Gdyńskie dzieciństwo

Byli wściekli, że ci, których mieli za nędznych gospodarzy, byli zdolni do podjęcia takiego dzieła. Niemcy nienawidzili Gdyni również dlatego, że cała Polska była z niej dumna, że stanowiła element kształtujący świadomość nowego pokolenia Polaków. Gdańscy Niemcy nienawidzili wprost gdynian. Uważali, że to oni są winni ich upokorzenia.

Andrzej Żupański trafił na Wołyń jako podchorąży „Andrzej”, żołnierz warszawskiej kompanii saperów, którą Komenda Główna Armii Krajowej wysłała za Bug dla logistycznego wzmocnienia tworzącej się 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Jest członkiem środowiska weteranów tej formacji, choć przez wiele lat działał także we władzach Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej.

– Urodziłem się w 1921 r. w Gdyni – wspomina. – Choć w niektórych moich życiorysach figuruje data 1918 r. Wynika to z faktu, że po wojnie jak większość AK-owców musiałem zacierać za sobą ślady, podając nieprawdziwe dane. Dlaczego moi rodzice Jan i Maria nagle znaleźli się w Gdyni, nie wiem. Wcześniej bowiem mieszkali w Sosnowcu. Nigdy ich nie pytałem, czemu przeprowadzili się na wieś. Gdynia nie była wtedy przecież wielką metropolią, tylko rybacką wioską, liczącą czterdzieści domów, w której mieszkali mówiący po polsku Kaszubi.

Z szanowanej rodziny

– Rodzice wynajęli kwaterę u rybaka, mającego dom przy ulicy Świętojańskiej, znajdującej się blisko dzisiejszego Skweru Kościuszki. W nim przyszedłem na świat. Dom ten już oczywiście nie istnieje. Na świecie był już mój brat Tadeusz, który rok wcześniej urodził się w Krakowie. Mama przed porodem udała się bowiem do tego miasta, bo w odróżnieniu do Sosnowca był w nim porządny szpital. Mój ojciec w ogóle pochodził z rodziny znanych Wielkopolan. Jeden z członków rodu założył w Poznaniu księgarnię i oficynę wydawniczą. Był on bardzo szanowany w stolicy Wielkopolski. Księgarnia, którą założył, istnieje po dziś dzień. Choć nie należy już do Żupańskich, nad jej drzwiami nadal figuruje napis „Jan Konstanty Żupański”. Mój ojciec po maturze w 1912 r. jako pruski poddany przyjechał do Warszawy. Miasto to, mimo iż formalnie należało do zaboru rosyjskiego, przez Polaków uważane było za stolicę Polski i stale ich przyciągało. Kraków czy Poznań w porównaniu z nią były miastami prowincjonalnymi. W 1915 r. w wyniku działań wojennych Niemcy zajęli Warszawę.

Ewakuacja do Moskwy

– Rosjanie dokonali ewakuacji w głąb Rosji wielu instytucji razem z pracownikami. Mój ojciec jako pruski poddany został wcześniej jeszcze internowany i wywieziony do Moskwy. Dlaczego ojciec pozwolił się wywieźć na wschód nigdy mi nie powiedział. W każdym razie, jak wspominał, zawsze podkreślał, że w Moskwie do rewolucji bolszewickiej żyło się całkiem nieźle. Mama moja wywodziła się natomiast z rodziny bojarów litewskich, którzy przyjęli opcję polską. Mieli oni majątek ziemski pod Kownem. Tuż przed wybuchem I wojny światowej dziadkowie Czarnoccy wysłali moją mamę ze swego majątku na pensję, jak to się wtedy mówiło, do Wilna. Skończyła ona w Wilnie szkołę dla dobrze urodzonych panien. Gdy wybuchła I wojna światowa i Niemcy zajęli Kowieńszczyznę, moja mama ewakuowała się ze szkołą do Moskwy. Podjęła tu pracę i też się jej nieźle powodziło. Tu poznała ojca. Pokochali się i na urlopie w Stawropolu, czyli ówczesnym kurorcie carskiej Rosji, leżącym u stóp Kaukazu, wzięli ślub. Zaraz niestety wybuchła rewolucja i sytuacja w Moskwie zmieniła się zdecydowanie na gorsze. Rodzice od razu uznali, że muszą z Rosji uciekać. Mieli pieniądze i przez Piotrogród, Finlandię, Szwecję i Niemcy wrócili do Polski, która właśnie się odrodziła.

Przy budowie Gdyni

– Początkowo zatrzymali się w Poznaniu, a później przez Sosnowiec trafili do Gdyni. Ojciec najpierw pracował na Helu, do którego docierał kutrem, a później dostał zatrudnienie w duńskiej firmie, jednej z dwóch, której rząd polski zlecił budowę portu w Gdyni. Tą drugą byłą firma holenderska. Ojciec pracował w niej dopóki państwo polskie nie rozwiązało z nimi umów i nie utworzyło polsko-francuskiego konsorcjum, które kontynuowało rozpoczętą przez nich budowę. Tato niestety w nowym konsorcjum pracy nie dostał. Jego umiejętności tłumacza języka niemieckiego nie były już potrzebne. Bardziej przydatny w nowej spółce był język francuski. Rodzice dali sobie jakoś radę. Otrzymali pewną kwotę pieniędzy, wypłaconą przez rząd litewski jako rekompensatę za utracony majątek rodziców matki, którzy mieszkali po wojnie w Wilnie i wkrótce zmarli. Mojej mamie z ogólnej puli spadkowej przypadło 9 tysięcy złotych, co jak na owe czasy było kwotą zupełnie przyzwoitą. Drugie 9 tysięcy złotych ojciec wygrał w Loterii Państwowej. Starając się szukać dla siebie jakiegoś zatrudnienia, ojciec założył punkt sprzedaży losów Loterii Państwowej, mieszczący się na rogu ulic 10 lutego i Świętojańskiej w samym centrum Gdyni. Któregoś dnia postanowił zaryzykować i kupił dla siebie trzy czwarte losu i wygrał 9 tys. złotych. Gdyby wykupił cały los, otrzymałby 12 tys. zł.

Zawrotne tempo

– Spadek i wygrana rozwiązały problem utrzymania rodziny. W tym samym czasie mama przez kilka sezonów prowadziła pensjonat „Helena”. Gdynia w okresie II Rzeczpospolitej była nie tylko szybko rozwijającym się portem i miastem z całym logistycznym zapleczem, ale także największym morskim kurortem. Cała Kamienna Góra, stanowiąca środek miasta, w latach dwudziestych minionego wieku pokryła się pensjonatami. Budowano je w takim tempie, jak saloony w Klondike w czasie gorączki złota. Wszyscy zamożni ludzie w Polsce chcieli spędzać wakacje nad morzem. Po zabudowaniu pensjonatów w Kamiennej Górze, przyszła kolej na Orłowo, a później Jastarnię, Kuźnicę, Hel i Jastrzębią Górę. Polacy masowo chcieli wypoczywać nad morzem i całe, choć bardzo niewielkie, miasto zostało pod kątem ich potrzeb zagospodarowane. Mama, prowadząc pensjonat, musiała zadbać o pokoje dla letników, ich wyżywienie i rozrywki. Początkowo było to trudne, ale jak w Kamiennej Górze pensjonaty zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, to w Gdyni zaczęły pojawiać się też lokale, w których nie tylko można było dobrze zjeść, ale się również zabawić. Mama zrezygnowała z prowadzenia pensjonatu, gdy sytuacja finansowa rodziny poprawiła się na tyle, że rodzice postanowili zbudować dom.

Dom na Focha

– Wzięli pożyczkę w Banku Gospodarstwa Krajowego i przyłączyli się do grupy osób, które postanowiły zbudować, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, szeregowiec złożony z domów jednorodzinnych. Powstał on bardzo szybko i sprawnie, tak jak się wówczas w Gdyni wszystko budowało. Stanął on na wzgórzu Focha. Żupańscy mieszkali pierwsi z brzegu. Naszym sąsiadem był inżynier Prochaska. Zajmował się wznoszeniem domów w Gdyni. Po wojnie został mianowany profesorem architektury na politechnice. Jego sąsiadem był inżynier Jędrzejewski, też budujący Gdynię. On niestety nie przeżył wojny. Za nim osiedlił się inżynier Michalski, także budowlaniec, który zginął w Katyniu. W kolejnych segmentach też mieszkało wielu przedstawicieli inteligencji technicznej, która swoje umiejętności oddała dla rozwoju Gdyni. Nazwisk ich niestety nie pamiętam. Szeregowiec ten złożony z kilkunastu segmentów przetrwał wojnę i służy mieszkańcom Gdyni po dziś dzień. Ja w 1927 r. poszedłem do szkoły. Placówka ta mieściła się w niewielkim budyneczku przy ulicy Starowiejskiej.

Pierwsza szkoła w Gdyni

– W jego połowie funkcjonowała poczta, a w drugiej części, składającej się z dwóch pomieszczeń, czteroklasowa szkoła powszechna. Każda izba szkolna służyła dwóm klasom. Pomimo, że miałem sześć lat, gdy rozpocząłem naukę w tej szkole, pamiętam do dziś, jak wyglądała klasa, a także nauczyciela języka polskiego, chodzącego z trzcinką, którą bił po łapach uczniów za złe zachowanie lub nieprzygotowanie do lekcji. Wówczas to lanie po łapach było akceptowaną metodą wychowawczą, stosowaną zwłaszcza przez nauczycieli, którzy ukończyli pruskie seminaria nauczycielskie, a tacy wówczas na Pomorzu dominowali. W 1928 r. została w Gdyni oddana do użytku pierwsza, jak na owe czasy nowoczesna, szkoła powszechna, już siedmioletnia. Jej budynek stanął przy ulicy 10 lutego w samym centrum miasta. Szkoła ta do dziś dzień istnieje, dobudowano jej tylko salę gimnastyczną. Przed wojną nie mieściła się ona jeszcze w szkolnych standardach. Projektanci jej wówczas nie uwzględnili. Ja od drugiej klasy do niej właśnie uczęszczałem. Pierwszym moim spostrzeżeniem był fakt, że toalety są w środku, a nie na zewnątrz na kucanego. W szkole tej uczyłem się już do końca. Następnie przeszedłem do gimnazjum prywatnego w Gdyni-Orłowie, stworzonego przez dr Zegarskiego. W 1935 r. po nagłej śmierci ojca, który usnął w nocy i już się nie obudził, bo był słabego zdrowia, przestaliśmy z bratem uczęszczać do tej placówki. Jako smarkacze pozbawieni ręki ojca zaczęliśmy nadużywać wolności.

Ciężkie chwile

– Dla naszej matki też był to ciężki okres. Została sama z domem, z dwoma synami, sprawiającymi kłopoty wychowawcze, bez pracy i z niespłaconą pożyczką. W tej dramatycznej sytuacji pomogli jej znajomi ojca. Należał on do takiego klubu, w którym zimą toczyło się życie towarzyskie miejskiej elity. Zimą, gdy wczasowicze opuścili już Gdynię, wszystkie lokale były w niej zamknięte i spotkać się można było tylko w tym klubie. Gdynianie nazywali go „Klubem Kawalerów”, ale wynikało to z faktu, że spotykali się w nim sami mężczyźni. W istocie bowiem nazywał się on zupełnie inaczej. Ojciec namiętnie w tym klubie przesiadywał ku wielkiej rozpaczy matki. Jak umarł, to koledzy z tego klubu, z którymi grywał w szachy i karty, coś tam pewnie popijając, pomogli matce. Załatwili jej posadę w Banku Rolnym, a także mieszkanie służbowe w nim. Przeprowadziliśmy się do niego z całą rodziną. Dom mama musiała oddać bankowi w zamian za niespłaconą pożyczkę. Gdyby nie protekcja przyjaciółki matki, to nasza sytuacja byłaby bardzo trudna. Po przeprowadzce do banku my z bratem też się opamiętaliśmy i podjęliśmy naukę w szkole średniej, zorganizowanej już przez władze państwowe w Gdyni. W szkole tej dokończyłem gimnazjum i zaliczyłem pierwszą klasę liceum.

Świat się zawalił

– Na tym zakończyła się moja edukacja, bo w 1939 r. wybuchła wojna i cały dotychczasowy świat się zawalił. Zbliżanie się wojny do Gdyni czuło się bardziej niż w innych częściach Polski. Gdynia miała pod bokiem Gdańsk, rządzony przez Niemców Wolne Miasto, które w latach trzydziestych sympatyzowało z Hitlerem. Jego mieszkańcy nienawidzili wprost Gdyni. Jej budowa byłą dla nich nie tylko kamieniem obrazy, czy solą w oku. Stanowiła ona dla Gdańska przede wszystkim wielki cios ekonomiczny, który podciął jego znaczenie nad Bałtykiem. Rzeczpospolita się całkowicie od niego uniezależniła i cały fracht przeznaczony dla niej z zagranicy przestał przez niego płynąć. Podobnie eksport z Polski na Zachód zaczął go omijać. Niemcy gdańscy początkowo w ogóle nie wierzyli, że port w Gdyni powstanie. Pamiętam, jak Niemcy z Gdańska przyjeżdżali na Kamienną Górę w Gdyni, patrzyli na rosnący port i ze zdumienia przecierali oczy. Nie mogli uwierzyć, że Polacy są do tego zdolni. Każdy mieszkaniec Gdańska mógł zaś do Gdyni przyjechać bez przeszkód. Pokazywał paszport potwierdzający, że był obywatelem Wolnego Miasta Gdańska i przekraczał granicę, biegnącą między Orłowem a Sopotami. Niemców tych, co widziałem na własne oczy, przyjeżdżało do Gdyni bardzo wielu.

Cios ekonomiczny

– Byli wściekli, że ci, których mieli za nędznych gospodarzy, byli zdolni do podjęcia takiego dzieła. Niemcy nienawidzili Gdyni również dlatego, że cała Polska była z niej dumna, że stanowiła element kształtujący świadomość nowego pokolenia Polaków. Gdańscy Niemcy nienawidzili wprost gdynian. Uważali, że to oni są winni ich upokorzenia. Nie dotyczyło to bynajmniej tylko pracowników portowych. Gdynian nienawidziła także gdańska inteligencja. Początkowo np. Gdynia była pozbawiona służby zdrowia na odpowiednim poziomie. Z poważnymi dolegliwościami jeździło się do lekarzy w Gdańsku. Pamiętam, że raz, gdy miałem zapalenie oskrzeli, to ojciec zawiózł mnie do doktora w Gdańsku. Szybko jednak Gdynia dorobiła się własnych lekarzy i Polacy do gdańskich przestali jeździć, co odbiło się na ich zarobkach. Gdynia jako kurort odebrał też polskich turystów i kuracjuszy Sopotom, czego nie mogli darować właściciele tamtejszych pensjonatów. Goście z Niemiec nie mogli tego Sopotom zrekompensować, bo dla nich przejazd przez terytorium Polski wiązał się z kłopotami wizowymi. Wśród gdynian panowała rzecz jasna patriotyczna atmosfera. Wszyscy jej mieszkańcy zdawali sobie sprawę ze znaczenia, jakie to miasto ma dla Polski. Dochodziły do nas też informacje, jak Niemcy w Gdańsku odnoszą się do mieszkających w nim Polaków. Jakie prowokacje stosują wobec polskich pocztowców, czy niewielkiego polskiego garnizonu na Westerplatte.

Wojna nie była zaskoczeniem

– Wiosną 1939 r. nikt w Gdyni nie miał wątpliwości, że będzie wojna, że z Niemcami trzeba będzie się bić. Młodzież rwała się do walki. Ja postanowiłem zostać pilotem. Zgłosiłem to władzom wojskowym i w okresie wakacji zostałem wezwany na kurs szybowcowy. Stanowił on wówczas przedszkole dla przyszłych pilotów wojskowych. Odbywał się on w centralnym ośrodku tego sportu w Bezmiechowej w Bieszczadach. Trwał miesiąc. Zaliczyłem kilka skoków spadochronowych i odbyłem szkolenie szybowcowe. Nie powiem, że wszystkie loty szły mi najlepiej. Za bardzo się tym nie przejmowałem, bo wierzyłem, że wkrótce pójdę na prawdziwy kurs dla pilotów wojskowych. Oczywiście nie doczekałem się tego, bo za parę dni wybuchła wojna i o żadnym kursie nie było mowy. Wróciłem do Gdyni tuż przed wybuchem wojny. Potem niektórzy znajomi zarzucali mi brak wyobraźni, że oni by nie wrócili. Co jednak miałem robić. Mój dom rodzinny był w Gdyni. Z tym miastem byłem emocjonalnie związany. Gdy wróciłem do Gdyni i zameldowałem się na lotnisku okazało się, że wszyscy lotnicy wyjechali. Ewakuowało się też wielu urzędników i kto mógł, wywiózł z Gdyni swoją rodzinę. Zrobili to oczywiście ci, którzy mieli krewnych w innych częściach Polski, a zwłaszcza na wschodzie. Moja mama nie wyjechała.

Cdn.

Marek A. Koprowski

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. wincentypol
    wincentypol :

    Czy jest potrzebny inny komentarz do tego co się dzieje obecnie po odzyskaniu ,,niepodległości” w 1997 r ??????? Jedynie tempo niszczenia tego dorobku jest większe.Gdynia w okresie II Rzeczpospolitej byłą nie tylko szybko rozwijającym się portem i miastem z całym logistycznym zapleczem, ale także największym morskim kurortem. Cała Kamienna Góra, stanowiąca środek miasta, w latach dwudziestych minionego wieku pokryła się pensjonatami. Budowano je w takim tempie, jak saloony w Klondike