W maju, czerwcu i lipcu 1946 r. codziennie nawet czterokrotnie odbywałem z lubelskiego lotniska ryzykowne loty, przewożąc zaopatrzenie dla garnizonów wojskowych walczących z UPA w Bełzie, Krystynopolu, Hrubieszowie, Chełmie, Włodawie i Białej Podlaskiej. Podczas przelotów widziałem zaatakowane przez UPA polskie wsie płonące jak zboża na polach.

Adam Kownacki nie ukrywa, że jadąc do Sum trochę się bał. Nie wiedział co to za armia będzie w nich tworzona, „polska” czy ruska? Te same co on wątpliwości miało wielu jego kolegów z Przebraża.

– Gdy jednak przybyliśmy do Sum i zameldowaliśmy się w polskim obozie przeżyliśmy szok. – wspomina – Zobaczyliśmy polskie mundury a przede wszystkim usłyszeliśmy hymn polski. Dla nas wynędzniałych po rocznym przebywaniu w Przebrażu, w atmosferze stałego zagrożenia ze strony Ukraińców było to wielkie przeżycie. Byliśmy po prostu „głodni” polskości. Nie mogliśmy tylko przyzwyczaić się do piastowskich orzełków. Jeszcze długo budziły one nasze zdziwienie. Mnie od razu odesłano do wojskowego szpitala w Sumach. Po tylu miesiącach służby w okopach i lasach odnowiły mi się nie zaleczone rany. Na jednym z boków po dziś dzień mam jeszcze blizny. Także na nodze miałem trzy dziury. W szpitalu lekarka Żydówka bardzo dobrze się mną zajęła i szybko postawiła na nogi, cały czas ubolewając, że takich młodych do wojska biorą. Ja jak najszybciej chciałem wracać do kolegów. Lekarka, która się mną opiekowała, nie mogła tego zrozumieć. – To my ci życie ratujemy, a ty się spieszysz, żeby je stracić? – dziwiła się, radząc bym posiedział jeszcze w szpitalu ze dwa tygodnie, wypoczął, nabrał sił. Nadmieniła też, że nudzić się nie będę, bo przydzieli mnie do pielęgniarki zajmującej się szpitalną sprawozdawczością. Ja jednak chciałem wracać do koszar. Gdy powtórnie się w nich zjawiłem nie zastałem niestety nikogo znajomego. Wszyscy poszli na front. W koszarach powtórnie stanąłem przed komisją.”

Do szkoły pod Moskwą

„Składała się ona z pułkownika i dwóch kobiet poruczników, pięknych blondyn. Myślałem, że to Rosjanki, ale z ich akcentu od razu się zorientowałem, że są Polkami. Stojąc przed komisją bardzo się zdziwiłem. Wcześniej z wszystkimi zdolnymi do służby nikt się nie cackał. To co odbywało się na placu przypominało targ murzynów. Nikt nikogo się nie pytał gdzie chce iść. Każdy automatycznie dostawał przydział. Oficer beznamiętnie wskazywał, ten do piechoty, ten do artylerii a ten do czołgów. Do mnie ta trzyosobowa komisja podeszła inaczej. Zaczęła sprawdzać moją wiedzę ogólną, pytając o różne rzeczy, szczególnie z zakresu matematyki. Byłem tym zaskoczony, zwłaszcza wiedząc, że pani porucznik zadająca mi te pytania na końcu zapytała – do jakiego rodzaju broni chciałbym pójść? – Odpowiedziałem bez wahania, że do artylerii! Decyzję tą wcześniej dobrze przemyślałem. Uważałem, że artyleria zawsze znajduje się w pewnej odległości od placu boju, że służąc w niej nie będę musiał patrolować lasów czy gnić w okopach. Jedna z pań porucznik tylko się uśmiechnęła i powiedziała twardo – pójdziecie do lotnictwa. Zamurowało mnie niemalże. Nie miałem żadnego pojęcia o tym rodzaju broni. Umiałem jeździć jedynie na rowerze a samolot widziałem tylko na wystawie w Łucku. Nie byłem pewien czy sobie poradzę. Cóż jednak miałem robić. Zostałem kandydatem do Szkoły Lotniczej Nocnych Pilotów w Jegoriewsku koło Moskwy. Przeszliśmy jeszcze gruntowne badania lekarskie i z kilkuset wybrano nas 30 spełniających kryteria zdrowotne. Umundurowano nas i przez Moskwę wysłano do wspomnianej szkoły. Mieściła się ona wśród lasów i funkcjonowała w polowych, prymitywnych warunkach. Mieszkaliśmy w ziemiankach, w których wcześniej mieszkali Estończycy. Pełno w nich było pluskiew i wszelkiego robactwa. Po zakwaterowaniu wkrótce zaczęto nas szkolić. Pierwszy raz gdy zostaliśmy wezwani na zajęcia okazało się, że w ich ramach mamy zakopać cysternę na paliwo. Komendant tej szkoły miał duże poczucie humoru. Jak coś należało przetransportować pytał się – łoszadź jest? Jak koń akurat był pod ręką, wykorzystywano go w charakterze siły pociągowej. Jak nie było, to komendant krzyczał – wołać mi dwóch kursantów. – Oczywiście kursanci nie zajmowali się tylko zastępowaniem konia. Wkrótce zaczęliśmy latać. Początkowo na szkolnych samolotach Ut-2, Ut-1, PO-2. W szkole czuliśmy się dobrze. Mieliśmy niezłych instruktorów. Jako Polacy prezentowaliśmy też w szkole inną kulturę. Uporządkowaliśmy nie tylko ziemianki, które udało się nam odkazić ale całe ich otoczenie. Wytyczyliśmy alejki i wykonaliśmy rabatkę w kształcie orła, żeby jakoś polski sektor zaznaczyć.

Polaków stawiał za wzór

– Jak komendant to zobaczył, to Rosjan przygonił, żeby zobaczyli jak należy dbać o porządek. Każdy z naszej grupy pochodził ze wsi i nie kończył wielkich szkół, ale pewne nawyki miał wpojone. W sumie z 30 kondydatów 27 pozytywnie zakończyło szkolenie i zostało pilotami. Trzech nie dało rady. Kurs nie był bowiem łatwy. Składał się z zajęć teoretycznych, pilotażu nocnego, dziennego i skoków spadochronowych. Ja jako pierwszy z całego kursu samodzielnie usiadłem za sterami. Później zdałem egzamin państwowy i otrzymałem tytuł pilota wojskowego. Następnie skierowano mnie do 13 Transportowego Pułku Lotniczego, działającego na kierunku berlińskim. Po zakończeniu wojny przeniesiono mnie do 17 Pułku Lotniczego Łączności, przemianowanego na 2 Samodzielny Pułk Lotniczy. Stacjonował on w Warszawie na Mokotowie, a później na Bielanach.

W Warszawie panu Adamowi zupełnie przypadkowo przez znajomego udało się odnaleźć swoich rodziców, którzy wyjechali z Przebraża, osiedlając się ostatecznie w powiecie niemodlińskim, gdzie osiadło też większość mieszkańców gminy Przebraże, którym udało się wyjść cało z ukraińskich pogromów. Szczęśliwie odnalazł się też jego brat wywieziony do Niemiec na roboty, który trafił w Niemczech do obozu koncentracyjnego i cudem przeżył.

Cudem uniknął śmierci

– Po wywiezieniu na roboty z powodów politycznych został aresztowany i sądzony w Poczdamie – wspomina Adam Kownacki. – Cudem uniknął wyroku śmierci, ale zesłany został do obozu koncentracyjnego. Uwolniła go wkraczająca do Niemiec Armia Czerwona. Siedząc za drutami nie wiedział, co dzieje się z rodziną i po wyjściu na wolność chciał wrócić na Wołyń. Jakoś przedostał się przez granicę i zaczął szukać rodziny, ale w Przebrażu już nikogo nie zastał. Miał kłopoty z przedostaniem się z powrotem do Polski, granice przeszedł przecież nielegalnie. Z pomocą przyszli mu księża ewakuujący się z katedry łuckiej. Ukryli go w wagonie, w którym przewozili obrazy i inne wyposażenie świątyni. Szczęśliwie udało mu się przejechać granicę i dotrzeć do nowego domu rodziców w Skarbieszowicach k. Niemodlina. Boże Narodzenie w 1945 r. spędziliśmy już razem. Brat niestety już długo nie pożył. Zginął tragicznie w nurtach Odry. Jechał na pierwsze dożynki do Opola i wsiadł na przeładowany prom. Ten na środku rzeki przewrócił się i bardzo wielu ludzi, którzy na niego wsiedli, utopiło się. Jest pochowany na cmentarzu w Tułowicach obok moich rodziców. Na nim spoczywa też wielu moich towarzyszy broni, a także dowódców i członków kierownictwa obrony Przebraża.

Śmierć brata nie była jedynym tragicznym wydarzeniem, które przyszło przeżywać Adamowi Kownackiemu w owym czasie. Dla niego walka z UPA nie była jeszcze zakończona. Formacja ta po wyparciu z Wołynia i Małopolski Wschodniej przeniosła ciężar swych działań na teren tzw. Zakerzonia czyli wschodniej i południowej Polski, gdzie mieszkało sporo Ukraińców. Na obszarze tym wzmogły się mordy Polaków, palono wsie, niszczono mosty , wiadukty kolejowe, napadano na posterunki MO. Niszczono wszelkie struktury władzy. Dla opanowania sytuacji rzucono wojsko, w tym także jednostkę lotniczą, w której służył Adam Kownacki.

Tropienie band UPA

– W ramach zwalczania band UPA skierowano mnie do dyspozycji Okręgu Wojskowego Nr 7 w Lublinie – wspomina. – Do moich zadań należało przeprowadzenie zwiadu lotniczego i tropienie poruszających się band UPA na Lubelszczyźnie. Należały one do kurenia „Pryrwy” i „Żeleźniaka”. Były wśród nich m.in. sotnie „Kropki”, „Dudy” i „Hałajdy”, operujących na terenie powiatów: tomaszewskiego, hrubieszowskiego, włodawskiego oraz części powiatów Biała Podlaska koło Tomaszowa Lubelskiego. W maju, czerwcu i lipcu 1946 r. codziennie nawet czterokrotnie odbywałem z lubelskiego lotniska ryzykowne loty, przewożąc zaopatrzenie dla garnizonów wojskowych walczących z UPA w Bełzie, Krystynopolu, Hrubieszowie, Chełmie, Włodawie i Białej Podlaskiej. Podczas przelotów widziałem zaatakowane przez UPA polskie wsie płonące jak zboża na polach. W lipcu 1946 r. przyleciałem do podpalonego przez UPA, płonącego miasta Bełz i na prośbę dowództwa jego garnizonu udałem się do Hrubieszowa, by ściągnąć dla niego pomoc. Wszystkie loty z tego okresu mam zapisane w książce lotów, którą posiadam.

W lotnictwie Adam Kownacki służył do 1950 r. Odszedł od niego , gdy zaczęła się przyspieszona stalinizacja Wojska Polskiego i przekształcania go w „ludowe”.

Nie chciał donosić

– Na początku lat pięćdziesiątych służba w lotnictwie przestała mi się podobać – wspomina Adam Kownacki. – Dosłużyłem się stopnia oficerskiego, ale nie mogłem zaakceptować jego nachalnego upartyjniania, panoszenia się informacji wojskowej i szukania wroga klasowego. Nie miałem ochoty donosić na kolegów, a to było warunkiem pozostania w służbie. Kto nie chciał tego robić musiał się liczyć, że padnie ofiarą represji. Jako syn chłopów miałem co prawda dobre klasowe pochodzenie, ale fakt przynależności do wołyńskiej konspiracji będącej częścią Armii Krajowej już nie. Wiedziałem, ze jestem na cenzurowanym. Gdy nie potrafiłem wskazać „wroga klasowego” wśród swoich kolegów uznano mnie za „nieaktywnego politycznie”. Wykorzystałem wtedy radę szefa Centralnej Komisji Lekarskiej i przeszedłem do rezerwy z powodu utraty 80 proc. zdrowia. Uznano mnie za inwalidę wojennego bez świadczeń pieniężnych. Lekarz kazał mi się nie oglądać i korzystając z okazji uciekać z wojska. Ostrzegł mnie, że jak zaczną szukać, to zawsze coś znajdą i w najlepszym razie mnie zdegradują. Z orzeczeniem o uznaniu mnie za inwalidę wojennego wylądowałem u rodziców w niemodlińskim, gdzie osiedliło się większość mieszkańców Przebraża i okolic z kierownictwem samoobrony włącznie. Jak znalazłem się w takim „akowskim zagłębiu”, zaraz zainteresowało się mną UB. Pewnego dnia przyjechał do rodziców funkcjonariusz z Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa mówiąc im, że komendant chciałby zobaczyć porucznika, skoro wrócił do rodziny. Musiałem się zgłosić. W PUB zaproponowano mi podjęcie w nim pracy albo współpracy. Zdecydowanie odmówiłem, zasłaniając się faktem, że byłem inwalidą. UB nie dawało mi jednak spokoju. Postanowiłem opuścić niemodlińskie i przenieść się do Brzegu. Nie mając środków do życia, musiałem podjąć pracę w Biurze Urządzania Lasów i Geodezji Leśnej na stanowisku geodety. Zakładałem, że przepracuję w nim kilka miesięcy, póki UB się ode mnie nie odczepi. UB się odczepił, a ja doczekałem się w tej firmie emerytury w 1989 r. Mimo, że formalnie byłem inwalidą, wykonywałem w niej wszystkie czynności. Od pomiaru iobliczeń, do wykreślenia mapy. W przedsiębiorstwie pozostawiłem więc trwały ślad. Są w nim podpisane przeze mnie mapy wykreślane na foliach aluminiowych.

Dalej służy ludziom

Patrząc na swoje życie Adam Kownacki jest dumny z tego, że mimo tak ogromnych doświadczeń udało mu się pozostać człowiekiem niezależnym i o czystym sumieniu, który nie czuje nienawiści do innych narodowości w tym Niemców i Ukraińców. Dalej jest też gotowy służyć ludziom. Jest m.in. Prezesem Zarządu Miejsko-Gminnego Związku Kombatantów Rzeczpospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych w Brzegu. Jego szczupłą sylwetkę można zobaczyć codziennie, jak rano pokonuje pieszo odcinek między ul. Mickiewicza, gdzie mieszka, a brzeskim ratuszem, w którym mieści się biuro związku. Odwiedzając cmentarz w Tułowiczach, na którym spoczywają jego najbliżsi, zatrzymuje się dłużej przy grobie swego dowódcy – Marcelego Żytkiewicza i innych Przebrażaków, którzy odeszli już na wieczną wartę. Myśli też o swoim nauczycielu z Przebraża Stanisławie Bochniewiczu.

– To był człowiek instytucja, któremu Przebraże bardzo wiele zawdzięcza – podsumowuje. – Zwłaszcza w dziedzinie kultury. Przed wojną w Przebrażu pozbawionym elektryczności tylko on miał radio na baterie. Wystawił je w oknie swego domu, by wszyscy mogli je wysłuchać. Zbierały się tam tłumy, słuchające wszelkich informacji z ogromnym namaszczeniem, niemalże jak Mszy św.

Stanisław Bochniewicz nauczył też Adama Kownackiego rzeczy, dzięki którym po dziś dzień nadal jest sobą.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply