Przewoziła złoto dla konspiracji

W Warszawie trwało powstanie. Jak zawitał od niej wiatr, to dochodziła do nas woń spalenizny, a w powietrzu fruwały płachty palonego czarnego papieru, których była masa…

Jadąc do Warszawy z rodzicami Eugenia Borkowska w Lublinie przekonała się, jaką moc ma posiadana przepustka podpisana przez oficera SS, w biurze którego pracowała. Pociąg na stacji w tej miejscowości zatrzymał się i stał dość długo.

– Nagle wpadli Niemcy z okrzykiem „raus!” i zaczęli wszystkich wyganiać na peron – wspomina Eugenia Borkowska. – Ich dowódca podszedł do nas zdziwiony, że nie wyszliśmy na peron, ale jak zobaczył moją przepustkę, to nas nie ruszył i pozwolił nam zostać. Pojechaliśmy dalej wysiadając w Otwocku. Obok tego miasteczka, w Karczewie, odległym o jakieś trzy kilometry, mieszkała rodzina matki. U niej się zatrzymaliśmy. Następnego dnia udałam się do Warszawy, żeby przekazać pod wskazany adres, czyli na Zajęczą 13 meldunek. Ulica ta znajdowała się na Powiślu. Tuż za pomnikiem Kopernika schodziło się po schodkach w dół i zaraz za nimi była kamienica na Zajęczej. Dziś już jej nie ma.

– Trafiłam pod wskazany adres dość szybko, weszłam na górę, zapukałam do drzwi, ale niestety nikt nie otwierał – mówi. – Oficer z Kowla, który skierował mnie pod ten adres przewidział taką sytuację. Wtedy miałam pojechać do jego żony kolejką pod Warszawę i przedstawić jej całą sytuację. Nie pojechałam tam jednak od razu. Pokręciłam się trochę po okolicy i przyszłam jeszcze raz. Drzwi znowu zastałam zamknięte. Nikt mi nie otworzył. Pojechałam wtedy do Michałowa do żony tego oficera. Ta mnie wysłuchała i oświadczyła – to ja z panią pojadę.- Ubrała się i udała się ze mną. Gdy znalazła się pod drzwiami na Zajęczej, te od razu się otworzyły i wpuszczono mnie do środka. Tam powiedziano mi, że owszem widzieli mnie, ale mnie nie znali, więc nie otwierali. Przekazałam im meldunek, a oni spytali, czy mam dokumenty. Powiedziałam, że posiadam tylko swoje z Wołynia. Zadeklarowali wtedy, że wyrobią mi właściwe dokumenty. Zrobili mi zdjęcie i w ciągu dwóch godzin miałam kenkartę obowiązującą w Generalnym Gubernatorstwie. Wynikało z niej, że mieszkam w Warszawie przy ulicy Mickiewicza, nota bene przy tej, przy której teraz mieszkam. Bałam się tej kenkarty, bo przecież Warszawy w ogóle nie znałam, nie miałam pojęcia o jej realiach. Nie zamierzałam w stolicy zostawać. Powiedziałam, że mam się gdzie zatrzymać i jutro przyjadę po przesyłkę do Lubomla, bo zamierzam wracać. Pojechałam do rodziców o nic się nie pytając. Rano wróciłam do tego konspiracyjnego lokalu po przesyłkę na Wołyń. Nie dano mi nic, tylko sznur złotych carskich 10-rublówek. Miałam je zabrać ze sobą na Wołyń i oddać w Lubomlu aptekarzowi.”

Przesyłka dla aptekarza

„Miałam niemiecka przepustkę, więc nie bałam się zabrać ze sobą tej przesyłki. Przyjechałam do Lubomla i od razu idę do Wandy i mówię, że mam przesyłkę dla aptekarza , ale go nie znam i nie wiem, jak mu wręczyć. Wanda, która znała w miasteczku wszystkich zadeklarowała, że ze mną pójdzie do niego. Udaliśmy się do apteki. Stanęliśmy w kolejce, w której przed nami były jakieś trzy osoby. Gdy wyszły, wręczyłam aptekarzowi przesyłkę z pieniędzmi. Ten wziął, wyszedł do drugiego pokoju i na tym sprawa się skończyła. Po latach Stasiu Maślanka powiedział mi, że pieniądze te były przeznaczone na wykup kogoś z niemieckiego więzienia. Ja po wręczeniu przesyłki wróciłam do pracy u mojego Niemca. Jak mnie zobaczył, to zapytał od razu – no i jak, jesteś zadowolona? – odpowiedziałam mu, że tak. – Nie była to prawda. Od razu zaczęłam kombinować, jak wyrwać się od tego Niemca. W Lubomlu nic mnie nie trzymało. Rodzice byli pod Warszawą. Młodszy brat poszedł do partyzantki i zostałam sama. Nie bardzo jednak wiedziałam, co robić. Radziłam się Wandy, ale ta niewiele mi pomogła. Oświadczyła, że matka nie może nie może porzucić pracy, a ona też jej samej nie zostawi. Przychodzę więc do pracy, piszę i znów płaczę. Niemiec widząc to zerwał się zza biurka i rozkładając ręce warknął – co znowu? – Widać było, że jest zdenerwowany i ma dość moich humorów. Skruszonym głosem, chcąc go uspokoić, mówię – Ja jestem chora, ja jestem bardzo chora! – Ten kazał mi wtedy pojechać do Chełma do szpitala. Nie puścił mnie jednak samej, tylko przydzielił mi żołnierza do eskorty. Nic żeśmy jednak nie załatwili.”

To był ludzki Niemiec

„Żołnierz niemiecki nie znał Chełma, nie potrafił trafić do szpitala. W mieście było również zamieszanie, bo na kilku ulicach trwała łapanka. Mnie też mało Niemcy nie wciągnęli do auta. Wróciliśmy do Lubomla z niczym. Dzięki temu mogłam jeszcze raz pojechać do Chełma. Niemiec po raz kolejny się zgodził. To był jakiś ludzki Niemiec mimo, że wyglądał groźnie i nosił esesmański mundur, którego wszyscy się bali. Pozwolił mi pojechać. Znów przydzielił mi żołnierza do eskorty i pojechaliśmy do Chełma. Tam już nie czekałam, tylko postanowiłam uciec. Bez trudu zmyliłam eskortującego mnie żołnierza i byłam wolna. Pojechałam do rodziców do Karczewa korzystając z faktu, że miałam wyrobioną w Warszawie kenkartę. Po jakichś dwóch, czy trzech dniach przyjechał starszy brat, który powiedział, ze nasz młodszy brat, który poszedł do partyzantki, został złapany z bronią w ręku i przebywa w obozie w Okszowie k/ Chełma. Postanowiłam do niego pojechać. Z moją kenkartą mogłem swobodnie poruszać się po terenie Generalnego Gubernatorstwa i nic nie ryzykowałam. W Chełmie poszłam do oddziału Rady Głównej Opiekuńczej, który mieścił się w budynku, w którym przed wojną znajdowała się dyrekcja kolei. Spotkałam w jej siedzibie jakieś dwie panie, które miały listę osadzonych w obozie. Sprawdziłam było na niej nazwisko brata i jego pseudonim. Od razu powiedziałam, że jadę do tego obozu i spytałam się pani siedzące w biurze jak tam dojechać. Te zaczęły mi odradzać i ostrzegać, że jest tam bardzo surowy komendant, który jeszcze mnie zamknie w tym obozie. Ja jednak twardo stwierdziłam, że muszę brata zobaczyć i koniec. Po drodze kupiłam butelkę śmietany i jedną cebulę. Na więcej nie miałam po prostu pieniędzy. Jakoś dotarłam do tego obozu. Dostałam się też do komendanta, który okazał się siwym starszym facetem, później dowiedziałam się, że to prawdopodobnie był Austriak. W jego gabinecie zaczęłam od razu płakać i prosić go, żeby zgodził się na to bym mogła zobaczyć mojego młodszego brata. Ten zawołał żołnierza i kazał zaprowadzić mnie do obozu, bym mogła zobaczyć brata. Odległy był o jakieś 200 m od siedziby komendantury. Składał się z jakiś budynków otoczonych drutem kolczastym.”

U brata w obozie

„Żołnierz zaprowadził mnie na wartownię i kazał czekać. Po kilku minutach przeprowadzono brata, którego ja najzwyczajniej w pierwszej chwili nie poznałam. Wysoki, chudy, jak szczapa, na głowie miał czapkę budionówkę, na sobie jakieś łachy, na nogach jakieś podarte buciory obwiązane drutem. Od razu się rozpłakałam i przez łzy pytam brata – Waldek co się z tobą stało, w co ty jesteś ubrany? – On zaś żachnął się, że miał nowe umundurowanie ze zrzutów, ale w obozie wszystko mu zabrali i dali te łachmany. Rozmawialiśmy pięć czy dziesięć minut. Brat powiedział, że był chory a ja poinformowałam brata, że rodzice są pod Warszawą.

Z Chełma pojechałam do Warszawy i znów zameldowałam się na Zajęczą. Tam zdałam relację z misji przewożenia złotych monet do Lubomla. Wtedy osoba tam będąca spytała mnie, czy nie chciałabym wrócić na Wołyń i objąć obowiązki opiekuna polskich rodzin, które tam pozostaną po wojnie. Zgodziłam się bez wahania. Wtedy wsiedliśmy do tramwaju, by przyjechać do drugiego lokalu konspiracyjnego. W nim przyjął mnie starszy siwiejący pan, który jeszcze raz ponowił propozycję pozostania na Wołyniu. Z bólem udowodnił też, że po wojnie tereny za linią Curzona odpadną od Polski i zostaną przyłączone do ZSRR. Jeszcze raz potwierdziłam, że chętnie wrócę na Wołyń i zostanę opiekunką u polskich rodzin. Wtedy ten pan zapytał, w jakim mieście chciałabym się osiedlić? Po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że najlepsze byłoby Równe, bo w Kowlu za bardzo mnie znają. Mój rozmówca zgodził się powiedział, że dostanę wszystko co potrzeba, dokumenty itp. Miałam się zgłosić za kilka dni. Tymczasem sytuacja na froncie zmieniała błyskawicznie. Sowieci rozpoczęli ofensywę i szybko znaleźli się nad Bugiem. Myśmy o tym nie wiedzieli. Ja zgodnie z umową za kilka udałam się znów ma Zajęczę. Dla mnie była to cała wyprawa.”

Miała dużo szczęścia

„Z Otwocka szedłem piechotą do Słomczyna, gdzie była przeprawa promowa, na drugą stronę Wisły. Następnie kolejką wilanowską dojeżdżałam do Belwederskiej i stąd piechotą zasuwałam na Zajęczą, a był to przecież kawał drogi. Nie miałam po prostu pieniędzy na tramwaj. Nie powiedziałam o tym ludziom z Zajęczej, a oni też się o to nie pytali. Idąc ulicami można było zaobserwować podenerwowanie zarówno wśród przechodniów jak i maszerujących niemieckich żołnierzy. Coś wisiało w powietrzu, choć ja nie miałam pojęcia co. Ubrana byłam w kostium z samodziału a na ramieniu niosłam torbę własnoręcznie uszytą z takiego samego materiału. W niej miałem dokumenty, kenkartę i sowiecki paszport, z którym można było podróżować po Wołyniu. W pewnym momencie zostałam zatrzymana przez żołnierza niemieckiego, który stał na ulicy i sprawdzał dokumenty. Na swój widok od razu wrzasnął – halt! – Przez ułamek sekundy zastanawiałam się, który dokument mu pokazać. Powinnam mu pokazać kenkartę, bo ta bardzo dobrze sfałszowana, była praktycznie nie do rozpoznania przez zwykłą kontrolę. Bałam się jednak, że żołnierz której ją przeglądał spyta mnie gdzie jest ulica Mickiewicza, na której rzekomo mieszkam i będzie wpadka na całego. Warszawy, jak już wcześniej mówiłam, nie znalazłam zupełnie. Dałam mu sowiecki paszport. Ten wziął go do ręki i zapytał – warum rusisch paszport? – Ja odpowiadam – Ich bin von Kowel! – i patrzę mu w oczy. Ten spojrzał na mnie, jak gdyby chciał uzmysłowić sobie, gdzie jest ten Kowel i po chwili zwrócił mi paszport. Równie dobrze mógł mnie zaaresztować, ale tego nie zrobił. Z takim paszportem w Warszawie musiało się mieć przepustkę uprawniającą mnie do poruszania się po Generalnym Gubernatorstwie. W kontaktach z Niemcami miałam po prostu dużo szczęścia. Niemiec, który mnie legitymował słyszał też zapewne o Kowlu, w którym przez wiele tygodni toczyły się ciężkie walki. W komunikatach wojennych jego nazwa często się przewijała. Udało mi się jakoś dotrzeć do Zajęczej, ale tam nikogo nie zastałam. Chcąc nie chcąc udałam się wtedy na Pragę, by kolejką Karczewską zatrzymującej się przy Zielenieckiej, którą mogłam dostać się do Karczewa, gdzie mieszkali rodzice. Na peronie tłok był straszny. Traf chciał, że na peronie ku mojemu zdumieniu spotkałam brata, który przed wojną ukończył we Włodzimierzu podchorążówkę i wziął udział w wojnie obronnej w 1939 r. a później związał się z warszawską konspiracją.”

Nie przeszła frontu

„Był m.in. członkiem Kedywu, czyli Kierownictwa Dywersji. Powiedziałam mu, że rodzice są w Karczewie. Brat się ucieszył i postanowił, że pojedzie ze mną ich odwiedzić. Jakoś udało nam się dostać do kolejki i ruszyliśmy do przodu. Na Wiatracznej kolejka stanęła i nie chciała dalej jechać. Zaczęły się jakieś targi z maszynistą, zbiórki na drewno, czy na remont, odbywały się sceny jak z „Przedwiośnia” Żeromskiego, gdy Cezary Baryka wracał z ojcem do Polski z bolszewickiej Rosji. Ostatecznie jakoś udało się nam dotrzeć do Karczewa po trzech czy czterech godzinach. Gdy kolejka zatrzymała się w Karczewie ze zdumieniem zobaczyliśmy, że na ulicach stoją sowieckie czołgi. Armia Radziecka przekroczyła Bug i jej zagony pancerne parły w stronę Wisły. W Warszawie wybuchło powstanie i już nie miałam szans na skontaktowanie się z lokalem na Zajęczej. Na Wołyń już nie pojechałam. Nie miałam rozkazów, dyspozycji oni środków na działalność. Siedzieliśmy razem w Karczewie czekając na rozwój wypadków. Obok nas kwaterowali żołnierze z II Armii Wojska Polskiego, z którymi szybko się zaprzyjaźniłam, byli to tacy sami chłopcy, jak my też pochodzący ze Wschodu, ubrani w polskie mundury, tylko noszący orzełki bez korony. Z tych orzełków śmialiśmy się nazywając je wronami. Wśród żołnierzy, którzy odwiedzali dom, w którym mieszkaliśmy przychodził też młody porucznik, który okazał się oficerem politycznym. On mi się podobał i ja mu się podobałam. Nawiązał się między nami flirt, nic wielkiego, ale jednak. Wiadomo serce nie sługa, choć czasy nie były sprzyjające. W Warszawie trwało powstanie. Jak zawitał od niej wiatr, to dochodziła do nas woń spalenizny, a w powietrzu fruwały płachty palonego czarnego papieru, których była masa. Chyba we wrześniu 1944 r., kiedy trwały przygotowania do szturmu na Pragę otrzymaliśmy polecenie opuszczenia Karczewa, który znajdował się podobno w strefie niemieckiego ostrzału. Przeprowadziliśmy się do Starej Wsi gdzie chłopi udostępnili nam mieszkanie w jednej z chałup. Nasze miejsce zajęły oddziały armii polskiej, które rozłożyły się między Otwockiem a Karczewem. Kwaterowało głównie w lesie w wykopanych przez siebie ziemiankach.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply