Od „Mikołaja” do „Kedywu”

Samochód z bronią i materiałami wybuchowymi dotrwał do następnego dnia i cała akcja z powodzeniem odbyła się 24 godziny później. Most został wysadzony w sposób podręcznikowy. Na jednej trzeciej jego długości zostały założone ładunki , które po wybuchu przecięły most tak jak żyłka tnie kartkę papieru. Hałas przy wybuchu plastiku był ogromny.

– Ostateczny cios działalności grupy Arciszewskiego, zwanej potocznie „grupą Mikołaja” zadała wpadka radiostacji w Józefowie pod Warszawą przy linii otwockiej – wspomina Andrzej Żupański. – Niemcy od dawna ją namierzali i szybko ustalili obszar , na którym trzeba jej szukać. Chłopaki przenieśli ją co prawda do drugiego lokalu, widząc krążące po okolicy niemieckie wozy radiopelengacyjne. Był on jednak zbyt blisko tego poprzedniego i Niemcy też szybko go namierzyli. Niewiarowski zaś niefrasobliwie uznał, że stanowi on lokal bezpieczny i tuż przed niemiecką obławą przyjechał do tego lokalu na dwa dni, żeby odpocząć. W momencie wpadki w piwnicy willi, pełniącej rolę konspiracyjnego lokalu znajdował się porucznik Mickiewicz – radiotelegrafista, który akurat nadawał meldunek. Na górze w jednym z pokoi wypoczywał Arciszewski, a w drugim z pistoletem maszynowym pod poduszką leżał na kanapie mój kolega Kuba, który wkuwał jakąś partię z podręcznika anatomii.

Chciał być lekarzem

– Zapisał się on bowiem na medycynę i chciał być lekarzem. W willi była też jakaś pani, której nazwiska już teraz nie pamiętam, gotująca obiad. Kuba w pewnym momencie zobaczył przez okno, że do willi zbliżają się ostrożnie uzbrojeni po zęby Niemcy. Kuba długo się nie zastanawiał. Złapał pistolet maszynowy, wyskoczył przez okno, puścił do Niemców serię, przebiegł całe podwórko i przeskoczył przez płot. Miał on już za sobą krótki pobyt w obozie koncentracyjnym w Mauthausen, z którego jakoś udało mu się wydostać i w rozmowie ze mną oświadczył, że drugi raz w obozie zamknąć się nie pozwoli. Jak dał serię w stronę Niemców, to ci nie odpowiedzieli ogniem, tylko padli na ziemię. Być może bali się bardziej niż on, albo też chcieli go wziąć żywcem. Otworzyli do niego ogień, gdy był już za płotem i ich widoczność byłą bardzo ograniczona. Kuba, jak mi opowiadał, rzucił się naprzód i po chwili zobaczył drugi szereg obławy, idący na willę z drugiej strony. Był on złożony z członków Hitlerjugend , którzy widząc pędzącego Kubę z bronią, najzwyczajniej się rozbiegli , nawet do niego nie wystrzelili. On zaś kontynuował bieg w stronę Wisły. Potem zorientował się, że musi się gdzieś ukryć, żeby nie wpaść w łapy Niemców. Schował się w szambie publicznej toalety. Jeszcze i teraz ciarki mnie przechodzą, gdy o tym myślę. Niewiele osób zdobyłoby się pewnie na taki krok.

Wydostał się na brzeg

– Co czuł siedząc tam, szczegółowo go nie pytałem. Po kilku godzinach, gdy Niemcy zaprzestali go ścigać i sytuacja uspokoiła się, wyszedł on z tego szamba i pobiegł w stronę Wisły. Tu zrzucił swoje ubranie i chciał przejść w bród rzekę. Ta jednak okazała się za głęboka, a jej nurt za szybki. On sam nie umiał dobrze pływać. Wartki nurt ściągnął go kilkaset metrów w dół. Jakoś wydostał się na brzeg i schronił w najbliższej stodole. Był nagi i musiał się gdzieś schować. Gdy się ukrył, usłyszał ruch i głosy i domyślił się, że właściciele stodoły zorientowali się , że do niej wlazł. Zeskoczył wtedy na klepisko i w tym momencie dostał w głowę widłami czy grabiami i padł na nim jak długi. Myślał, że to Niemcy. Tymczasem okazało się, że byli to Polacy właściciele gospodarstwa, którzy wzięli go za złodzieja. Oni też zbaranieli. Zamiast niego zobaczyli gołego chłopaka. Zaczęli głośno zastanawiać się, co z nim zrobić. On zaś doszedł do siebie i uznał, że nie ma na co czekać, tylko trzeba uciekać. Zerwał się i skoczył w mrok w stronę Wisły, a następnie wzdłuż niej pobiegł w stronę Saskiej Kępy, gdzie mieszkała jego ciotka. Właściciele tej stodoły go nie ścigali, bo nie mieli takiego zamiaru. Na Saskiej Kępie ciotka Kuby miała domek, który wynajmowała.

Pojąć nie mogła

– Ten jakoś go znalazł, bo znajdował się blisko Wisły. Gdy jednak ta lokatorka domu ciotki, do której zastukał w okno w nocy, mało nie umarła na zawał. Nagi mężczyzna w nocy to było coś, czego ona w normalnych czasach pojąć by nie mogła, a co dopiero w czasie okupacji, gdy w nocy obowiązywała godzina policyjna. Kuba zdołał jej jednak wytłumaczyć, że jest ścigany przez Niemców. Wpuściła go i dała mu coś do okrycia, by nie był goły. Rano przez tę kobietę dał ciotce znać, żeby mu przyniosła ubranie i jego własne oryginalne dokumenty. Jadąc do Józefowa, zostawił je w mieszkaniu, a zabrał fałszywe. Mieszkał on wtedy w Warszawie przy Nowym Świecie. Jak się ubrał i dostał dokumenty, to do niego pojechał. Nikt z aresztowanych przez Niemców tego adresu nie znał, więc Kuba uznał, że mieszkanie nie jest „spalone” i może spokojnie do niego wracać. Z zatrzymanych w Józefowie uratowała się tylko kobieta, która gotowała obiad. W śledztwie twardo trzymała się wersji, że wynajęto ją tylko dla gotowania obiadu i nic o konspiracyjnej działalności gospodarzy nie wie i nie brała w niej udziału.

Nalot gestapo

– Czy Niemcy jej uwierzyli, nie wiadomo. W każdym bądź razie nie rozstrzelali jej, ani nie powiesili, tylko na wszelki wypadek zesłali do obozu koncentracyjnego. Znaczy, że mieli jakieś wątpliwości. Porucznika Mickiewicza też zesłano do Oświęcimia, ale przebywał w nim krótko. Ze zwykłego bloku przeniesiono go do bloku nr 10, w którym wykonywano wyroki śmierci i rozstrzelano. Arciszewski został osadzony na Pawiaku i poddany brutalnemu śledztwu. Był on zresztą ranny i jakiś czas przebywał w więziennym szpitalu. Gdy Niemcy wdzierali się do willi, to otworzyli ogień i Arciszewski dostał jedną, czy kilka kul. Po zakończeniu śledztwa Arciszewski został wyprowadzony na dziedziniec Pawiaka i rozstrzelany. Na drugi dzień po wpadce radiostacji gestapo dokonało nalotu na nasze mieszkanie. Przyjechało z Krakowa samochodem i aresztowało mamę, która dotarła do nas z Gdyni. Było to kilka tygodni po aresztowaniu naszego kolegi w Krakowie. Znał on nasz adres w Warszawie i w związku z tym myśmy opuścili zagrożone mieszkanie. Gdy jednak Niemcy nie wpadli do niego, nie zrobili kotła, a nawet nie poddali obserwacji, unaliśmy, że jest bezpieczne. Nie bardzo zresztą mieliśmy gdzie iść. Najprawdopodobniej jednak kolega, którego Niemcy zatrzymali w Krakowie, w końcu się załamał i powiedział wszystko, co wie. Nie mieliśmy o to nawet do niego pretensji.

Aresztowanie matki

– Najprawdopodobniej uznał, że wszyscy koledzy mieli wystarczająco dużo czasu, żeby opuścić zagrożone lokale i są bezpieczni. Myśmy opuścili to mieszkanie natychmiast, gdy dowiedzieliśmy się o wpadce radiostacji w Józefowie. Mamę zaprowadziliśmy do przedwojennych przyjaciół moich rodziców. On był wysokim urzędnikiem kolejnictwa, a ona, jak się mówiło, przy mężu. Poprosiliśmy ich, by mama mogła u nich przenocować jedną noc, a później ją zabierzemy. Zgodzili się, ale jak później dowiedzieliśmy się, żona tego kolejarza przez całą noc umierała ze strachu. Matka widząc to, o szóstej rano, gdy skończył się godzina policyjna, wyszła od tych swoich przedwojennych przyjaciół i udała się do kościoła. Z nami miała się spotkać dopiero o godzinie osiemnastej w umówionym miejscu. Matka jednak nie wytrzymała i poszła do naszego mieszkania. O dziesiątej rano wpadli do mieszkania funkcjonariusze gestapo z Krakowa i aresztowali matkę.

Nie był to polska „impreza”

– Pierwsza rzecz, którą zrobił gestapowiec, gdy ta otwarła drzwi, to uderzył ją w twarz. Siedziała pół roku na Pawiaku. 11 stycznia 1943 r. tuż przed wielką łapanką, jaką Niemcy przeprowadzili od 15 do 17 stycznia w Warszawie, zatrzymując kilkanaście tysięcy ludzi, usiłując odcedzić ze społeczności warszawskiej członków podziemia, matkę wywieziono do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Żadnego śledztwa wobec niej nie prowadzono. Po sześciu miesiącach pobytu w obozie zmarła w nim na tyfus. Dla mnie cała ta sprawa po dziś dzień stanowi ogromny wyrzut sumienia, nie pozwalający spokojnie spać. Matki absolutnie nie powinniśmy zapraszać do mieszkania, w którym mieszkaliśmy z bratem. Było to sprzeczne z zasadami konspiracji. Matka powinna mieszkać w lokalu nie obciążonym nasza działalnością. Dzisiaj, jak oceniam swoją przynależność do grupy „Mikołaja”, to też mam wątpliwości. Uważam, że nie powinienem w niej uczestniczyć i wciągać do niej brata i innych kolegów. Nie była to polska „impreza”. Absolutnie nie powinniśmy do niej przystępować bez zgody władz Polskiego Państwa Podziemnego. Ja w każdym bądź razie okresu przynależności do grupy Arciszewskiego do swojej działalności kombatanckiej nie zaliczam i za to emerytury nie biorę.

Praca w cukrowni

– Wracając do sedna sprawy, to chciałbym powiedzieć, że po zakończeniu aktywności „Mikołaja” razem z bratem Tadeuszem postanowiliśmy opuścić Warszawę i udać się do Ostrowca Świętokrzyskiego. Mieliśmy tam wuja, który był dyrektorem cukrowni. Przyjął on nas do pracy, co było bardzo ważne, bo przecież musieliśmy się z czegoś utrzymać. Przepracowaliśmy tam całą kampanię cukrowniczą, nieźle zarabiając. Nasza praca polegała nie tylko na wykonywaniu konkretnych zadań, ale również na kradzieży cukru. Ta kradzież nie była jednak zwykłym złodziejstwem, ale praktycznie działalności patriotyczną. Niemieckie przydziały cukru dla Polaków były minimalne i kradziony przez nas cukier uzupełniał braki na rynku. Kupowały go zwłaszcza rodziny, mające małe dzieci. Kradliśmy oczywiście nie tylko my, ale cała załoga. Oczywiście od strony czysto moralnej nasza działalność była naganna. Kradzież jest zawsze kradzieżą! Nawyki do łatwego zarobku i kombinowania zawsze pozostają. Sytuację finansową znacznie co prawda poprawiliśmy, ale jakiejś satysfakcji z zatrudnienia w cukrowni nie mieliśmy. Co z tego, że kradliśmy Niemcom, skoro jednak kradliśmy. Po zakończeniu kampanii cukrowniczej wróciliśmy do Warszawy i nawiązaliśmy kontakt z AK. Chcieliśmy nadal coś robić. Zgłosiliśmy się do kolegi, który miał kontakty.

Członek Kedywu

– Bardzo się ucieszył i powiedział – Jest tworzony nowy oddział. Wchodzicie! – W ten sposób stałem się członkiem „Kedywu”, czyli Kierownictwa Dywersji. Jego celem było rozpoczęcie aktywniejszej niż dotąd działalności bojowej przeciwko Niemcom. Miała ona być realizowana poprzez nękanie nieprzyjaciela i zadawanie mu coraz mocniejszych ciosów przez akcję dywersyjno-sabotażową, terrorystyczną i ewentualnie partyzancką oraz stosowanie czynnej samoobrony i pełnego odwetu za akty gwałtu wobec ludności. „Kedyw” za cel swój stawiał także zaprawianie i hartowanie żołnierzy do wykonywania zadań bojowych w okresie powstania oraz utrzymanie w społeczności postawy bojowej i przygotowanie w ten sposób atmosfery sprzyjającej zrywowi powstańczemu. Trafiliśmy do oddziału, który podlegał bardzo intensywnemu szkoleniu. Od razu z bratem się zorientowaliśmy, że Armia Krajowa w porównaniu z tą, którą znaliśmy z pierwszego szkolenia w batalionie karabinów maszynowych zrobiła ogromny postęp.

Oddział specjalny „Sęk”

– Tamto miało charakter wyłącznie teoretyczny. Teraz instruktorzy zapoznali nas z wszystkimi rodzajami broni ręcznej i maszynowej, będącej w dyspozycji piechoty Armii Krajowej. Uczono nas nawet obsługi ciężkich karabinów maszynowych. Zaznajomieni zostaliśmy również ze sprzętem saperskim zrzuconym na spadochronach z Anglii. Poznawaliśmy różnego rodzaju spłonki, detonatory, zapalniki i materiały wybuchowe. Uczono nas bardzo solidnie. Dzięki temu sprawdziliśmy się później na polu walki, w tym w kompanii saperskiej na Wołyniu, która z Warszawy została wysłana dla wsparcia 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Oczywiście kompania warszawska wyruszyła za Bug dopiero za rok. Wcześniej ludzie, którzy ją utworzyli brali udział w wielu akcjach. My z bratem należeliśmy najpierw do Oddziału Specjalnego „Sęk”. Swoją nazwę wziął on od pseudonimu dowódcy, którym był rotmistrz Tomasz Zan. Po przesunięciu go na inne stanowisko, w lutym 1943 r. zastąpił go na krótko kpt. Piechoty Zdzisław Pacak-Kuźmirski pseudonim „Andrzej”. W maju 1943 r. dowództwo oddziału przejął porucznik Roman Kiźny „Pola”. Od jego pseudonimu oddział nasz wziął nową nazwę „Pola”. Nie była ona za ciekawa, ale wiadomo, ze nie nazwa decyduje o jakości oddziału. Pierwszą naszą akcją, na którą czekaliśmy długo z utęsknieniem było wysadzenie mostu kolejowego pod Łukowem na rzece Krznie.

Nawalił samochód

– Miała ona mieć bardziej charakter ćwiczebny niż bojowy. Jedyną niedogodnością, jak się wydawało było to, że trzeba było się przemieszczać samochodami na dużą odległość, co zawsze wiązało się rzecz jasna z dużym ryzykiem. Wywiad dokonał rozpoznania mostu i sporządził rysunki. Dzięki temu mogliśmy wcześniej wykonać szablony całej konstrukcji i bardzo precyzyjnie obliczyć odpowiednimi rachunkami, ile materiału wybuchowego użyć i gdzie założyć jego ładunki, by przestała ona istnieć. Początkowo akcja przebiegała bez zakłóceń. Bez przeszkód dotarliśmy pod Łuków na miejsce zbiórki, z którego mieliśmy wyruszyć wieczorem do mostu, by mieć czas na jego uzbrojenie, wysadzenie i odskok. Stało się jednak to, co często w takich sytuacjach się zdarzało. Nawalił jeden z samochodów i to ten, który na miejsce akcji miał dostarczyć broń i materiały wybuchowe. Samochody przez nas używane były bowiem stare i niestety często nawalały. Musieliśmy całą noc przeczekać w zbożu.

Wybuch plastiku

– Samochód z bronią i materiałami wybuchowymi dotrwał do następnego dnia i cała akcja z powodzeniem odbyła się 24 godziny później. Most został wysadzony w sposób podręcznikowy. Na jednej trzeciej jego długości zostały założone ładunki , które po wybuchu przecięły most tak jak żyłka tnie kartkę papieru. Hałas przy wybuchu plastiku był ogromny. Dla nas stanowił bardzo przyjemne uczucie. Pierwsze zadanie stanowiące nasz chrzest bojowy zostało wykonane. Stamtąd pomaszerowaliśmy w kierunku Siedlec, z których pociągiem wróciliśmy do Warszawy. Niemcy na naszą akcję nie zwrócili nawet uwagi. Tor kolejowy, który biegł przez wysadzony most, nie należał do strategicznych. Biegł z północy na południe. Cieszyliśmy się z tego, że wykonaliśmy zadanie, ale jakiejś większej satysfakcji z niej nie mieliśmy. Następna większa akcja, w której wzięliśmy udział nosiła kryptonim „Góral” i odbiła się szerokim echem w całej Generalnej Guberni.

Cdn.

Marek A. Koprowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. gerard
    gerard :

    Arciszewski działał w grupie Michał, a nie Mikołaj. Taki przynajmniej ma tytuł książki J. Ziółkowskiego Grupa Michał nadaje. Przeczytałem z zaciekawieniem, od pewnego czasu zgłębiam losy Mikołaja Arciszewskiego, a przede wszystkim jego dziadka – Nikołaja Gerarda, general-gubernatora Wielkiego Księstwa Finlandzkiego w latach 1905-1908 (wprowadzał bardzo liberalną politykę, aż w końcu Stołypin chytrze się go pozbył).

    Moim zdaniem M. Arciszewski wykonał kawał dobrej roboty, a ten, kto nazywa go radzieckim szpiegiem niech sam pokaże, ile w czasie wojny zrobił, by pokonać hitlerowców.