Kompania harcerska obrony Lwowa 1939 r.

Władysław Jagiełło, dowodząc grupie harcerzy, przedostał się na tyły niemieckie w okolicach Brzuchowic. Przez kilka dni zbierał informacje o lokalizacji wroga i organizował akcje dywersyjne. Jego imię przyjął lwowski męski hufiec „Barć”.

Ostatnia wojna wprawdzie rozpoczęła się ponad 70 lat temu, zdołała jednak na trwałe zakodować się w naszej pamięci. Trudno bowiem z niej wymazać niecodzienne przeżycia, w naszym pokoleniu zawsze żywe. Moje wspomnienia będą dotyczyły krótkiego okresu września roku 1939, kiedy jako siedemnastoletni uczeń liceum, na rok przed maturą, miałem zaszczyt bronić miasta w Ochotniczej Kompanii Harcerskiej. Cofam się myślą do 1 września `39 roku, godz. 4:45, kiedy Niemcy naruszyli granice Polski bez wypowiedzenia wojny, co było niewątpliwie naruszeniem prawa międzynarodowego. Forma agresji była dla nas dużym zaskoczeniem z punktu widzenia psychologicznego, ponieważ wychowani w duchu harcerskim hołdowaliśmy zasadzie fair play. Naruszenie granicy bez wypowiedzenia wojny i bombardowanie otwartych miast, walka z ludnością cywilną, niszczenie obiektów cywilnych nie mieściło się w naszej mentalności, w naszej konwencji. Drugim bolesnym zaskoczeniem dla narodu polskiego było niewywiązanie się sojuszników ze swoich zobowiązań, nieinterwencja natychmiast po wybuchu wojny i pozostawienie narodu polskiego bez pomocy. Groźba utraty rubieży nad Sanem spowodowała bezpośrednie zagrożenie Lwowa. Dowódcą frontu był generał Sosnkowski, który pragnął przekształcić Lwów w ośrodek oporu.

Komendantem Garnizonu Lwowa był generał Langner, do pomocy byli generałowie Prich i Dembiński. Obrona miasta podzielona została na 4 odcinki: 2 dozorowane i 2 obsadzone. Załogę stanowiło (oczywiście w przybliżeniu) 20 baonów piechoty (niezupełnie zorganizowanych, trochę improwizowanych), 65 dział polowych, 18 dział przeciwlotniczych, oddziały grupy operacyjnej Grodno, które dotarły dopiero 18 września, 2 pułki piechoty i luźne grupy, 10 Brygada Kawalerii Pancerno-Motorowej, która opuściła Lwów 13 września.

Wojska niemieckie 10 Armii: Pierwsza i Druga Dywizja Górska, 18 Korpus Armijny oraz oddziały 14 Armii: 17 i 22 Korpusu Armijnego brały udział w natarciu na Lwów. 12 września Pierwsza Dywizja Górska usiłowała z marszu zdobyć miasto, ale została zatrzymana na przedpolu i toczyła walki tam, gdzie mieliśmy okazję zetknąć się bezpośrednio z nieprzyjacielem. Główne siły niemieckie w dniu 18 września okrążyły miasto.

Na chwilę cofnę się myślą do kilku tygodni, które poprzedziły ostatnie wypadki. Byłem czynnym harcerzem i wakacje spędzałem na obozach harcerskich, po których pozostał mi w pamięci wędrowny obóz rzekami. Dotarliśmy do Pińska, ówczesnego wojennego portu śródlądowego. Miałem okazję zobaczyć defiladę naszych jednostek wojennych, śródlądowych, które zgodnie z programem miały na celu demonstrację siły w myśl ówczesnego hasła: „silni, zwarci, gotowi”. Muszę przyznać, że wpływało to krzepiąco, iż dysponujemy jakimś potencjałem, który potrafi przeciwstawić się grożącej sile.

Z obozu wędrownego pojechałem nad jezioro Narocz, gdzie odbywaliśmy kurs żeglarski. Nastrój wojenny potęgował się z każdym dniem. Stałe dyskusje na temat najbliższej przyszłości kształtowały w naszych umysłach z jednej strony poczucie zagrożenia i powagi sytuacji, z drugiej strony wyczuwało się dużą konsolidację społeczną i wolę przeciwstawienia się, bez względu na to, jak silny jest i jakimi atutami będzie dysponował przeciwnik. Ostatnimi pociągami, w tłoku wracaliśmy do swoich domów, w nastrojach mieszanych, pełnych niepokoju.

W takim nastroju zastaliśmy miasto Lwów, w którym zapowiedziane były, jak zresztą w wielu dzielnicach kraju, próbne naloty. Okna pozaklejane były, jak pamiętam, paskami, aby od wstrząsów i detonacji nie wypadały szyby. Zaraz drugiego dnia, tzn. 1 września, wyszedłem aby spotkać się z kolegami z drużyny harcerskiej.

Siedziba naszej drużyny mieściła się na terenie dworca głównego, tzn. w zabudowaniach poza dworcem na terenie parowozowni, skąd wracaliśmy długim drewnianym mostkiem. Nie zapomnę tego momentu, kiedy zatrzymaliśmy się na mostku, patrząc na daleką perspektywę rozbudowanych torów kolejowych i nagle usłyszeliśmy warkot samolotów. Nadlatywało 9 samolotów. Wówczas zwróciłem się do kolegów: spójrzcie, już zaczął się próbny nalot. W tym momencie samoloty, przelatując nad nami, zrzuciły bomby. Byliśmy przekonani, że są to bomby z próbnego nalotu, niewyrządzające szkody, ale po paru sekundach zdaliśmy sobie sprawę z tego, że to już wojna.

Chaos, zamieszanie, które wywołało bombardowanie miasta otwartego, nie przygotowanego do obrony przeciwlotniczej, zapełnionego ludźmi wracającymi z wakacji, spowodowało duże zamieszanie. Pierwszym naszym działaniem było natychmiastowe włączenie się do akcji ratowniczej. W tym samym dniu zostaliśmy zorganizowani. Naszą jednostką była Wartownicza Kompania Harcerska, początkowo w mundurkach harcerskich, a w kilku następnych dniach umundurowana w drelichy i uzbrojona w przywiezione przez Armię Hallera karabiny typu „lebel”, którymi ćwiczyliśmy PW, a które pochodziły jeszcze z I wojny światowej.

Dowódcą kompanii był porucznik Czekański, harcerz bardzo energiczny, który rozpoczął z nami szkolenie wojskowe. Właściwie większość z nas przechodziła 2-3 letnie przeszkolenie wojskowe, jako obowiązujący przedmiot PW, zakończony zwykle obozem.

Nasza jednostka została włączona do tzw. Batalionu Ochotniczego, którego dowódcą był major John Kling, a batalion składał się z kompanii harcerskiej, kompanii kadetów i strzelca. Pierwszą naszą poważniejszą działalnością było rozładowywanie pociągu na dworcu Podzamcze z amunicji przeciwlotniczej, ponieważ artyleria przeciwlotnicza nie posiadała dostatecznej ilości amunicji, a była właśnie tam zgrupowana. Trudno zapomnieć te momenty, ponieważ rozładowywanie trwało przez cały dzień, wśród częstych nalotów. Ciężkie skrzynki z amunicją przenosiliśmy szybko do samochodów, które odjeżdżały bezpośrednio na stanowiska.

Opuszczaliśmy teren tylko wówczas, gdy samoloty pikowały bezpośrednio nad dworcem. Ukrywaliśmy się wtedy w podziemiach kilkupiętrowego magazynu z mąką, który niewątpliwie w naszym ówczesnym mniemaniu ochroniłby nas przed ewentualną celnością bomb, gdyby te nieszczęśliwie trafiły w pociąg z amunicją. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że szanse są niewielkie, ponieważ długi pociąg, pełny amunicji, wyrządziłby poważne szkody na bardzo dużym obszarze miasta i w najbliższym jego sąsiedztwie nie byłoby szans przeżycia.

11 września, podczas ćwiczeń na wzgórzu Wysokiego Zamku, usłyszeliśmy detonację artylerii polowej. Dowódca skierował nas do najbliższej jednostki na ulicy Teatyńskiej, gdzie mieściły się magazyny amunicji i po informacji telefonicznej powrócił do, wydając rozkaz pobrania amunicji w maksymalnej ilości, ile kto z nas mógł unieść i skierował nas na odcinek ulicy Grodeckiej. Oczywiście, odbywało się to wszystko tak nagle, że byliśmy mocno zaskoczeni.

Odległość Lwowa od zachodnich granic była znaczna, a poza tym, dochodziły do nas wiadomości o tym, że wojna toczy się na terenach Śląska. Niemniej jednak, porucznik, bardzo opanowany, oświadczył nam, że pewne względy taktyczne najwidoczniej wymagają skrócenia frontu i w związku z tym nastąpiło bezpośrednie zagrożenie miasta. Starał się nas uspokoić. Oświadczył, że najprawdopodobniej znajdziemy się za chwilę na pierwszej linii, ponieważ tam panuje luka i nakazywał przede wszystkim spokój, opanowanie i niemarnowanie amunicji. Nie zapomnę jego gestu, który, pokazując sylwetkę, nakazywał: mierzcie, chłopcy, w tułów, ponieważ to jest pewniejsze.

Po drodze zostaliśmy zatrzymani przy ul. Leona Sapiehy, gdzie oświadczono nam, że zostajemy w odwodzie, ponieważ inne jednostki zdążyły uzupełnić przerwę, która powstała na odcinku ulicy Grochowskiej. W tym czasie zorganizowano mszę polową, przy ul. Leona Sapiehy, którą odprawił katecheta IV Gimnazjum. W uroczystości tej uczestniczyliśmy przejęci zadaniem obrony Ojczyzny, pełni optymizmu, młodości. W większości była to młodzież gimnazjalna, świadoma bezpośredniego zagrożenia przeciwnika o przeważającej sile.

W tych trudnych chwilach szybkiego marszu wojsk niemieckich, tzw. blitzkriegu (terminu tego jeszcze wówczas nie znaliśmy), nawet przez chwilę nie wątpiliśmy w zwycięstwo, jakkolwiek nie znając faktycznej sytuacji politycznej, intuicyjnie wyczuwaliśmy, że nie przyjdzie ono tak szybko.

Wieczorem rozlokowani w szkole Marii Magdaleny czyniliśmy przygotowania do wymarszu na pierwszą linię. W związku z powyższym, otrzymaliśmy rozkaz sprawdzenia broni. Jak wspomniałem, posiadaliśmy lebele – stary typ karabinów, które nie zawsze były kompletne. Ładując karabin, nie liczyłem naboi i w ten sposób dziewiąty nabój wsunąłem do lufy, nie będąc pewnym po ciemku, czy istotnie tak jest. Musiałem jednak zwolnić iglicę i wówczas, trzymając w jednym ręku, jak pistolet, karabin skierowany do sufitu, oddałem strzał ku chwale Ojczyzny.

Okazało się, że ten strzał był bardzo potrzebny, ponieważ nie zauważyłem, że zamek nie posiada tzw. pazura, który usuwa łuskę i w związku z tym musiałem zameldować o strzale dowódcę, od którego otrzymałem reprymendę, ale karabin wymieniono. Na linię jeszcze nie wymaszerowaliśmy. Siedząc kręgiem, jak to bywało za dawnych lat na ogniskach harcerskich, w dużej, ciemnej sali, słuchaliśmy kanonady dochodzącej z miasta. Nuciliśmy piosenki harcerskie, których głęboki sens odczuwaliśmy wówczas w sposób szczególny, zwłaszcza piosenki: „Bratnie słowo sobie dajem, że wspomagać będziem wzajem”. Po północy wyruszyliśmy na powierzony nam odcinek na ulicy Grodeckiej, gdzie zmieniliśmy naszych poprzedników.

W tym samym dniu otrzymaliśmy nowe karabiny typu Mauser, nowoczesne, lżejsze, celne, z czego byliśmy bardzo ucieszeni. Równocześnie uzupełniono nasze wyposażenie. Otrzymaliśmy sukienne mundury, nowe buty, tornistry, ale niestety z zawartością osobistą żołnierzy poległych. Biorąc w posiadanie przedmioty osobistego użytku tych, którzy oddali swoje życie za Ojczyznę, widzieliśmy symboliczne przekazanie tego, co posiadali, a wraz z tym, całego dobra narodu, którego winniśmy strzec i nie oddać wrogowi.

W dniu następnym pluton nasz otrzymał zadanie przejścia przez linię frontu w okolicy ulicy Janowskiej i pozorowania działań nadchodzącej armii pod dowództwem generała Tokarzewskiego. Wyruszyliśmy późnym popołudniem w kierunku Cmentarza Janowskiego, gdzie przebiegała linia frontu. Na ulicach pustki, w bramach ludzie obserwujący ulicę, za nami spojrzenia pełne niepokoju i troski o nasz wspólny los, często właściciele sklepów – Żydzi, podbiegali do nas z butelką wina lub drobiazgami, ofiarowując nam je na drogę.

Bez względu na wyznanie, jednoczyła nas wspólna troska wobec zagrożenia, odsuwała bardzo daleko wszelkie różnice z przeszłości; dzisiaj wydawały się one tak nieistotne. Jakże trudny był to wówczas dla nas wszystkich okres. Koła historii, tocząc się, egzekwowały od nas realizację deklarowanych wobec bliskich zobowiązań.

Czułem wdzięczność do organizacji ZHP, której członkiem byłem przez wiele lat, do jej wychowawców, którzy wpajali w nas życzliwość, ofiarność dla bliźnich, ochrony wszystkiego co nas otacza.

Byliśmy silni psychicznie, pomimo znacznej przewagi wroga. Jakkolwiek nasza jednostka nie miała okazji brać udziału w wielkich bojach, niemniej na podstawie własnych przeżyć mogę stwierdzić, że duch bojowy i wartości moralne stały bardzo wysoko. Jest faktem niezaprzeczalnym, stwierdzonym przez dowódców niemieckich, że kampania wrześniowa była jedną z najtrudniejszych dla wojsk niemieckich w drugiej wojnie światowej.

Po przejściu przez barykady (przewrócony tramwaj i inne rekwizyty pokojowej przeszłości), znaleźliśmy się na ulicy Janowskiej, na wysokości cmentarza. Przerywane serie karabinów maszynowych przypominały o konieczności przejścia w pozycji pół zgiętej na wysokość murku cmentarnego. Wyszliśmy poza ostatnie budynki dawnej granicy miasta, gdzie znajdowała się tzw. rogatka (termin używany w latach 20., gdzie pobierano opłaty za wjazd do miasta). Pluton nasz, po przejściu przez barykadę, posuwał się do przodu gęsiego, w kilkumetrowych odstępach pomiędzy każdym żołnierzem.

Dowódca plutonu, znając świetnie podmiejskie okolice, znajdował się na czele kolumny, a mnie polecił jej zamknięcie, powierzając czasowo zastępstwo. Przejęty nagle narzuconymi obowiązkami i pełen napięcia wynikającego z sytuacji pomiędzy dwoma liniami frontu, w kilku minutach zdałem sobie sprawę z tego, że lecące, bzykające owady jesienne – to lecące rykoszetem pociski karabinowe, które zmuszały nas do pozycji zgiętej, a później czołgania się po kostce brukowej. Wkrótce rozpoczął się odcinek tzw. szosy bitej drogi z rowami po bokach.

Sytuacja wymagała przejścia z jednego rowu do drugiego. Dobra widoczność przy zachodzącym słońcu zmuszała nas do przebiegania pojedynczo z jednego rowu do drugiego. Po przejściu około połowy plutonu, krzyżowy ogień karabinów maszynowych rozdzielił pluton, uniemożliwiając przejście pozostałym na drugą stronę. Stały ostrzał tego odcinka zmusił nas do wycofania się za barykadę i przeczekania do zmroku. Drogę powrotną na barykadę, ze względu na silny ogień, pokonaliśmy czołgając się.

Wyczerpani czołganiem się na odcinku ok. 700 m po bruku, pełni napięcia i troski o los pozostałych kolegów, znaleźliśmy się za barykadą chroniącą nas przed pociskami. Wówczas poczułem dotkliwy głód, spowodowany wysiłkiem fizycznym. Żołnierz broniący barykady dał mi suchary, które połknąłem błyskawicznie, nie zaspokajając głodu. Dopiero po chwili zorientowałem się, że leżę bezpośrednio koło zwłok poległego żołnierza, o czym sygnalizowała niemiła trupia woń. Nie przeszkodziło mi to skonsumować z apetytem następne ofiarowane suchary.

Z nastaniem nocy, wysiłki nawiązania kontaktu z kolegami nie powiodły się. Przeszli dalej na tyły wroga i o ich działalności dowiedzieliśmy się w dniu następnym z wychodzącej jeszcze gazety. Dowódca odcinka włączył nas do własnej jednostki, gdzie zajęliśmy pozycje na terenie Cmentarza Janowskiego, na którym powierzono nam niewielki odcinek.

Piękna wrześniowa noc, odcinek spokojny. Od czasu do czasu pojedyncze strzały zakłócały majestat ciszy cmentarnej, majestat śmierci naturalnej wobec zjawiska masowej śmierci w trybie nadzwyczajnym. Światło księżyca eksponuje główną aleję, na której przerwana była ostatnia droga jednego z mieszkańców naszego miasta, tryb nadzwyczajny zadawania śmierci przerwał tryb zwyczajny. Pozostawione w popłochu przez najbliższych zwłoki, w pełnej oprawie pogrzebowej, w trumnie udekorowanej kwiatami, wobec opodal rozrzuconych zwłok żołnierzy w szarych mundurach. Wówczas, leżąc między grobami na cmentarzu, zacząłem zdawać sobie w pełni sprawę z brutalności wojny, która nie mieści się w żadnej konwencji, która gwałci wszystko – nawet to, co zmusza każdego człowieka do szacunku w sytuacji pokojowej.

Noc przeszła spokojnie. Rano wezwał mnie dowódca odcinka i oświadczył, że w porozumieniu z dowódcą Ochotniczej Kompanii mamy zameldować się w naszej jednostce. W szkole, w której kwaterowaliśmy, tłok nie do opisania. Coraz więcej ochotników, trudno przecisnąć się przejściami. Udałem się do dowódcy batalionu, składając mu raport o nieudanym przebiegu akcji. Na noc pozostaliśmy na kwaterze w pełnej gotowości bojowej, z karabinami w dłoni, spodziewając się w każdej chwili alarmu. Trudno zapomnieć brzmienia śpiewanej półgłosem pieśni w ciemnej sali, na tle detonacji ostrzeliwanego miasta: „Świat cały śpi spokojnie i wcale o tym nie wie, że nie jest tak na wojnie, jak jest w żołnierskim śpiewie”.

XIV Zjazd Kręgu ZHP Obrońców Lwowa 1939 r. odbył się 24-26 maja 2002 r. w Ośrodku Szkoleniowo-Wypoczynkowym ZHP w Korzwi, koło Krakowa.

Remigiusz Węgrzynowski

„ Kurier Galicyjski”

Tekst ukazał się w nr 18 (142), 30 września – 13 października, 2011

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply