Pierwsza kara śmierci

“Łącznik na wojnie zdziałał z reguły więcej niż niejeden żołnierz i musiał mieć spore umiejętności. Za żołnierza myślał i podejmował decyzje dowódca, który za niego odpowiadał. Łącznik zaś sam sobie musiał być dowódcą. Jak go gdzieś wysłali, to musiał tak uważać, żeby nie wpaść i wszystko załatwić. Musiał sam podejmować decyzje w zależności od sytuacji” – wspomina Stanisław Maślanka.

Stanisław Maślanka zanim na stacji w Jagodzinie został chłopcem od wszystkiego, na początku niemieckiej okupacji przeżył przygodę, którą będzie pamiętał do końca życia. Po raz pierwszy zajrzał bowiem śmierci w oczy.

– Było to tuż po wkroczeniu do Jagodzina Niemców – mówi. – Zaczęli oni nocą, bo wtedy weszli, szukać Ruskich, którzy ukryli się po różnych kątach i rozstrzeliwali ich na miejscu. Mnie też wzięli za jednego z nich. Już ustawili mnie pod ścianą i repetowali broń, ale była noc, a mnie postawili na rogu budynku. Skoczyłem w bok i dałem nura w ciemności. Strzelali za mną, ale nie trafili. Czynili to bowiem na oślep. Pierwszy wyrok śmierci nie został na mnie wykonany… Następnego dnia wojsko niemieckie poszło dalej i nikt mnie już nie szukał. Zaczęła się szara okupacyjna rzeczywistość.

Będąc chłopcem do wszystkiego na stacji w Jagodzinie, w pierwszych tygodniach niemieckiej okupacji Stanisław Maślanka sprzątał, rąbał drzewo, zapalał światło w semaforach itp.


Dorabianie szmuglem

– Płacili za to nędznie – wspomina. – Ojciec zajmujący się jako drogomistrz konserwacją torów też wiele nie dostawał, ale jako kolejarze dorabialiśmy trochę szmuglem. Jeździliśmy do Dorohuska do Generalnej Guberni, gdzie w sklepach można było można kupić wszystkie podstawowe artykuły, takie jak nafta i sól, a w Jagodzinie nie było żadnego sklepu. Tutejsi mieszkańcy kupowali więc wszystko, cośmy przywieźli, co pozwalało nam trochę na swoje utrzymanie zarobić. Konspiracja powstała u nas bardzo szybko. W 1941 r. były pierwsze przymiarki, a w 1942 r. funkcjonowały już jej struktury. W każdej miejscowości utworzony został pluton. Ja oczywiście też stałem się jej członkiem. Uczestniczyłem w ćwiczeniach, pozyskiwaniu broni. To ostatnie zajęcie polegało przede wszystkim na zbieraniu broni i amunicji, którą porzucili Rosjanie. Bardzo szybko zostałem też łącznikiem jeżdżącym z Jagodzina do Inspektoratu do Kowla. Nieźle bowiem mówiłem po niemiecku. Uczyłem się go w szkole, a także doszlifowałem pracując na stacji, gdzie musiałem rozmawiać z Niemcami. Jeżdżąc do Kowla do Inspektoratu zawoziłem do niego meldunki i korespondencje z Obwodu Luboml, którego komendantem był mieszkający w Nowym Jagodzinie porucznik „Kord” Kazimierz Filipowicz. Wracając przywoziłem dla niego meldunki. Przygód miałem jako łącznik co niemiara. Wielokrotnie ocierałem się o śmierć i musiałem wykazać sporo inicjatywy, żeby przeżyć, nie wpaść i wykonać zadanie.

W celi we Wronkach

Stanisława Maślankę nie trzeba ciągnąć za język, by opowiadał o swoich przeżyciach. Nie czyni tego jednak, by się chwalić. Ja słusznie zauważa, służba łączników była rzadko zauważana i doceniana, nie tylko przez kolegów, ale i przełożonych.

– Jeden z moich dowódców, z którym po wojnie spotkałem się w jednej celi we Wronkach by zdziwiony, że jako łącznik miałem takie przejścia – wspomina. – Zgodził się ze mną, że łącznicy w konspiracji wołyńskiej odegrali dużą rolę. – A dał pan któremuś jakieś odznaczenie? – zapytałem go. On zaś odpowiedział, że nie, po czym dodał: – na was mało kto zwracał uwagę…

– Pułkownik „Luboń”, bo to on był moim rozmówcą we Wronkach, oddał sposób rozumowania wielu żołnierzy. Myślą oni, że żołnierz walczący z karabinem ma największe zasługi dla ojczyzny. Narażał swe życie w boju, przelewał krew, a taki łącznik-kurier bez broni to co on zdziałał. Tymczasem łącznik zdziałał z reguły więcej niż niejeden żołnierz i musiał mieć spore umiejętności. Za żołnierza myślał i podejmował decyzje dowódca, który za niego odpowiadał. Łącznik zaś sam sobie musiał być dowódcą. Jak go gdzieś wysłali, to musiał tak uważać, żeby nie wpaść i wszystko załatwić. Musiał sam podejmować decyzje w zależności od sytuacji. Pamiętam, jak pewnego razu porucznik „Motyl”, który jest obecnie generałem przyjechał do „Korda” z drugim oficerem, to ja towarzyszyłem im w drodze powrotnej. Był bowiem taki zwyczaj, że jak przyjeżdżał do nas oficer, to w drodze powrotnej towarzyszył mu dyskretnie łącznik. Nie pełnił on roli klasycznej eskorty, ale sprawdzał, czy oficer bez przeszkód dotarł na miejsce itp. Pełnił on funkcję przewodnika itp. Gdy porucznik „Motyl” ze swym współtowarzyszem załatwili swoje sprawy, sobie tylko znanymi ścieżkami, przyprowadziłem ich na stację i wsadziłem do pociągu. Później bez przeszkód dotarliśmy z nimi do Kowla.”

Perypetie na dworcu

– Tam zaprowadziłem ich do domu, w którym kwaterował major „Kowal”. Przekazałem mu gości, a on do mnie – wiesz, dobrze, że cię widzę, to dam ci pakunek do przewiezienia. Powiedziałem, że oczywiście wezmę. On za chwilę się pojawia i daje mi wielki wór. Przestraszyłem się, bo z takim worem było bardzo łatwo wpaść. Mówię mu, ze mogą być trudności. A on mnie uspokaja i mówi, żebym się nie bał, bo w worku są tylko mundury niemieckie. Wtedy jeszcze bardziej się przeraziłem. Byle żandarm wsadzi do niego łapę i będzie po mnie. Major „Kowal” uśmiechnął się, poklepał mnie po ramieniu i powiedział – na pewno sobie poradzisz. – Wziąłem więc ten wór i idę. Przeszedłem prawie przez całe miasto i nikt mnie nie zatrzymał. Dotarłem na stację i zacząłem szukać miejsca, gdzie zatrzymywały się pociągi towarowe do Jagodzina. Do najbliższego z nich zamierzałem wsiąść , by dostarczyć przesyłkę. Nagle czuję szturchnięcie w bok. Od razu wiedziałem, ze jest to lufa karabinu. Jednocześnie słyszę polecenie – ręce do góry. – Okazało się, ze zatrzymał mnie Ukrainiec ze straży kolejowej. Trzymając mnie pod karabinem zapytał – co ty wieziesz? Odpowiedziałem, wskazując na worek – to wszystko sprawy służbowe! – Ten jednak się tylko uśmiechnął i z karabinem pod żebrem prowadzi mnie na kolejowy posterunek. Tam jak Niemcy zobaczyli, co mam w worku, od razu zaczęli mnie przesłuchiwać, chcąc dowiedzieć się, skąd biorę mundury. Usiłowałem tłumaczyć, ze kupuję tam i tu, wożę do domu, farbuję i sprzedaję, bo ludziom brakuje ubrań i nie mają w czym chodzić. Jeden z Niemców doradził mi, żebym wymyślił sobie lepszą bajeczkę, bo zaraz przyjdzie żandarmeria i wszystko wyśpiewam. Zrobili mi rewizję i znaleźli w rękawie kolejarskiego munduru sporą ilość gotówki. O nic więcej mnie nie pytali, tylko zamknęli do aresztu uznając, że złapali ptaszka, z którym musi rozmawiać kto inny. Na szczęście ich rewizja nie była dokładna. Jak znaleźli pieniądze, to przestali mnie przeszukiwać.

Niedokładna rewizja

– Nie odkryli fałszywych dokumentów, z którymi odwoziłem oficerów. W areszcie razem ze mną siedzieli jacyś polscy robotnicy, którzy uciekali z robót. Jeden z nich miał zapałki. Podpaliłem kenkartę i wkrótce nie było po niej śladu. Dalej jednak nie wiedziałem, co mam robić i co powiedzieć żandarmom podczas przesłuchania. Siedzę godzinę, dwie, trzy. Widzę, że jest już późne popołudnie. Myśli zaczynają mi się cisnąć do głowy. Mogę gadać wszystko, co mi ślina na język przyniesie, tylko co z tego. Kto uwierzy w te głupoty. Bałem się też, czy jak zaczną bić, to czy wytrzymam? Nagle otwierają się drzwi i wchodzi Niemiec, którego wcześniej nie było. Zwracając się do mnie pyta – twoje nazwisko? Gdy odpowiedziałem, rzucił krótko – chodź ze mną. – Zaprowadził mnie do dyżurki, gdzie siedział komendant, z którym wcześniej rozmawiałem. Ten nic nie mówiąc, wziął moje dokumenty do ręki i spytał, jak się nazywam. Gdy powiedziałem, bez słowa wręczył mi moją legalną kenkartę, powiedział – zjeżdżaj, już ciebie nie ma! – Ja zgłupiałem, nie wiedziałem, o co tu chodzi. Wiedziałem, ze strażnicy kolejowi, jak złapali kogoś na szmuglu, to żeby przywłaszczyć jego towar dla siebie, to po ograbieniu odprowadzali go gdzieś na bok i zabijali jednym strzałem w czasie próby ucieczki. Bałem się, że ze mną robią to samo. Stałem w miejscu i bałem się ruszyć. – Na co jeszcze czekasz – wrzasnął komendant – i wtedy zacząłem wycofywać się z duszą na ramieniu w stronę drzwi. Wreszcie się odwróciłem i wyszedłem na zewnątrz. Nikt jednak do mnie nie strzelił. Nikt za mną nie poszedł. Po krótkim namyśle uznałem, że strażnicy połaszczyli się na moje pieniądze i postanowili mnie bez spisywania protokołu i wzywania żandarmów. Innego wytłumaczenia nie znalazłem. Udało mi się jakoś dostać do towarowego pociągu i dostać do Jagodzina. Jak mnie koledzy zobaczyli, zaczęli mnie ściskać i całować.”

Befel jest befel

– Okazało się, że z moim zwolnieniem nie było do końca tak, jak sobie tłumaczyłem. Z posterunku w Kowlu zadzwoniono na stację w Jagodzinie, że zostałem aresztowany i już więcej nie wrócę. Jak jeden z niemieckich kolejarzy dowiedział się, że zostałem zatrzymany na posterunku w Kowlu, to podjął interwencję u oberinspektora straży kolejowej, któremu podlegały wszystkie posterunki na przygranicznym odcinku kolejowym. Przyjeżdżał on często do Jagodzina po zaopatrzenie. Pełniąc wysokie stanowisko, nie bardzo wypadało mu zajmować się szmuglem. Używał do tego niemieckich kolejarzy z Jagodzina. Często więc przyjeżdżał do nas na stację po towar, a przy okazji sobie tęgo z niemieckimi kolejarzami popijał… Jak jeden z nich zadzwonił do niego, ze pracownik stacji w Jagodzinie został zatrzymany ze szmuglem, podjął w tej sprawie interwencję. Zadzwonił na posterunek straży kolejowej w Kowlu, gdzie wywołał wielkie zdziwienie. Befel jest befel i jego komendant zastosował się do rozkazu. Ja nie bardzo jednak wiedziałem, co dalej robić? Faktycznie byłem zdekonspirowany i w każdej chwili mogłem ponownie wpaść. Był już rok 1943 i uznałem, ze nie ma na co czekać, tylko trzeba brać karabin i iść do lasu do „Korda”. Tak będzie najbezpieczniej. Zameldowałem się więc u „Korda” i przedstawiłem sprawę. W trakcie rozmowy z nim doszedłem jednak do wniosku, że powinienem pozostać na stacji, gdzie dla konspiracji mogę być bardziej użyteczny.

Martwił się na zapas

– Panie poruczniku! – mówię „Kordowi”. – Skoro zostałem w ten sposób zwolniony tzn., że Niemcy nic nie podejrzewają i mogę pracować dalej. „Kord” kręcił głową, kręcił, w końcu powiedział – no, dobrze, spróbuj. – Na drugi dzień wzywa mnie do siebie naczelnik stacji w Jagodzinie i pyta – nie wiesz, który z naszych był w Kowlu i go złapali ze szmuglem? – Od razu się przyznałem – panie szefie to ja! A on – o ty głupi, dobrze, że ten inspektor był pod ręką i kazał cię wypuścić. – Nie pogroził mi jednak nawet palcem i machnął ręką. Myślę, dobra nasza. Sprawa przyschnie i nie będzie miała dalszego ciągu. Za jakieś dwa tygodnie z Lubomla kolega dzwoni – słuchaj, tam do was drezyna pojechała. Pytam się go – a kto nią jedzie? – A ten ober inspektor! – Nogi się pode mną ugięły. No to mnie już nie ma! Wyszedłem poza stację i się ukryłem. Okazało się, że martwiłem się na zapas. Inspektor przyjechał drezyna w tradycyjnym celu, czyli po zaopatrzenie i w celach towarzyskich. Jak zwykle popił sobie, wsiadł do drezyny i odjechał. Nie był to jednak koniec sprawy. Za jakieś dwa tygodnie wzywa mnie naczelnik i mówi – pojedziesz do Kowla do dyrekcji. – Ja od razu zaprotestowałem mówiąc, że znów mogę mieć kłopoty. On tylko machnął ręką i powiedział – ty znasz język niemiecki i wszystko załatwisz. – Z przełożonym za długo nie mogłem dyskutować. Wziąłem wszystkie papiery, które on dał i pojechałem. Zawiozłem je do dyrekcji w Kowlu. Tam odebrała je jedną z pracownic i na odchodnym wręczyła mi kwit na pobranie amunicji, dla strażników w Lubomlu. Pytam się, gdzie mam ją odebrać, a ona, że na posterunku kolejowy. – Dobry Jezu! – pomyślałem. Co ja mam robić. Jak się pokażę na posterunku, to znów wyjdzie jakaś draka. Nie miałem jednak wyjścia. Poszedłem na ten posterunek. Wchodzę i na dyżurce zastaję komendanta. Ten na mój widok zerwał się z krzesła i wrzasnął – a co ty tu robisz? – Ja, że wykonuję polecenie służbowe, w ramach którego mam pobrać amunicję dla personelu. – Co? – obruszył się tamten – żebyś miał czym handlować. Ja zaś mówię – szefie, kto by taką amunicję kupił. – On zaciekawił się – dlaczego? – A ja mówię – przecież to amunicja holenderska, pasująca tylko do holenderskich karabinów. Nie wierzy mi pan, to proszę zadzwonić do Jagodzina. Kręcił głową, ale nie zadzwonił. Dał mi naboje i spokojnie wróciłem do Jagodzina. Po raz kolejny mi się udało. Teraz już na pewno wiedziałem, że nic mi nie grozi i dalej mogę pracować jako łącznik. Dalej więc utrzymywałem łączność między Jagodzinem a Kowlem. Jeździłem też pod pozorem szmuglu na Lubelszczyznę…

Rozeszła się po kościach


Mimo, że sprawa niemieckich mundurów rozeszła się po kościach, to Stanisław Maślanika w dalszym ciągu musiał wykazywać wiele czujności i rozwagi, żeby nie wpaść. Niebezpieczeństwo groziło mu każdego dnia.

-Pewnego dnia przybiega do mnie kolega i mówi, słuchaj, łącznika z Lubelszczyzny złapali i teraz go przesłuchują – wspomina. – Pytam się – którego? Bo to różni przyjeżdżali. Ten mówi takiego a takiego. –Niedobrze – myślę, że znam go. Idę jednak do gabinetu komendanta stacji, gdzie wałkowali tego chłopaka. Wchodzę i widzę, że siedzi młody chłopak przerażony, który nie bardzo umie mówić po niemiecku. Odruchowo przyszedł mi do głowy pomysł, jak go ratować. Spojrzałem na niego, podaję rękę i mówię “cześć”. Komendant patrzy na mnie zdziwiony i pyta – to jak to, ty go znasz? – Ja mówię tak, to przecież mój kolega, przyjeżdża tu, żeby coś sprzedać i zarobić. – No, dobrze, uciekajcie, tylko powiedz koledze, żeby bardziej uważał. Gdybym nie zaryzykował, nie poszedł na bezczelnego, to nie wiadomo, jakby się to skończyło. Chłopka mogli zabrać żandarmi, mógł się załamać i byłaby wpadka.


Spóźniony raport

Gdy 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK została zmobilizowana Stanisław Maślanka dalej pozostał na swym posterunku w Jagodzinie. Dowództwo dywizji postanowiło utrzymać ten kanał łączności. Zadanie to było jednak coraz trudniejsze. Zwłaszcza w momencie, gdy Kowel został otoczony i toczyły się o niego ciężkie walki. Dowódca okręgu już w nim nie urzędował i z całym zapleczem przeniósł się do lasu.

– Pewnego dnia, gdy wokół Kowla toczyły się walki, dostałem od „Korda” zadanie rozpoznania siły bunkrów niemieckich, znajdujących się wzdłuż torów Jagodzin-Kowel. Rozkaz ten otrzymałem wieczorem. Siadłem jednak natychmiast i napisałem wszystko, co wiedziałem na temat bunkrów, wzdłuż których wielokrotnie przejeżdżałem. Goniec z moim meldunkiem poszedł natychmiast, ale do „Korda” nie zdołał dotrzeć, spóźnił się. Oddziały dywizji już w nocy ruszyły przez tory. Szły bez rozpoznania, nierówno, często wychodząc wprost na bunkry, ponosząc ciężkie straty. Niemcy ściągnęli też pociąg pancerny, który swoim ogniem stworzył zaporę nie do sforsowania.

c.d.n.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply