I znów za kraty

W 1967 r. zacząłem znów bawić się w politykę. Odwiedził mnie w domu w Łodzi Kazimierz Załęski – „Bończa”, dowódca grupy partyzanckiej. Należałem do niej po przyjeździe z Wołynia. Wspaniały człowiek. Miał dla mnie propozycję. Jako fachowiec miałem mu pomóc i wspólnie z nim otworzyć zakład powlekania tkanin, ortalionu w Kielcach. Ponadto stwierdził, że skoro jestem aktywny i mam samochód, to trzeba było zadbać o wszystkie groby naszych kolegów. Spisać je wszystkie i uporządkować, bo nie wypada, żeby niszczały w zapomnieniu. – No i zajęliśmy się tym – „Bończa”, ja i Zbyszek Paciorek z Radomia, oraz mieszkańcy wsi związanych z partyzantką. To się już zaczęło UB bardzo nie podobać. Sprawa się nie spodobała „na górze” i dobrali się do nas wszystkich.

– W sumie w Mosfilmie przesłuchiwali nas dwa miesiące – wspomina Zygmunt Mogiła Lisowski. Potem pojechaliśmy do Leningradu, do tamtejszego Instytutu filmowego, a tam apiat’ to samo. – Musicie nam bardzo dokładnie opowiedzieć, jak tam było. – Zawieźli nas jeszcze do Odessy, do Kijowa i wszędzie było identycznie. Dzięki temu przypomniałem sobie trochę rosyjski. Mieliśmy specjalnego pierewodczika . Któregoś dnia przesłuchujący mnie profesor stwierdził – Pierewodczik? On nam nie nużen, ty łutsze gaworisz po ruski, kak pierewodczik. – I potem ja zostałem tłumaczem naszej trójki. Wyjazd był bardzo udany pod względem materialnym. Sprzedałem właściwie wszystko w czym przyjechałem. Kupiłem dwie maszyny do liczenia i bardzo ładne pozłacane łyżeczki srebrne, które bardzo tam były tanie. Resztę wydałem. We wrześniu wróciłem do domu. Pracowałem nadal w wytwórni filmów. Jak zawsze byłem lubiany, nawet do rady robotniczej mnie wybrali. Dobrze sobie radziłem z pracą. Zrobili mnie więc szefem wydziału taśmy filmowej. To już było stanowisko poważne. Zajmowałem je do 1962 r. Do momentu kiedy znów zaszkodziła mi moja niewyparzona gęba. Był tam reżyser pochodzenia żydowskiego, którego zresztą nie ukrywał. Zaczął mnie męczyć, żebym wstąpił do partii.

Nie byłem folksdojczem

– Któregoś dnia coś mnie podkusiło, kiedy znowu zaczął o tym samym powiedziałem – Eeee tam, Tadeusz, daj spokój. Nie byłem w czasie okupacji folksdojczem, to i teraz nie będę. – A on na to, że głupoty gadam. – Przepraszam, jeśli cię uraziłem, ale to nie dla mnie. – Powiedziałem to spontanicznie. Nawet się nie spodziewałem, że zaczną się wobec mnie szykany. Może mógłbym się bronić, przez tę radę robotniczą, ale zrezygnowałem. Któregoś dnia dyrektor mnie zawołał i powiedział – Panie Zygmuncie, chyba trzeba się będzie rozstać, bo na mnie naciskają, żebym kogo innego przyjął. – Nie przejąłem się specjalnie. Pomyślałem sobie wtedy, że w takim razie pójdę pracować do przemysłu. I tak trafiłem do „Boruty” w Zgierzu. To był typowy ciężki przemysł chemiczny. Gdy podjąłem tam pracę znów mnie zamknęli, tym razem za współpracę z Kościołem. Robiłem dla kościoła przezrocza do nauki religii. Ktoś nas wydał, no i zamknęli mnie. Siedziałem trzy miesiące w areszcie w Łodzi. Potem miałem sprawę. Znałem ubeków już wcześniej i miałem o nich wyrobione zdanie. Tym razem znów się potwierdziło. Nawet mnie wtedy nie namawiali do współpracy. Znali mnie na tyle, by wiedzieć, że nic z tego nie będzie. Siedziałem trzy miesiące. To była mała sprawa. Jak zwykle więc wracali do przeszłości. Wiedzieli, że byłem w WIN-ie. W 1964 r. uchwalono kolejną amnestię, która przy okazji i mnie objęła.

Musiałem dużo jeździć

– Sprawę umorzono. Mnie wypuszczono i zacząłem pracować w Centralnym Laboratorium Przemysłu Lniarskiego w Zgierzu, w biurze projektów. Dobrze mi tam szło. Zostałem kierownikiem pracowni. Sporo zarabiałem, może nie z powodu pensji, ale premie były wysokie. Musiałem dużo jeździć, bo budowaliśmy nowe zakłady w Kamiennej Górze, w Walimiu, Żyrardowie. Była to ciekawa praca. Staraliśmy się wprowadzić nowoczesną technologię, np. tzw. filmodruk na lnie. Wyjechałem nawet do Włoch, skąd sprowadzaliśmy maszyny. Trochę się dziwiłem, że mnie puścili, ale w służbowych sprawach puszczali. Poza tym miałem żonę i synka, więc byli spokojniejsi, że wrócę. Oczywiście w moim otoczeniu były ze 3-4 osoby „towarzyszące”. Trochę się koło mnie uspokoiło, ale do czasu. W 1967 r. zacząłem znów bawić się w politykę. Odwiedził mnie w domu w Łodzi Kazimierz Załęski –„Bończa”, dowódca grupy partyzanckiej. Należałem do niej po przyjeździe z Wołynia. Wspaniały człowiek. Miał dla mnie propozycję. Jako fachowiec miałem mu pomóc i wspólnie z nim otworzyć zakład powlekania tkanin, ortalionu w Kielcach. Ponadto stwierdził, że skoro jestem aktywny i mam samochód, to trzeba było zadbać o wszystkie groby naszych kolegów. Spisać je wszystkie i uporządkować, bo nie wypada, żeby niszczały w zapomnieniu.

Zniszczyli moją rodzinę

– No i zajęliśmy się tym – „Bończa”, ja i Zbyszek Paciorek z Radomia, oraz mieszkańcy wsi związanych z partyzantką. To się już zaczęło UB bardzo nie podobać. W dodatku „Bończa” uwierzył wówczas w uczciwe zamiary gen. Moczara, który w ZBOWID-zie chciał utworzyć grupę żołnierzy AK popierających Gomułkę. Sprawa się nie spodobała „na górze” i dobrali się do nas wszystkich. Dowiedziałem się później, już na rozprawie sądowej, że kupując do swojej firmy materiał do powlekania po cenach hurtowych, jestem złodziejem. Oszukuję państwo, ponieważ powinienem płacić ceny detaliczne. Zniszczyli mnie. Zniszczyli zakład. W konsekwencji zniszczyli rodzinę. Dostałem aż osiem lat. Wiedziałem, za co. Gdy mnie wzięli do więzienia na Rakowiecką w Warszawie, to przesłuchiwali w sprawach gomułkowskich, a nie gospodarczych. Trzymali mnie tam dwa i pół roku. Potem przewieźli do Potulic pod Bydgoszczą. Siedząc w więzieniu pracowałem w fabryce mebli jako technolog. Badałem drewno, lakiery, a przez ostatnie pół roku w tzw. grupach wolnościowych budowałem wiadukt w Bydgoszczy, a w okolicach Nakła odwadniałem bagna. Za tę całą pracę wypłacili mi później 500 zł. (równowartość czarnorynkowych 5 dolarów). Przesiedziałem w sumie pięć lat. Wypuścili mnie w 1974 r. Gdy siedziałem, żona wzięła ze mną rozwód. Po wyjściu na wolność pojechałem więc do siostry, która mieszkała w Bydgoszczy, tam też przebywała moja matka. Powiedziałem sobie, że już do Łodzi nie wrócę. Pojechałem tylko odwiedzić syna, bo miałem z nim bliski kontakt, ale rodzina się już rozpadła.

Praca w Warszawie

– Wyjechałem do Warszawy. Przebywałem przez pewien czas u kuzyna Witolda Czarnego z batalionu „Zośka”. Mieszkaliśmy przy ul. Tagore. Znajomi pomogli mi szukać pracy. Wkrótce zaczepiłem się w Zelmocie. Notabene pracowałem tam aż do emerytury w 1991 r. Początkowo miałem kłopoty z mieszkaniem. Na szczęście bardzo miło się skończyły, bo dostałem mieszkanie zastępcze. Poza pracą w Zelmocie uczyłem też chemii w Technikum Instalacji Sanitarnych, gdzie poznałem moją obecną żonę. Pobraliśmy się i sprawa meldunku warszawskiego została załatwiona. Żona do dziś się ze mnie śmieje, że dlatego się z nią ożeniłem. Nadal uczyłem w tej szkole, a mieszkaliśmy na ulicy Orlej. Kiedy „Zelmot” podpisał umowę patronacką, z Mer i LOT-em, na budowę bloku mieszkalnego na Ursynowie, zgłosiłem się. Dostałem przydział pod warunkiem, że zajmę się całą budową „pod klucz”. Miałem w Zelmocie już kilka patentów, wyjeżdżałem za granicę, m.in. opracowałem z ZTS Pustków, tworzywo termoutwardzalne do wtryskarek.

To mnie uratowało

– Dyrektor techniczny Eugeniusz Rybiński lubił mnie i cenił za to, że wiele spraw umiałem załatwić samodzielnie. W tym samym czasie zostałem szefem wydziału przetwórstwa warzyw. Mimo trudności związanych z tym, że byłem karany. Udało się je rozwiązać. Dyrektorowi Rybińskiemu zależało na tym. Następnie kierowałem wydziałem jako technolog, gdy ówczesny szef odszedł na emeryturę. Poręczyły za mnie również związki zawodowe. Najpierw zostałem „pełniącym obowiązki”, a w 1981 r. „pełnym” kierownikiem. „Zelmot” współpracował z wojskiem i dlatego jego dyrektorzy sporo mogli. Z kolei ja dużo załatwiłem zakładowi. Gdy były trudności finansowe, potrafiłem zrobić mieszanki z materiałów krajowych i produkcja szła. Nawet jakościowo nie gorsza niż z materiałów importowanych. To mnie nieraz uratowało. Zwłaszcza w stanie wojennym, bo początkowo chcieli mnie rutynowo zamknąć. Dyrekcja się sprzeciwiła. Bardzo dużo produkowaliśmy dla wojska i byłem potrzebny. Dyrektor Rybiński powiedział, że w takim wypadku on nie odpowiada za produkcję i, że wątpi, żebym był w coś zaangażowany, bo dużo pracuję i wykańczam mieszkanie. Kilka razy mnie wezwali na jakieś rozmowy. Mówili, że mógłbym im dużo pomóc. Powiedziałem, żeby mi dali spokój, że ciężko pracuję, mam rodzinę i brak mi czasu na takie sprawy. Oczywiście, swoje robiłem. Byłem poważnie zaangażowany w działalność konspiracyjną w Ruchu Obrony Praw Człowieka, z Czumami, Gołębiewskim i szeregiem innych osób.

To było wówczas modne

– Byłem założycielem Związku Kombatantów Solidarności. W latach 70 skończyłem studia podyplomowe w zakresie techniki wytwarzania maszyn, żeby zostać samodzielnym rzeczoznawcą SIMP-u. Gdy zaczęły powstawać firmy polonijne, robiłem dla nich wyceny majątku. Stanowiły one dla banku podstawę udzielania pożyczek. Pracowałem na okrągło, poza tym nadzorowałem wykończenie mieszkania. We wszystkich mieszkaniach była klepka, a nie wykładzina. Wprowadziliśmy się tam, zanim nasze mieszkanie zostało ukończone. Zachęcił nas do tego mój synek, Zygmunt. Pewnego dnia kategorycznie odmówił powrotu do małego mieszkania na Orlej. Zrobił taką awanturę, że zostaliśmy. Pomimo, że nie było nawet gazu ani ciepłej wody. Wykończenie nowego mieszkania wymagało dużych nakładów, dlatego założyłem za znajomym w Krasnymstawie firmę przetwórstwa tworzyw. Ponieważ wtedy było dużo maszyn z likwidowanych zakładów, kupiliśmy wtryskarki. Jedną wtryskarkę wydzierżawiłem w Zelmocie. Robiliśmy dla nich dużo z tworzywa termoutwardzalnego. Zatrudnialiśmy 16 osób. Mieliśmy odbiorców zagranicznych, np. w Szwecji. Wszystko się skończyło po reformie Balcerowicza. Surowce w ciągu Paru dni ogromnie podrożały. Ceny tak się zmieniły, że trzeba było zrobić nowe kalkulacje, a tych już nasi odbiorcy zagraniczni nie zaakceptowali. W Zelmocie dyrekcja zaproponowała mi, abym razem z pracownikami, w formie spółdzielni pracowniczej, przejął zakład. To było wówczas modne. Ta propozycja nie spodobała się księgowej, która miała inne plany i zorganizowała na mnie nagonkę. W rezultacie wszystkie maszyny przeniosła do dużego gmachu, a cały teren rozparcelowała, nie wiadomo zresztą komu.

Odnowiłem kontakty

– W związku z działalnością w Związku Kombatantów Solidarności w 1988 r. odnowiłem swoje kontakty z 27 Wołyńską Dywizją AK. Zostałem oficjalnie członkiem koła środowiska. W ZBOWID-zie nigdy nie byłem, bo nie chciałem. Zresztą nawet nie próbowałem, ponieważ oni ujawnionych w 1947 r. nie przyjmowali. Korzystając z ustawy kombatanckiej, poszedłem na wcześniejszą emeryturę w kwietniu 1991 r. Jeszcze trochę pomagałem w wykańczaniu mieszkania, ale głównie zająłem się polityką. Odchodząc na emeryturę, usunąłem się z rozróbek organizowanych przez panią księgową i podałem sprawę tła tych rozróbek do sądu. Przedtem zorganizowałem „Towarzystwo Miłośników Wołynia i Polesia”. Nowopowstała organizacja na początku liczyła kilkadziesiąt osób w Warszawie. Następnie liczba zrzeszonych wzrosła do kilkuset, a później do ponad kilku tysięcy w całej Polsce. Środowisko związane z tym Towarzystwem zdało egzamin. W trakcie powstania Towarzystwa Miłośników Wołynia i Polesia, w oparciu o kontakty z Panami Gołębiewskim i Morgiewiczem z Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela organizowałem przy pomocy Pana Fajbusiewicza z Politechniki Warszawskiej, zaplecza do drukowania dla tajnych wydawnictw. Wyszukiwałem wszędzie, tam gdzie tylko było można znaleźć sprzęt do drukowania. Dwa powielacze udało mi się, przy pomocy przyjaciół mojej rodziny i Pana Majewskiego, zabrać ze strychu Politechniki. Jeden powielacz znalazłem w Zelmocie w starej rupieciarni.

W klubie ZChN

– Cały ten sprzęt oddałem do remontu, który po naprawie przez dłuższy czas służył Ruchowi Obrony Praw Człowieka i Obywatela przy drukowaniu różnych biuletynów i informacji. Po wyborach parlamentarnych w 1989 r. nawiązałem ścisły kontakt z Panem prof. Wiesławem Chrzanowskim ze Zjednoczenia Chrześcijańsko- Narodowego. Pan prof. Chrzanowski dwukrotnie odwiedził nasze środowisko. Później w 1991 r., kiedy miała powstać Wyborcza Akcja Katolicka, zaproponował nam współpracę. Wyraziłem na to zgodę. Powołaliśmy równocześnie, oprócz Towarzystwa Miłośników Wołynia i Polesia, Federację Organizacji Kresowych. W ramach tej federacji zostałem jej wiceprzewodniczącym, a na zebraniu połączonych kół kresowych powołaliśmy komitet wyborczy. Zostałem jego szefem i skierowano mnie na listę krajową mimo, że zajmowałem się przygotowaniem wyborów na Chełmszczyźnie i Zamojszczyźnie. Wyborcy z tamtych stron znali mnie dość dobrze, a ja ich. Po wyborach, wszedłem do Sejmu I kadencji w ramach klubu ZChN, i od początku starałem się w nim aktywnie pracować. Zajmowałem się środowiskami kresowymi oraz pracowałem w Komisji Obrony Narodowej, ponieważ byłem związany z przemysłem, a sprawy przemysłu obronnego szczególnie mnie interesowały. Miałem z tym sporo kłopotów, bo byli ludzie w Sejmie niechętni wobec mnie i mojego działania. Większość jednak wspominam mile, zostało sporo przyjaźni. Udało nam się uratować cały szereg zakładów przed „dziką” prywatyzacją i nie dopuść do zniszczenia najważniejszych zakładów przemysłu obronnego.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply