturcach nasza rodzina zamieszkała w gorzelni, gdzie znaleziono dla nas pomieszczenie – wspomina Aniela Dębska. – Cały folwark był zapchany uchodźcami z mordowanych polskich wsi i wszyscy byli zadowoleni, że dostali kawałek dachu nad głową w bezpiecznym miejscu. W Zaturcach ludzie gnieździli się, gdzie się dało. Tu często mogli złapać oddech po tragicznych przeżyciach i poczuć się wreszcie bezpiecznie. Oczywiście sytuacja uchodźców była nadal trudna. Przez pierwsze dni dobrzy ludzie dali nam jeść, ale później sami musieliśmy zdobywać dla siebie pożywienie. Nasi gospodarze sami jej nie mieli, a my zwaliliśmy się im na głowę w środku żniw. W Zaturcach poznałam Jana Lipińskiego, starszego ode mnie o kilka lat, który odniósł się do mnie bardzo sympatycznie i po latach odświeżyliśmy znajomość. Początkowo pracowaliśmy w folwarku przy żniwach, ale później zaczęliśmy szukać pracy u zaturzeckich gospodarzy. W folwarku mieszkaliśmy do rozpoczęcia sezonu gorzelniczego. Jak gorzelnia miała ruszyć, to poproszono nas o opuszczenie zajmowanego pomieszczenia. Przygarnął nas wtedy jeden z zaturzeckich gospodarzy. Za pracę u niego dostaliśmy odpowiednią ilość zboża, którą musieliśmy zmielić w żarnach. Nakręciłam się nimi sporo. W październiku ojciec postanowił, ze nie ma co dalej siedzieć w Zaturcach, bo front był coraz bliżej i stało się jasne, że Niemcy zaczną się wycofywać a na Wołyń wkroczą ponownie Sowieci. Komunikacja żadna jednak nie funkcjonowała.

Pobyt we Włodzimierzu

– By dostać się do Włodzimierza, należało zatrzymać jakąś niemiecką ciężarówkę, a te nie zawsze chciały się zatrzymywać. Dopiero na czwarty dzień, przed wieczorem jechały trzy niemieckie ciężarówki, które na nasz widok od razu się zatrzymały. Kierowca pierwszej zapytał nas – czy mamy wódkę? – Gdy ojciec potwierdził, pozwolił nam wsiąść. Pojechaliśmy ja i ojciec. Mieliśmy poszukać jakiejś kwatery i wtedy ściągnąć do Włodzimierza resztę rodziny. Dotarliśmy do tego miasta już ciemną nocą, gdy obowiązywała godzina policyjna. Weszłam do pierwszej z brzegu chałupy, gdzie noclegu nam nie odmówiono mimo, że cała byłą wypełniona ludźmi, uciekinierami takimi jak my. Przycupnęliśmy z ojcem w kącie i doczekaliśmy rana. Później znaleźliśmy kwaterę, a ja po południu poszłam do szpitala odwiedzić przyszłego męża. Gdy staliśmy przez te cztery dni przy szosie, minęła nas odkryta ciężarówka, jadąca w stronę Łucka, na której jechał mój znajomy. Jak mnie zobaczył, to zdążył krzyknąć – Włodek jest we Włodzimierzu! – Domyśliłam się, że jest w szpitalu, bo gdzie mógł być w takim stanie. Gdy go zobaczyłam, był już bez nogi i szykował się do opuszczenia szpitala. Konspiracja załatwiła mu bowiem odpowiedni lokal. Jakoś udało się nam zainstalować we Włodzimierzu, znaleźć kwaterę i zatrudnienie dla ojca. Zaczął on pracować w piekarni. Z mąki jęczmiennej wypiekał chleb, sprzedawany na kartki. Piekł też chleb dla jeńców sowieckich, w którym głównym składnikiem były trociny, a mąka pełniła rolę dodatku. Taką recepturę stosowali dla rosyjskich niewolników i nadzorowali, czy jest ona przestrzegana. Trudno mi sobie wyobrazić, jak jeńcy sowieccy jedli to straszne pieczywo. Tatuś za swą pracę otrzymywał niewielkie wynagrodzenie i chleb, dzięki czemu mieliśmy co jeść.

Konspiracyjna działalność

– Jako legalnie zatrudniony mógł też mieszkać we Włodzimierzu. Ściągnęliśmy z Zaturzec mamę i siostrę. Ja nie pracowałam. Na zamówienie ludzi robiłam różne rzeczy na drutach. Do pracy w koszarach poszła natomiast moja siostra. Zajmowała się tam cerowaniem skarpet dla żołnierzy. Mój przyszły mąż, mimo że chodził o kulach, nie tylko nie załamał się utratą nogi, ale zintensyfikował swą konspiracyjną działalność. Przełożeni mianowali go oficerem informacyjnym i zajmował się pracą wywiadowczą. Niemcom udało się go nawet namierzyć i omal nie wpadł. Miał jednak duże szczęście. Gdy wkroczyli do jego mieszkania, on akurat pojechał w sprawach konspiracyjnych do Łucka. Jak wracał, ostrzeżono go na rogatkach, że w jego lokalu jest kocioł i ewakuowano go do lasu. Ja proponowałam mu wcześniej, że też wstąpię do konspiracji, ale on o tym nawet słyszeć nie chciał. Musiałam szukać własnej drogi. Moja znajoma pracowała w szpitalu jako pielęgniarka i zorganizowała kurs dla sanitariuszek , poprzez który trafiłam do konspiracji. Włodek o tym nie wiedział. Raz, gdy szłam, by go odwiedzić, zgarnęła mnie z ulicy ukraińska policja. Miałam na szczęście przepustkę, którą jeszcze latem wystawił mi Niemiec oficjalnie administrujący w majątku Lipińskich. Jeździłam dzięki niej do Włodzimierza, badając możliwości urządzania się naszej rodziny w tym mieście. Powiedziałam policjantom, że przyjechałam do Włodzimierza, by odwiedzić rodziców. Policjanci wezwali ojca, który potwierdził moją wersję i zostałam zwolniona. Wkrótce tak jak cała młodzież z Włodzimierza, poszłam do partyzantki.

Sławek się nie ucieszył

– Jak znalazłam się na pierwszym noclegu na Wodzianowie, jednej z wsi, gdzie odbywała się koncentracja zgrupowania „Osnowa”, to na kwaterze spotkałam znajomego Janaszka, który od razu na mój widok powiedział – o, to się Sławek ucieszy. – Mój przyszły mąż miał bowiem dwoje imion Włodzimierz Sławosz i w domu wszyscy mówili do niego Sławek. Wszyscy też w Kisielinie znali go jak Sławka. On jednak widząc mnie wcale się nie ucieszył. Kwaśno, niemal z wyrzutem zapytał mnie – po coś tu przyszła? – Nie poprawiło to mojego humoru. Do partyzantki też trafiłam nie bez problemów. Na kurs sanitariuszek uczęszczałam razem z cioteczna siostrą i koleżanką ze szkoły. Do oddziału miałyśmy iść razem. One miały rano przyjść od mnie. Jak przyszło co do czego, to obie się rozmyśliły. Bardzo się tym zdenerwowałam, bo to one wiedziały, gdzie trzeba iść, a ja nie. Rozpłakałam się, bo bałam się, że straciłam kontakt. Moja mama uspokajała mnie, mówiąc, że mi pomoże. Nie przeraziła ją perspektywa pójścia do partyzantki i poszła do znajomych. Niedługo wróciła i powiedziała, że jutro o ósmej rano mnie zabiorą i zaprowadzą. Zawsze więc to podkreślam, ze to moja matka wyprawiła mnie do partyzantki. Moją mamę stać było na niekonwencjonalne zachowanie. Jak w niedzielę jeszcze w Kisielinie przychodzili do mnie i siostry chłopaki i zasiedzieli się do wieczora, to mama ich nie wyrzucała, bo była godzina policyjna, tylko wypuszczała ich przez okno do ogrodu i kazała przemknąć się do stryszku nad stolarnią wujka. Tam chłopaki nocowali. Mama śmiała się, że jest chyba jedyną matką, która od swoich córek wypuszcza chłopaków przez okno.

W kompanii porucznika „Czecha”

– Ukraińcy, którzy mieszkali obok, stale nas obserwowali i byli zdziwieni, że młodzi ludzie do Sławińskich wchodzą, a nie wychodzą. W niedzielę 11 lipca jak ruszyli, by zamordować rodziców, ale ich nie zastali, bo zdążyli się ukryć w zbożu, to od razu zaczęli zrywać podłogi. Sądzili zapewne, że pod naszym domem znajduje się bunkier, w którym obywają się zebrania konspiracyjne.

W zgrupowaniu „Osnowa”, do którego trafiła Aniela Sławińska lekarzem naczelnym był por. dr „Butrym” Ignacy Jakira b. dyrektor szpitala zakaźnego we Włodzimierzu. Podlegał mu szpital polowy i sekcje sanitarne przy każdym z batalionów. Te składały się z sanitariuszek przydzielonych do poszczególnych kompanii.

– Mnie przydzielono do kompanii ppor. Bronisława Bydychaja „Czecha”- wspomina Aniela Sławińska. – Mogłam iść do szpitala, bo i tam było potrzeba, ale sama uznałam, że lepiej będzie, jeżeli do szpitala o chirurgicznym profilu , trafią kwalifikowane, zawodowe pielęgniarki, a ja zajmę się lżej rannymi w kompanijnym punkcie sanitarnym. Pierwszymi rannymi, którymi musiałam się zająć byli dwaj ranni niemieccy żołnierze wzięci do niewoli. Niemcy jak tylko się dowiedzieli, że w rejonie Bielina zaczyna się koncentracja partyzanckich oddziałów przypuścili na niego atak chcąc zdusić w zarodku formułujące się oddziały. W trakcie walki zostało wziętych do niewoli m.in. tych dwóch rannych którymi trzeba było się zająć. Zostali oni następnie zwolnieni i odwiezieni do Włodzimierza. Zaraz następnego dnia jak tych Niemców odesłano ja dostałem rozkaz zorganizowania oddziału zakaźnego. Wśród żołnierzy zgrupowania zaczął szerzyć się tyfus. Wysprzątałam jedną z chałup w której go urządzano. Później, gdy choroba ustąpiła, bo żołnierzy zaszczepiono, zajmowałam się opieką nad żołnierzami III plutonu kompanii „Czecha”. Uczestniczyłam we wszystkich toczonych przez niego bojach. Opatrywałam także żołnierzy ze szwadronu kawalerii. Kwaterowaliśmy początkowo w Siedliskach a później przenieśliśmy się nad Turię, gdzie strzegliśmy mostu zbudowanego przez naszych saperów.

Nie zwracał na mnie uwagi

– Mój przyszły mąż, który w zgrupowaniu pełnił funkcję oficera informacyjnego o pseudonimie „Jarema”, nie utrzymywał ze mną kontaktów, ani mnie nigdzie nie forował. Zimą po terenie poruszał się saniami przydzielonymi do jego dyspozycji. Bywało tak, że często ja piechotą maszerowałam z oddziałem do jakiejś miejscowości a wkrótce potem mój mąż przyjeżdżał saniami. Nikt nie wiedział, że my się znamy. Raz robiłam opatrunki jednemu z oficerów, który miał wypadek. Gdy przyszłam do domu, zajmowanego przez niego na kwateręm, to zastałam w nim Sławka. Siedział przy stole i rozmawiał z oficerem leżącym na łóżku. Ręce mi się trzęsły, gdy robiłam opatrunek temu oficerowi, ale się do Włodka nie odezwałam. On też nie zwracał na mnie uwagi. Następnego dnia nocą wyjechaliśmy na patrol. Mieliśmy potyczkę chyba z Ukraińcami i jeden z naszych zginął. Było mi bardzo przykro i nieprzyjemnie. Wcześniej jechałam z tym chłopakiem na wozie, żalił się, że boli go noga i mówiłam mu, żeby przyszedł do mnie jutro to może coś mu pomogę. Zabraliśmy biedaka na furmankę i w ponurym nastroju wracaliśmy do miejsca postoju. Wtedy saniami dotarł do nas mój przyszły mąż i wziął mnie na swoje sanie. Następnego dnia oficer, któremu ponownie zmieniałam opatrunek zapytał mnie skąd znam „Jaremę”. Odpowiedziałam, że pochodzimy z tej samej miejscowości. Oczywiście nie poinformowałam go, że coś mamy do siebie. Włodka już później nie spotkałam. Zobaczyłam go dopiero w Lublinie. Gdy w kwietniu 1944 r. dywizja po ciężkich bojach z Niemcami wyruszała z lasów stęzarzyckich i nosurskich na północ, usiłując przebić się przez linię wojsk niemieckich na Polesie, musiał on wycofać się do Włodzimierza. Nie mógł bowiem poruszać się po bagnach i bezdrożach.

Było mu ciężko

– Ja zostałam w oddziale. Z nad Turii zostaliśmy skierowani do Kolonii Strzeleckiej. Tam w czasie świąt Wielkiej Nocy przeżyliśmy pierwsze ciężkie bombardowanie niemieckiego lotnictwa. Pamiętam, że podczas niego zginął z naszego plutonu Węgier który zdezerterował ze swego oddziału i przyłączył się do nas. Było mu ciężko, bo rozmawiał tylko po węgiersku, którego my kompletnie nie rozumieliśmy i nie potrafiliśmy się z nim dogadać. Z Kolonii Strzeleckiej przerzucono nas w rejon Puzowa, gdzie toczyliśmy ciężkie walki z Niemcami. Później zaczęliśmy wycofywać się w kierunku Lasów Mosurskich. Na ich skraju nasza kompania toczyła walki osłonowe z Niemcami. Potem przebijaliśmy się do Lasów Szackich. Wcześniej forsowaliśmy tory. Te też było ciężkie przeżycie. Za pierwszym razem grupie, w której się znajdowałam nie udało się przejść torów. Ogień pociągu pancernego był zbyt silny. Lekko oberwałam odłamkiem szrapnela w nogę. O ile wcześniej uczestnicząc w patrolach nie bałam się i uchodziłam nawet za odważną, to przy przechodzeniu przez tory, po raz pierwszy przeżyłam strach i zaczęłam się bać. Zobaczyłam jak dwóch chłopaków niosło na desce ciężko ranną sanitariuszkę. Uświadomiłam sobie, że to przecież ja mogłam leżeć na tej desce. W naszym oddziale było tez sporo rannych. Koledzy znosili ich wszystkich na polanę. Niektórzy byli bardzo zmasakrowani. Miałam z innymi sanitariuszkami pełne ręce roboty. Ponury nastrój udzielał się wszystkim. Sporo żołnierzy polegało, bądź zginęło, w ciemnościach. Niektórzy błąkali się po lesie. Dowódcy usiłowali opanować sytuację i przywrócić porządek w oddziałach, przed czekającą nas kolejną przeprawę przez tory. Innego wyjścia nie było. Niemcy szli naszym tropem. Mieliśmy do wyboru, przedostać się na drugą stronę torów lub pozostać na miejscu i zginąć. Wszyscy bali się przemarszu przez łąki oddzielające nas od torów.

Stan przedzawałowy

– By Niemcy z bunkrów rozmieszczanych wzdłuż torów nas nie zauważyli powinniśmy pokonać je bezszelestnie, w absolutnej ciszy. Tymczasem zadanie to należało do niewykonanych. Na łakach stała woda. Marsz przez nie kolumny składającej się z kilkuset ludzi wywoływał plusk wody. Dla mnie brzmiał on jak wystrzały armatnie. Gdy maszerowaliśmy następnego wieczora, czekałam tylko, kiedy Niemcy zaczną strzelać rakietami i będą mieli nas jak na dłoni. Miałam wtedy chyba stan przedzawałowy. Gdy podchodziliśmy pod nasyp torów, to strasznie zaczęło mnie boleć serce. Ledwie udało mi się iść dalej. Niemcy na szczęście nas nie zauważyli i tym razem pokonaliśmy tory bez przeszkód. Plusk wody na tej łące pod butami żołnierzy zapamiętałam na zawsze. Takie to było straszne przeżycie. Wiele lat po wojnie, gdy mieszkaliśmy w Górkach Noteckich znowu zaczęło mnie dręczyć. Mąż zaczął studiować w Poznaniu i dojeżdżać na uczelnię pociągiem. Przyjeżdżał o 11 wieczorem ze stolicy Wielkopolski i ja wychodziłam po niego na stację, żeby mu pomóc nieść teczkę. Chodził o kulach i jeżeli nie miał towarzysza, to teczkę zawieszał sobie na pasku. Od stacji Górki Noteckie oddzielały ogromne łąki. Mijając je strasznie się bałam. Znów słyszałam ten plusk wody, a przecież żadnego plusku nie było. Istniał tylko w mojej pamięci. Po przejściu torów doszliśmy do Lasów Szackich. Tu przeszliśmy reorganizację. Oddziały zostały przeorganizowane, wielu żołnierzy nie przeszło torów, poległo i zginęło.

Nocne przemarsze

– Niektóre kompanie i plutony zostały zdziesiątkowane. W lasach szackich szczególnie w kość dały mi mocne przemarsze. Trzeba było podczas nich bardzo uważać, żeby nie zabłądzić i nie stracić z oczu pleców partnera. Jeżeli ktoś stracił z nim kontakt i poszedł w inną stronę, to pociągał za sobą nastepnych i kolumna się rwała i ranek zaczynał się od szukania zgubionych. Sytuację utrudniały padające deszcze i ciemne nocne. Jak lało, to podczas marszu najpierw czuło się mokre łokcie, później ramiona i całą resztę.

C.D.N

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply