Powrót do życia

– Po tygodniowym pobycie w domu narzeczonej Huberta na Śląsk wkroczyli Sowieci. Ich pierwsze oddziały zobaczyłem na ulicach 29 stycznia 1945 r. około południa – mówi Tadeusz Socha. – Wylazłem ze swojego wyrka, aby oglądnąć swoich wyzwolicieli, a także trochę z nimi porozmawiać. Szybko się do nich rozczarowałem, gdyż jeszcze tego samego dnia zdążyli okraść wielu Bogu ducha winnych ludzi, którzy nie nosili żałoby po Niemcach, tylko podobnie jak wszyscy Polacy oczekiwali wyzwolenia spod ich reżimu.

– Ogarnął mnie wielki wstyd za nich, gdyż jeszcze kilkanaście dni temu miałem o Rosjanach inne zdanie. Po tym, co zobaczyłem, nie mogłem o nich inaczej powiedzieć jak „ostatnia swołocz”. Najgorsze zaczęło się, kiedy wtargnęli do dużej hurtowni win i schlali się jak świnie, po czym atakowali bezbronnych ludzi, odbierali im zegarki, części garderoby, obrączki i pierścionki. Wieczorem wielu krasnoarmiejców włamywało się do mieszkań samotnych kobiet, które gwałcili. Na osiedlu, którym mieszkałem u narzeczonej Huberta, cała noc rozlegały się krzyki i błagania o pomoc. Widząc, co się dzieje, postanowiłem jak najszybciej opuścić gościnny dom moich gospodarzy i wyjechać do domu rodziców. Moją decyzję przyspieszył fakt, że Sowieci zaczęli komisyjnie odwiedzać mieszkania i legitymować przebywające tam osoby. Ja nie miałem żadnych dokumentów.

Dwie kromki chleba

– Niemieckie papiery spaliłem, zresztą w ówczesnej sytuacji nie były wiele warte. Mogły mi tylko przysporzyć dodatkowych kłopotów. 31 stycznia 1945 r. wyruszyłem z Chorzowa w kierunku Chrzanowa. Moi gospodarze dali mi na drogę dwie kromki chleba ze smalcem. Wcześniej odziali mnie wybierając stara marynarkę i spodnie z rzeczy pozostawionych przez wyjeżdżających do Rzeszy sąsiadów. W tym odzieniu bez kurtki wybrałem się w drogę. Pierwszych kilka kilometrów szedłem pieszo, dopiero po dwugodzinnym marszu udało mi się wsiąść do samochodu ciężarowego, prowadzonego przez Polaków i tym samochodem dotarłem do Chrzanowa. Było prawie ciemno, kiedy znalazłem się w tym mieście. W jakimś budynku użyteczności publicznej znalazłem nocleg na słomie położonej na betonowej posadzce. Podobnych do mnie wędrowców było tam kilkudziesięciu, wszyscy ogromnie zmęczeni i wynędzniali. Niektórzy wracali z obozów koncentracyjnych. Obok mnie też położył się taki „pasiak” z Oświęcimia. Był szary jak popiół i jedynie ogromnie wybałuszone oczy sygnalizowały, że leżał obok mnie żywy człowiek. Nie miałem ochoty dzielić się z nim moimi dwiema kromkami chleba, bo sam byłem głodny. Nie ukrywam, że próbowałem je zjeść po kryjomu, delektując się małymi kęskami chleba ze smalcem. Nie mogłem jednak wytrzymać wlepionego we mnie błagalnego wzroku oświęcimiaka i oddałem mu jedną kromkę. Ani ja, ani on żeśmy się nie najedli, ale jakoś oszukaliśmy głód.”

Głód skręcał kiszki

Następnego dnia Tadeusz Socha znów ruszył w drogę. Nie miał ani grosza w żadnej walucie, ani żadnego przedmiotu, który mógłby wymienić na kromkę chleba, a do Krakowa, w którym miał rodzinę było jeszcze 50 km. Głód zaś skręcał mu kiszki. Okazało się jednak, że Opatrzność go nie opuściła i nadal czuwała nad nim.

– Kiedy znalazłem się w pierwszej wiosce za Chrzanowem, zza ogrodzenia odezwała się do mnie młoda wysoka dziewczyna – wspomina wzruszony. – Bardzo grzecznie się jej również ukłoniłem, a ona mnie zapytała, czy nie chciałbym wstąpić i choćby rąk sobie umyć. Mycie rąk było ostatnim na liście moich życzeń, ale z przyjemnością przekroczyłem próg tego gościnnego domu chwaląc Pana Boga. Najpierw istotnie kazano mi umyć ręce i obmyć twarz. Później posadzono mnie przy stole, na którym z pełnego głębokiego talerza unosił się zapach dymiącej zupy. Zjadłem tę zupę z duża kromką chleba, pięknie podziękowałem i pokłoniwszy się gospodarzom chciałem ruszyć w dalszą drogę. Pani domu zatrzymała mnie jednak i wręczyła na drogę duży kawał chleba z plasterkami słoniny. Od razu stanął mi przed oczami „oświęcimiak”, z którym wczoraj podzieliłem się chlebem i zrozumiałem, że Pan Bóg zawsze odpłaca ludziom za dobre uczynki. Powiodło mi się również w dalszej drodze. Spotkałem po drodze ciężarówkę, w której siedział major WP i kierowca. Zabrali mnie do Krakowa, w którym chciałem odwiedzić swoją ciotkę Kasię Staszek. Szybko udało mi się odnaleźć dom wujostwa, ale ku mojemu zdziwieniu leżał on w gruzach. Okazało się, że pech chciał , że duży dom Staszków był jedynym zniszczonym przez Niemców uciekających z Krakowa. Stał on nad samą Wisłą w rejonie Podgórza. Od sąsiadów wujostwa dowiedziałem się, ze zostało ono przesiedlone kilkaset metrów dalej na ulicę Lwowską. Odnalazłem ich tam bez trudności, choć było już ciemno. Wujostwo po utracie całego dobytku miało niewiele więcej niż na sobie, więc przywieziony przeze mnie kawał chleba ze słoniną znalazł godne miejsce na stole. Podobnie jak gospodarze spałem na podłodze, ale byłem bardzo szczęśliwy. Dopiero teraz dotarło do mnie, że nie musze się obawiać spotkania z Minrathem, dawnym szefem K. Wer Shulz (HKP), który nie może mi nic zrobić i raczej sam musi się martwić o własną skórę. Następnego dnia udałem się na ulicę Batorego , gdzie podobno można było załatwić dokumenty. Wciąż bowiem ich nie miałem i byle patrol mógł mnie zatrzymać jako podejrzanego.”

W drodze do domu

– Okazało się, że znów mam dużo szczęścia, bo zaraz po wejściu do budynku spotkałem znajomego o nazwisku Garstka, który pochodził z miejscowości Jaźwiny, sąsiadującej z Czarną. Opowiedziałem mu o swoich perypetiach i poprosiłem o pomoc w zdobyciu jakiegoś papierka. Mój sąsiad zaprowadził mnie do jakiegoś oficera, któremu zameldowałem swoją prośbę. Wtedy zorientowałem się, że jestem w Komendzie Milicji Obywatelskiej, a Garstka chce mnie wciągnąć w szeregi milicji. Oficer z propozycji Garstki był bardzo zadowolony i od razu powiedział, że jestem przyjęty. Ja mu na to, że zaszło nieporozumienie, bo faktycznie jestem kaleką niezdolnym do służby. Jak zobaczył mój łokieć prawej ręki, to tylko pokiwał głową i zgodził się, że nie mógłbym strzelać w razie potrzeby. Wręczył mi dwujęzyczne oświadczenie i „udostowierienie”, w którym zamiast fotografii znalazło się kilka słów o moich znakach szczególnych, czyli o sztywnym łokciu prawej ręki. Pan Garstka wystarał się dla mnie jeszcze na drogę o bochenek chleba i kawałek boczku, co miało mnie uratować przed głodem do Tarnowa. Kolej jeszcze nie funkcjonowała, bo Niemcy zniszczyli tory kolejowe i musiałem ponownie korzystać z przygodnej okazji. W Tarnowie zatrzymałem się u państwa Posków, od których dowiedziałem się, że Czarna została zniszczona, a jej mieszkańcy zostali wysiedleni do Skrzeszowa. Następnego dnia udałem się do tej miejscowości odległej o dobre parę kilometrów od Tarnowa, gdzie spotkałem się z rodzicami. Warunki bytowania były w niej więcej niż mizerne. Rodzice postanowili wrócić na stare śmieci i odbudować dom. Ja musiałem iść do pracy, żeby zarobić na kawałek chleba. Znajomy ojca, ówczesny zawiadowca stacji rozrządowej w Dębicy w dniu 21 urodzin, czyli 6 lutego 1945r. zatrudnił mnie w tamtejszej parowozowni. Po kilku miesiącach postanowiłem zmienić pracę i wyjechać na ziemie odzyskane, czyli na „dziki zachód”, który dla mnie wydawał się prawdziwym eldorado. Skorzystałem z pomocy mojego kolegi Staszka Cichonia, który pracował k/ Szczecinka w Grzmiącej. Podróż pociągami z Czarnej do Szczecinka można w tym czasie porównywać z perypetiami, jakie spotkały wyjeżdżających w XIX w. Do Ameryki za chlebem. Nikt nie wiedział, czy pociąg przyjedzie i dokąd pojedzie i czy w ogóle będzie można do niego wsiąść.”

Praca w gorzelni

– Trzeba było koczować na dworcu i czekać. Jechałem, o ile sobie przypominam, trzy dni. Na miejscu dostałem pracę w Kluczu Majątków Państwowych, którego szefem był Tadeusz Truchan z Ciężkowic, czyli krajan. Cały majątek znajdował się w rękach Sowietów. Tylko gorzelnia była pod nadzorem klucza. Ja zostałem jej kierownikiem. Było to bardzo ważne, dziś można rzec strategiczne stanowisko. Jako kierownik gorzelni miałem oficjalnie do swojej dyspozycji 40 litrów ponad 60-procetnowej okowity tygodniowo. Alkohol ten stanowił wówczas jedyną w obiegu będąca walutę. Za niego mogłem nabyć surowce potrzebne do produkcji alkoholu. Głownie zaś do kupowania jęczmienia. Oczywiście nie kupowałem go na wolnym rynku. Nabywałem go od krasnoarmiejców, goszczących w sąsiednim majątku. Ci zaś nie mieli żadnego pojęcia o wartości jęczmienia, więc z każdym żołnierzem , któremu chciało się pić, trzeba było uzgadniać cenę indywidualnie. Nawet jeżeli któryś otrzymał mniej wódki niż mu się należało, to i tak nikt się o tym nie dowiedział, bo wymieniający nigdy nie poinformował nikogo o swojej transakcji. Przychodzili w odwiedziny do mnie z propozycjami wymiany nie tylko szeregowcy, ale także oficerowie. Kiedyś zjawił się lejtnant z propozycją nie do odrzucenia. Zajmował się hodowlą trzody chlewnej. Ukradł on świniom trochę maślanki i przyszedł do mnie wymienić ją jako „śmietanę” na „spirt”. Kazałem mu wylać maślankę z manierki do zlewu, a pracownikowi nalać do niej do pełna okowity. Ten się tak wzruszył, że pocałował mnie w rękę. Często przychodzili też do mnie żołnierze pracujący przy świniach z prośba o „stakańczyk” gorzałki, symulując różne dolegliwości lub wymyślając jakieś szczególne okazje. Raczej im nie odmawiałem. Szef kazał mi bowiem utrzymywać z sąsiadami dobre stosunki. Praca ta zaczęła mi się podobać nawet za bardzo. Zwłaszcza zaś suto zakrapiane kolacje z moim szefem Tadeuszem Truchanem. Jedzenie na nich było nie tylko smaczne, ale i obfite. Byłem też zapraszany do mieszkań pracowników na różne uroczystości takie jak chrzciny, wesela czy imieniny. Początkowo nikomu nie mówiłem o swoich przeżyciach w czasie wojny.

Spowiedź na komisariacie

– Raz jednak wiosną 1946r. byłem zbyt gadatliwy, co spowodowało, że miałem kłopoty. Jeden z sąsiadów państwa Truchanów doniósł milicji o moich opowieściach i wezwano mnie przed oblicze starszego sierżanta Władysława Danę, gminnego komendanta Milicji Obywatelskiej w Grzmiącej i szczegółowo przesłuchano. Wszystko, jak na świętej spowiedzi i ze szczegółami opowiedziałem panu komendantowi, odpowiadając na wszystkie zadawane pytania. Na końcu komendant wstał zza biurka i oświadczył „pan jest dla mnie bohaterem”. Od razu wydał mi też zaświadczenie o moim sprawowaniu się i zachowaniu na terenie gminy Grzmiąca, gdyż powiedziałem mu, że skoro tu na mnie donoszą, to chcę stąd wyjechać. W tym momencie do komendanta przyszedł wójt gminy, który po wysłuchaniu relacji komendanta oświadczył mi, że chce również podpisać przeznaczony dla mnie dokument. Zachowałem na pamiątkę to zaświadczenie.”

Tadeusz Socha śmiejąc się pokazuje pożółkłe zaświadczenie liczące 65 lat, wypisane na maszynie przez Komendanta Posterunku Gminnego MO w Grzmiącej , opatrzone dwoma pieczęciami posterunku i kontrasygnowane przez Zarząd Gminy w Grzmiącej. Nosi ono datę 27.03.1946 r. i stwierdza, że: ”obywatel Socha Tadeusz urodzony 6.2.1924 r. w Czarnej koło Tarnowa syn Władysława i Józefy. Obecnie przebywał w Grzmiącej od dnia 14.7.45 do dnia 29.3.46 r. W czasie pobytu zachowywał się nienagannie”. Zaświadczenie to, choć bardzo krótkie, było niesłychanie ważne. Konspiracyjna przeszłość i pobyt w Niemczech jeszcze nie raz odbijały się panu Tadeuszowi czkawką… Miał jeszcze wiele kłopotów. Wtedy jednak traktował życie jako przygodę i problemami nie bardzo się przejmował. Sam sobie niemal szukał problemów, zachowując się jak zawadiaka, który nie darmo był żołnierzem 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty. Z gorzelnią w Grzmiącej żegnał się bez żalu i tak musiałby ją opuścić.

Wyjazd do Kłodzka

– Nasza produkcja gorzelniana miała trwać tylko jeden sezon – wspomina. – Mieliśmy bowiem przerobić na alkohol kilka tysięcy ton ziemniaków zakopcowanych jeszcze przez Niemców, które już zaczynały gnić i tylko na tego rodzaju przetwórstwo mogły być wykorzystywane. Pamiętam, ze dziennie wytwarzaliśmy około 2000 litrów zacieru i taka ilość już po odpowiednim procesie fermentacyjnym byłą przerabiana na spirytus gorzelniany, wzbogacany przy tej okazji różnymi komponentami dokupywanymi od krasnoarmiejców. Zapasy ziemniaków szybko się kończyły i trzeba było myśleć o wyjeździe. Na kilka dni przed opuszczeniem Grzmiącej mój szef uznał, że trzeba odwiedzić szefa radzieckiego wojskowego gospodarstwa i pożegnać towarzysza majora, z którym dobrze się nam współpracowało. Gdy do niego zaszliśmy i chciałem otworzyć drzwi, zostałem zaatakowany przez owczarka majora, który boleśnie ugryzł mnie w nadgarstek. Rękę mi oczywiście od razu zabandażowano, a gospodarz nie ukrywał swego zakłopotania, że niedopatrzył psa. Uspokoiłem go, ze nie mam pretensji i wszystko wróciło do normy. Po spełnieniu toastu miodówką, przyniesioną przez mojego szefa, oprowadzono nas po „rezydencji” majora. W jednym z pokoi znajdowała się szafa z półkami, na których leżały różnego rodzaju pistolety. Wśród nich dostrzegłem też kilka egzemplarzy pistoletu „parabellum”. Kiedy powiedziałem majorowi, że taka broń stanowiła marzenie każdego partyzanta, on otworzył bez słowa szafę i wręczył mi parabellum wraz z dwoma magazynkami po 9 sztuk naboi każdy. Nie powinienem jej przyjmować.”

Obawiał się prowokacji

– Posiadanie broni bez oficjalnego zezwolenia było zakazane i groziła za to bardzo surowa kara. Nie mogłem się jednak oprzeć. Przed wyjazdem z Grzmiącej udałem się do Szczecinka, by odebrać swoje skromne pobory. Zabrałem ze sobą też i parabellum. Na dworcu w Szczecinku zachciało mi się stanąć w kolejce do „wodopoju”, czyli do studni z ręczną pompą. Był przy niej tłok, a gdy schyliłem się do jej kranu, wyleciał mi z kieszeni pistolet. Wokół byli różni ludzie, więc nie odważyłem się go podnosić i szybko oddaliłem. Gdy w pobliżu przypadkiem znalazł się jakiś ubowiec, miałbym poważne kłopoty. Ruszyłaby za mną obława. W owym czasie sytuacja na „dzikim zachodzie” była bardzo nieklarowna. Działało jakieś podziemie, proponowano mi nawet, bym się do niego przyłączył, ale zdecydowanie odmówiłem. Obawiałem się prowokacji, a poza tym musiałem, w pierwszym rzędzie dbać o moje nadwerężone zdrowie. Pobyt w więzieniu mógłby być dla niego zabójczy. Za zarobione pieniądze kupiłem sobie przy pomocy jednego z inspektorów Powiatowego Zarządu Majątków Państwowych w Szczecinku garnitur, ale nawet w nim nie pochodziłem. Nieopatrznie pożyczyłem go owemu dyrektorowi, który okazał się zwykłą szują. Pojechał w nim do Poznania, gdzie miał sędziować mecz piłki nożnej i już nie wrócił. Takie to były czasy. Z Grzmiącej znów wyjechałem na „dziki zachód”, ale tym razem na południe od Kłodzka, gdzie zamieszkałem u mojego kolegi z Czarnej, nieżyjącego już Tadeusza Pary.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply