Edward Webersfeld – wspomnienia powstańca

– Naprzód! Jezus i Maria! – I na chwilę wszystko ucichło. W kwadrans potem wypłynęła nasza kawaleria drugą stroną miasta, złamawszy ustawioną w rynku rosyjską piechotę…

Obóz w Ojcowie i wyprawa na Miechów

W dzień Matki Boskiej Gromnicznej, dnia 2. lutego 1863 r., wyjechaliśmy koleją z Rzeszowa w pięciu kolegów szkolnych, a byli nimi: Emanuel hr. Moszyński, Henryk Róża, Kazimierz Salwach, Edward Webersfeld i Marceli Zboiński, udając się według polecenia tamtejszej organizacji do tworzącego się oddziału powstańczego pod dowództwem pułkownika Kurowskiego w Ojcowie.

Na dworcu kolejowym w Krakowie, dwóch panów, których rozpoznaliśmy po wskazanych nam odznakach, wręczyło każdemu z nas karteczkę z adresem wyznaczonej kwatery, polecając byśmy się nazajutrz rano stawili się w domu pod „Rakiem” przy ulicy Szpitalnej, celem wciągnięcia nas do list poborowych.

Wieczorem wyszliśmy na miasto, gdzie przewalały się tłumy publiczności, rozprawiając głośno wyłącznie o wybuchu powstania. Niezwykły ten ruch nie osłabł po za północą i gdzieś dopiero około trzeciej godziny nad ranem zaczął się zmniejszać. Nazajutrz wczesnym rankiem podążyliśmy na ulicę Szpitalną, którą już od wylotu placu Mikołajskiego zastaliśmy literalnie zapchaną różnorodną publicznością, pośród której nie brakowało i eleganckich pań, ludzi o poważnym wyglądzie, mnóstwa młodzieży różnego autoramentu, kumoszek z okolicznych wsi, pełno policji itp. tłum nagromadzonego luda w ciasnej ulicy, wzrastał z każdą chwilą i zamknął wszelką komunikację do dworca kolejowego. Ani próby, a tym mniej groźby, zziajanych policjantów, nic nie pomagały, ludziska się dusili, padały przekleństwa, wyzywania, szturchańce, lecz nikt na to nie zważał i nie ruszał się z miejsca, chyba popchnięty falą, uderzał głową o sąsiada, nabijając jemu lub sobie potężnego guza.

Po półgodzinnym przepychaniu się, darzeni mniej przyzwoitymi epitetami, dopadliśmy bramy domu pod „Rakiem”.

W obszernej sali pierwszego piętra siedziało za stołem, nakrytym zielonym suknem, kilku starszych panów, na stole krucyfiks, dwie zapalone świece i plik papierów. Zgłaszających się zaciągano do list, zaprzysięgano, wypłacano żądającym tego jakiś żołd, i wręczano kartkę z adresem przeznaczonej mu kwatery. Nie wierzyłem własnym oczom, patrząc jak pod strażą austriackiej policji i formalnie przy jej pomocy, odbywał się asenterunek ochotników dla polskiego powstania, lecz słusznie powiedziano, że u pana Boga i austriackiego rządu nie ma nic nieprawdopodobnego.

Trzy dni przetrzymano nas w Krakowie i w tym krótkim czasie mieliśmy sposobność stwierdzić całą prawdę powyższego przysłowia. Rano ułatwiała c. k. policja komunikację między ulicą a biurem asenterunkowym pod „Rakiem”, na zamku sprzedawano przez publiczną licytację wybrakowaną broń, którą zakupili członkowie powstańczej organizacji, o tej samej porze odbywała się sprzedaż za pomocą publicznego przetargu koni wojskowych, tak zwanych „Ausmusterów”, które także przeszły w ręce organizacji, a już wieczorem tego samego dnia wkroczyła policja do biura pod „Rakiem”, zabrała znalezione papiery, skonfiskowała krucyfiks i zapisała nazwiska osób, które tam zastała.

W nocy wkraczały rewizje do prywatnych domów, w których była rozlokowana część zaciężnych, żądały wylegitymowania się, a nie posiadającym tego dokumentu, nakazały pod zagrożeniem aresztowania, opuścić Kraków w przeciągu 24 godzin. W kilkunastu godzinach rozwiała się idylla o sprzyjaniu Austrii powstaniu.

Wczesnym rankiem otrzymaliśmy dnia 6. lutego na naszych kwaterach rozkaz stanąć między 6 a 7 wieczór na polach u wylotu ulicy Długiej, lecz udawać się tam nie gromadkami, tylko w pojedynkę i na placu zboru oczekiwać dalszych poleceń. O naznaczonej godzinie snuły się w cieniach bezksiężycowej nocy po ulicy Długiej tajemnicze postacie, oglądając się trwożnie na wszystkie strony i tuląc się do bram domów, za zbliżeniem policyjnej patroli, których kilka kroczyło po ulicy tam i na powrót, nie zaczepiając jednak nikogo. Wyszedłszy z ulicy Długiej na rozległe pola, ciągnące się tam na kilka kilometrów, zaważyłem mimo ciemności w pewnym oddaleniu, coś jakby wielką plamę na śnieżnej powłoce pól, od której dolatywały ludzkie głosy.

Byli to gromadzący się ochotnicy, rozprawiający wesoło o przyszłych swych losach, osłoniętych tajemnicą, stawiali horoskopy podjęte walce, wypytywali się nawzajem o różne rzeczy itp., lecz pełni humoru i wierzący ślepo w niezawodne nasze zwycięstwo.

Zegar na wieży Mariackiej wydzwonił siedem uderzeń, niesionych wiatrem na łobzowskie łany. „W szeregi po czterech!” zabrzmiała krótka i energiczna komenda z po środka gromady. Młódź uszykowała się szybko, tworząc długą linię frontową, złożoną z 36 czwórek. „Marsz, marsz!” zakomenderował nieznany nam jeszcze przywódca i pochód ruszył miarowym krokiem przez puste, śniegiem pokryte pola. Dziwnie poważny nastrój owiał maszerującą drużynę, która posuwała się w milczeniu, świadoma teraz, że dąży tam, gdzie za kilka godzin może się spotkać z wrogiem. Przed jednym z licznych ziemnych fortów, okalających Kraków, a wysuniętych na przyległe sioła, krzyknął ustawiony tam posterunek austriacki: Halt, wer da!. Gut Freund! – odpowiedział nasz przywódca, i przeszliśmy mimo fortu bez przeszkody. Po dobrze trzech godzinnym marszu wkroczyliśmy między niskie zarośla, poza którymi rysował się w cieniach nocy wysokopienny las liściasty, świecący teraz nagimi gałęziami.

Oddział stać!– ozwała się komenda.

Oddział przystanął, a rozglądnąwszy się w ciemności, dostrzegliśmy tuż przy leśnej drożynie niepokaźną karczemkę, mimo późnej pory jeszcze oświetloną, jak gdyby przygotowaną na nasze przyjęcie. Tu czekała nas, niewybredna lecz pożywna, przekąska złożona z kieliszka wódki, kawała chleba, sera i słoniny. W lot uwinęła się wygłodzona wiara z podym jej prowiantem i po półgodzinnym wypoczynku ruszyliśmy w dalszy pochód, zagłębiając się w gąszcz lasu. W lesie powycinali i powyłamywali nowozaciężni potężne drągi, które obok kilku rewolwerów, paru dubeltówek i kilkunastu pałaszy, stanowiły uzbrojenie całego oddziału, wkraczającego na terytorium ogarnięte wojną. Żadnemu z nas nie przeszło nawet przez myśl, że w razie zetknięcia się chociażby z małym tylko patrolem rosyjskim, byliśmy w całym tego słowa znaczeniu bezbronni. Jakaś niezachwiana wiara w Opatrzność ożywiała te młode serca, pełne otuchy, toteż z swobodnym umysłem, nie myśląc o jakimś niebezpieczeństwie, przekroczyliśmy zaraz za lasem granicę, wstępując na ziemie pod zaborem rosyjskim.

Czartaki pogranicznej straży, tak zwanych objeżdczyków, około których przechodziliśmy, stały pustką i wzdłuż całej granicy nie pojawił się na szerokim obszarze ani jeden sołdat. Mieszkańcy napotkanych po drodze chat, objaśnili nas, że Moskale w obawie przed formującym się w Ojcowie oddziałem Kurowskiego, pościągali wszystkie pograniczne posterunki do sąsiednich miasteczek, z których nie wychlają nosa. Dobrze po północy wkroczyliśmy na rządową szosę i około godziny 4 nad ranem schodziliśmy z dość stromej góry, wiodącej do środowiska Ojcowa, kąpielowego miejsca, rozsiadłego w dolinę nad przewijającym się przez jej środek małym potoczkiem, z resztkami zamku, w którym Wacław Czeski więził króla Łokietka, a skąd go uwolnili tamtejsi włościanie.

Zaledwie przewinęliśmy się około skręcającej w tym miejscu drogi, rozległ się gromki głos, nawołując:

„Stój! Kto idzie?”

„Swoi!” – odpowiedział nasz dowódca, a za nim krzyknęło sto pięćdziesiąt zdrowych gardzieli:

– Swoi idą!.

Niech żyje Polska!– odpowiedziała obozowa pikieta, bo na nią właśnie się natknęliśmy.

Hura! Niech żyje Ojczyzna! – rozległ się jak strzał armatni jeden okrzyk, który otaczające góry powtórzyły trzykrotnie. Po takim pierwszym powitaniu wysunął się na czoło naszego pochodu strzelec z pikiety i poprowadził nas do wnętrza obozu, rozłożonego o wiorstę od tego miejsca. Cały obóz zastaliśmy pogrążony w głębokim śnie i tylko na strażnicy czuwało kilkunastu powstańców, pełniących nocną służbę obozową. Komendant straży odebrał nas, a przeliczywszy, skonstatował brak pięciu, którzy widocznie pozostali po drodze nie ufając swym siłom. Wprowadzono nas na resztę nocy do ogromnej stodoły, zapchanej słomą po sam wierzch, ale bez drzwi i okien. Nie bardzo nam się uśmiechał nocleg w otwartej szopie, lecz nie było wyboru, toteż nie namyślając się, wyleźliśmy na sam szczyt nagromadzonej tam słomy, w którą zakopawszy się z głowami, usnęliśmy jak zabici.

Nie pomnę dziś jakie widma wytwarzała mi wyobraźnia podczas tego pierwszego snu w obozie, pamiętam jednak, że zbudził mnie jakiś grzmiący huk, podobny do surmy bojowej, jeżeli już nie do trąby Archanioła, zwołującej grzeszników na sąd ostateczny. Zerwałem się jak oparzony i wydobywszy się nie bez trudu spod mierzwy, w którą w czasie snu głębiej zapadłem, widziałem jak wszystka słoma w szopie zaczęła się poruszać podobnie do falującego morza, a z jej głębin co raz to nowa wynurzała się głowa, owinięta mnóstwem mierzwy, która musieliśmy obgartywać, żeby oswobodzić zasypane nią oczy. Zwolna i nieśmiało zaczęliśmy się zapuszczać w obszerny dziedziniec między szopą i okazałym piętrowym domem pod godłem „Hotel pod królem Łokietkiem”, gdzie przebiegali tam i na powrót powstańcy różnego wieku, rozmaitej broni i najrozmaiciej poubierani.

Niebawem zjawił się nasz nocny przywódca, zwołał swój hufiec, uszykował w dwa szeregi i zapowiedział, że zostaniemy przedstawieni dowódcy oddziału obozującego w Ojcowie, pułkownikowi Kurowskiemu. Chłopcy otrzepali naprędce odzież z pozostałej jeszcze słomy, ten i ów podgarnął zjeżoną czuprynę, poprawił czapki i wsparci na, niedostępnej dotychczas, broni, na wyłamanych w lesie kijach, oczekiwaliśmy przybycia naczelnika.

Posterunek, ustawiony przed „hotelem pod Łokietkiem”, sprezentował broń, kręcący się dookoła powstańcy przystanęli w wojskowej pozycji, dotykając czapek na znak pozdrowienia, a równocześnie wyszło z bramy hotelu trzech mężczyzn. Na przedzie szedł pułkownik Kurowski, przepasany biało-czerwoną szarfą po siwej, bajowej kurtce, obłożonej barankiem, na głowie zwieszała mu ciemna rogatywka, przy boku kawaleryjska szabla. Za nim o krok po lewej ręce, szef sztabu i zastępca wodza, pułkownik Dobrski, a po prawej mały człowieczek o kościstej twarzy, z żywo biegającymi oczyma, w czerwonym fezie, zasadzonym zawadiacko na tył czarnej, kędzierzawej czupryny, w granatowym, półkrótkim surducie z srebrnymi guzikami i w granatowej kamizelce, na której widniał wzdłuż i w szerz piersi, naszyty na niej biały, sukienny krzyż. Człowieczek ten niepokaźny, był to sławny z szalonej odwagi pułkownik Rochebrune[1], dowódca kompanii Żuawów, który zginął później podczas oblężenia Paryża, w czasie wojny francusko-pruskiej, jako jenerał.

Wszyscy trzej przeszli po przed frontem uszykowanej kolumny, przypatrując się badawczo nowo zaciężnym, poczym stanęli w pośrodku frontu.

Witam was towarzysze broni, którzy pospieszyliście stanąć do walki za świętą naszą sprawę. Niech żyje Ojczyzna!– przemówił Kurowski.

Hura!– wykrzyknął nasz przywódca, za którym powtórzyliśmy ten okrzyk.

Zaraz potem poprzydzielano nas do różnych broni, pozostawiając Rochebrunowi pierwszeństwo w wyborze żołnierza dla dowodzonego przez niego oddziału Żuawów. Z kolegami z Rzeszowa: Emanuelem hr. Moszyński, Henrykiem Różą i Kazimierzem Salwachem, wszedłem do oddziału Żuawów, gdy Marceli Zboiński na własne żądanie, został przydzielony do kompanii strzelców kapitana Niewiadomskiego.

Żuawi stanowili zupełnie oddzielny korpus i zażywali w obozie wszelkich przywilejów. Mieli osobną kwaterę w nowo zbudowanym Domie szwajcarskim, gotowali osobno dla siebie, byli wolni od pełnienia służby obozowej, nie dawali żołnierza ani na odwach, ani na wedety, za to odbywali po osiem godzin dziennie musztrę i ćwiczenia w strzelaniu do tarcz. Komendę mieliśmy francuską ze względu na Rochebruna, który zaledwie kilka słów polskich rozumiał. Dnia 11. lutego ustawiono w ogrodzie obok hotelu polowy ołtarz na wznoszącym się tam kopcu, pod którym ustawiono oddział Żuawów, celem odebrania od nas przysięgi. Kapelan obozowy, ks. Kamiński, odprawił mszę świętą i dokonał poświęcenia naszego sztandaru z czarnej materii noire, na którym z jednej strony widniał obraz Najświętszej Panny Częstochowskiej, a z drugiej strony wielki biały krzyż. Na ten sztandar złożyliśmy przysięgę wierności i męstwa z dodatkiem nie dawania wrogowi pardonu i nieprzyjmowanie go od niego. Po przysiędze odbył Rochebrune przegląd oddziału i przemówił do żołnierzy po francusku, a przemówienie przetłumaczył nam kapitan Biernacki. Sztab oddziału Żuawów składali: Rochebrune, pułkownik i dowódca, Biernacki, kapitan, Moszyński, adiutant wodza i Tomkowicz, porucznik. Sierżantami zamianował Rochebrune Rożę i Salwacha, a chorążym był Heród, urzędnik skarbowy z Krakowa.

W niedzielę 14 lutego, kiedy oddział słuchał mszy polowej, pojawiło się na gościńcu, wiodącym z Krakowa, sześciu austriackich strzelców w pełnym uzbrojeniu, prowadzonych do obozu przez żołnierza z naszej pikiety. Był to cały patrol, wysłany z Krakowa na przeszukanie pobliskich wsi, lecz po drodze rozmyślił się i zamiast wracać do Krakowa, przeszedł granicę, oddając się na posługi walczących o wolność. Ciekawszym było, że patrol ten składał się z pięciu Włochów i tylko jednego Polaka, Lewandowskiego. Wszyscy sześciu zostali wcieleni do Żuawów, przy równoczesnym powierzeniu sztandaru sierżantowi Orsettiemu i posunięciu dotychczasowego chorążego Heroda, na stopień porucznika. Orsetti odebrawszy sztandar ukląkł, rozwinął go, ucałował obraz Matki Bożej i frunął nim w powietrzu, wykrzykując po trzykroć: E viva la Pologna!

Nazajutrz zapanował niezwykle ożywiony ruch na całym obejściu obozowym i trwał do późnej nocy. Opatrywano broń, przekuwano konia, składano prowiant na sprowadzone furmanki, wydzielano potrzebującym obuwie, a pod noc rozesłano na całą okolicę gęste patrole. Równo ze świtem dnia 16 lutego, uruchomiono cały obóz, oświadczono żołnierzowi, że wychodzimy na nieprzyjaciela, odgotowano i o godzinie 10 ruszyliśmy drogą ku Skale. Około 12 w południ stanął oddział na rynku w Skale, tam wydzielono nam amunicję, składającą się z garści prochu, dwóch garści ołowianych siekańców i po kilkadziesiąt kapsli, co każdy z nas schował jak mógł po kieszeniach, ponieważ nikt nie otrzymał nic takiego, co by mogło zastąpić ładownicę. O 3 po południu ruszył oddział w dalszy pochód, poprzedzony szpicą kawalerzycką o pięciu jeźdźcach, za nią straż ochronna w czterdzieści koni, następnie w przedniej straży pół kompanii strzelców, oddział kosynierów z kapitanem Ruczką, Kurowski z całym sztabem, reszta strzelców, a Żuawi z Rochebrunem na czele, kryli pochód jako tylna straż. Ogólna siła oddziału wynosiła: dwie kompanie strzelców po 160 żołnierza, kompania Żuawów w liczbie 160, dwie kompanie kosynierów 240 ludzi i około 100 kawalerzystów, ogółem coś ponad 800 ochotników. Uzbrojenie całego oddziału składało się z 300 dubeltówek, sto kilkadziesiąt pojedynek, setka pałaszy, połowa tego rewolwerów i 240 kos, nabitych sztorcem na dwumetrowe drążki. Tak uzbrojonych i w taką zaopatrzonych amunicję, prowadził Kurowski na zdobycie Miechowa, obsadzonego 3 rotami strzelców finlandzkich, najlepszego żołnierza rosyjskiego, jedną rotą piechoty smoleńskiego pułku i sotnią kozaków, razem wzwyż 700 wyborowego i wyćwiczonego wojska regularnego, uzbrojonego w dalekonośne karabiny i osłoniętego zabudowaniami miasta.

Gdzieś po północy przystanęliśmy w lesie pod jakąś wsią, gdzie odgotowano, dano zmęczonemu przydługim marszem żołnierzowi dwugodzinny wypoczynek, a nade dniem ruszono w dalszy pochód. Z pierwszym brzaskiem świtającego dnia wyszliśmy z lasu na obszerne pola pokryte mgła, a gdy się cokolwiek lepiej rozwidniło, ujrzeliśmy może na oddalenie dwóch wiorst Miechów, rozsiadły na szerokiej równinie. Kurowski powstrzymał oddział w dalszym pochodzie i zarządził nowe rozstawienie sił.

Bitwa w Miechowie, 17 lutego 1863 r.

Kurowski podszedł z powierzonym mu oddziałem powstańczym nad ranem dnia 17 lutego 1863 r. po pod Miechów, który postanowił zdobyć. Wyszedłszy z lasów na czyste pola, w oddaleniu niespełna wiorsty drogi od zabudowań miasta, wysunął na czoło linii bojowej Żuawów, puszczając ich a pierwszy ogień. Pułkownik Rochebrune, towarzyszący swoim Żuawom w czasie długiego marszu na koniu, zsiadł z niego i wlot sprawił linię artyleryjską, stając z dobytym rewolwerem na lewym jej skrzydle. Patrole kozackie, objeżdżające miasto, dostrzegły nasze zbliżanie się, więc kilkunastoma strzałami ostrzegły załogę miechowską o niebezpieczeństwie i wyciągniętym galopem skryły się za okopem, osłaniającym miasto.

Wolnym marszem posuwała się nasza linia tyralierska, wyprzedzając o kilkaset kroków resztę oddziału, sprawionego w szyk bojowy, któremu za tylną straż dał Kurowski kompanię kosynierów. Nie napastowani przez nieprzyjaciela, podeszliśmy pod sam wał, otaczający Miechów. Zupełna cisza otaczała maszerujących, nawet żaden wietrzyk nie powiał po rozległych polach, i gdyby nie regularny odgłos kroków posuwającej się tyralierki, zdawałoby się, że królestwo zmarłych roztoczyło tu swe panowanie. Żadnego znaku życia, żadnego śladu ruchu nie było widać jak szeroko i daleko rozciągały się śniegiem pokryte pola i tylko stada przelatujących tam i na powrót wron, węszących ucztę, przepowiadały złowieszczym krakaniem coś, przejmującego człowieka dziwnym uczuciem. Tuż u podnóża okopu powstrzymał Rochebrune swój oddział, ściągnął łańcuch tyralierski, uszykował we front bojowy i czekał na zbliżenie się Kurowskiego z główną siłą. Gdy reszta oddziału zbliżyła Siudo nas, na jakich 200 kroków, pchnął Rochebrune kilku Żuawów na szczyt wału dla rozejrzenia się w sytuacji, lecz gorąca krew zapaleńca przemogła w nim względy na własne bezpieczeństwo i kilku skokami znalazł się na wale. Nie dostrzegł widocznie nic podejrzanego, bo zakomenderował: Zuaves de mort![2] Par gimnastique en avant!. Biegiem wpadliśmy na wał a równocześnie spuścił się z niego Rochebrune na tamtą stronę ku miastu. Jeszcześmy nie stanęli na wale pewną nogą, gdy z położonego pod samym jego brzegiem cmentarza, posypał się na nas grad kul nieprzyjacielskich, dziesiątkując atakujących. Moskale przyczajeni w pojedynkę za mogiłami, nagrobkami i drzewami, wytrzymali spokojni pojawienie się kilku naszych z Rochebrunem na wale, czekając z salwą na wystąpienie liczniejszych sił. Nie mieli jednak czasu nabić broni do drugiego strzału, bo Żuawi zwalili się jak huragan na cmentarz, wpadli na rozrzuconych po nim i na kolby i pięści poczęli się zmagać z osłupiałymi na taki sposób walki sołdatami.

Strzelcy Niewiadomskiego połączyli się już z nami i ostrzeliwując połączonymi siłami wynikających się ku miastu carskich zuchów, oczyściliśmy z nich cmentarz w przeciągu kwadransa. Kurowski pojawił się teraz, gdy minęło niebezpieczeństwo na cmentarzu i polecił Rochebrunowi uformować przetrzebionych Żuawów w czwórki i ruszyć z nimi wąską ulicą ku środkowi miasta.

Nasz pułkownik przedstawił mu całą niedorzeczność takiego przedsięwzięcia, lecz Kurowski wydął dumnie wargi i rzuciwszy apodyktyczne: Je suis ici le Commendant! Enevant!– odjechał na tyły oddziału. Rochebrune zaklął wściekle, pogroził odjeżdżającemu Kurowskiemu, lecz jako stary żołnierz wykonał rozkaz. Biegiem przebiliśmy dość długą ulicę, lecz gdy pierwsza nasza czwórka zjawiła się u jej wylotu do rynku, zagrzmiała salwa, ustawionej tam piechoty i kilkunastu Żuawów potoczyło się po bruku, brocząc we krwi. Zaraz po pierwszej nastąpiła salwa drugiej roty, trzymanej z palbą w rezerwie, znów padło kilkunastu Żuawów i nieunikniony nasz odwrót w popłochu. Teraz nastąpiło istne polowanie na cofających się. Z każdego okna, z dymników, z dachów domostw wzdłuż całej ulicy prażyli nas Moskale, sami bezpiecznie ukryci za ścianami domów. Złamany na duchu, przerażony ogromem klęski i mnogością ofiar podczas krótkiej utarczki. Wycofał się młody żołnierz bezradny i zdemoralizowany, straciwszy wiarę w zdolność wodzów, którzy na pewną śmierć, a raczej na rzeź wysłali kwiat młodzieży. W czasie bitwy stał Kurowski z całym sztabem poza miastem, wyczekując wyniku podjętej walki, a otrzymawszy raport, pchnął adiutanta z rozkazem do dowódcy kawalerii, Ludwika Mięty, i polecił mu wykonać szarżę na ustawioną w rynku piechotę. Mięta poskoczył galopem do Kurowskiego, nie dowierzając podobnemu zarządzeniu.

– Czy dobrze zrozumiałem przyniesiony mi rozkaz szarżowania nieprzyjaciela w ulicach miasta? – zapytał.

– Takie wydałem polecenie!

– Ależ to szaleństwo!

– Uważam pana za tchórza! – rzucił gniewnie Kurowski.

– Kto? Ja tchórz? – Z tymi słowy spiął Mięta konia, jak szalony dopadł oddziału kawalerii, zakomenderował:

– Formuj czwórki! Galopem marsz! – I wypadł na jej czele w tę samą ulicę, którą cofaliśmy się przed strzałami moskiewskimi. Zagrzmiały w mieście salwy karabinowe, powietrze wypełnił okrzyk:

– Naprzód! Jezus i Maria! – I na chwilę wszystko ucichło. W kwadrans potem wypłynęła nasza kawaleria drugą stroną miasta, złamawszy ustawioną w rynku piechotę, nasiekła sporo mięsa, lecz wyszła z tej brawury zaledwie z połową ludzi, reszta legła od kul i bagnetów moskiewskich. Mięta ranny, resztkami sił zdołał się wydostać z miasta, by zemdlony i ociekający krwią wpaść w długotrwałe omdlenie. Około 250 poległych i rannych, oto zysk z nieopatrznego rzucenia się na otwarte miasto, którego nawet w razie zwycięstwa nie bylibyśmy mogli zatrzymać ponad kilka dni. Z oddziału Żuawów, liczącego 160 ochotników, legło w Miechowie 81, rannych mieliśmy 40, a pozostało po bitwie całych 45.

W zapiskach moich z bitwy miechowskiej, zestawionych w kilka tygodni po klęsce, znachodzę nazwiska 57 poległych tam Żuawów, a to: Andrzejewski z Tarnowa, Błażejowski z Sanoka, Chmurowicz, lwowianin, Dąbek, krakowianin, Degorski, królewiak, Dobrzański, krakowianin, Grekowicz, lwowianin, Isakowski, tarnopolanin, Kaczmarski, syn kupca z Krakowa, Kiliński z Miechowa, Kisielewski Teodor, Kleczyński, oficer austriacki, Korsak, oficer rosyjski, Kotnowski, Kowalewski Antoni z Krakowa, Kryński z Tarnowa, Kulma z Gdowa, Kuligowski, urzędnik rosyjski, Kwiatkowski, Krzyżanowski z Krakowa, Latinek Edmund, lwowianin, Lewandowski, sierżant strzelców austriackich, Łatwiński, kakowianin, Ławiński z Bochni, Majewski, akademik krakowski, Majkowski z Nowego Sącza, Makowiecki Henryk, krakowianin, hr. Emanuel Moszyński, syn Piotra, krakowianin, Molenda Stanisław z Krasiczyna, Niemczykiewicz, Nowicki, akademik krakowski, Oberski, lwowianin, Ochenkowski, medyk krakowski, Ogrodziński z Kielc, Orzechowski, burmistrz miechowski, zamordowany przez Moskali, Orsetti, chorąży, Preis, krakowianin, Radoński, poznańczyk, Reman, krakowianin, Rzędowski z Radomia, Słomka Ferdynand z Oświęcimia, Smoliński z Tarnowa, Starzyński, Tarczyński, Tomkowicz, medyk krakowski, Torosiewicz spod Stanisławowa, Trąpczyński z Poznania, Tyborowski z Poznania, Wańkowski z Pińczowa, Wędrychowski Franciszek z Krakowa, Wójcicki, krakowianin, Zaręba, krakowianin, Zawora Marcin z Balina, Zbrożek Józef, Żalicha, krakowianin, Żebrowski, oficer rosyjski, Heród, zmarły wieczór 17 lutego we dworze pod Miechowem.

Z rannych pamiętam: Biernacki, kapitan, Brun, koncypient adwokacki, Gajdziński, krakowianin, Kahane Zygmunt, Kisielewski Jan, późniejszy drogomistrz w Gorlicach, Rudziński, Rastawiecki, Sawicki, krakowianin, Szajna, Tabaczkowski z Wadowic, Tyniecki, Wawrzkiewicz, krakowianin, Westfalewicz, krakowianin, Wirski, Wnukowski.

Do obecnej chwili żyją: Biernacki w Bagateli, W. Ks. Poznańskie, Kahane Zygmunt, pełnomocnik dóbr łańcuckich (stracił rękę w Miechowie), Klemensiewicz, notariusz w Krakowie, Straszewski, Roża Henryk, emerytowany tajny radca we Wiedniu, Webersfeld Edward, emerytowany radca rachunkowy w Husiatynie, Wiśniewski.

Ostatni to Mohikanie krwawej bitwy miechowskiej.

przedruk za: „Kurier Lwowski”, dodatek południowy, 1913, nr 80,82,84,86,90,92

Edward Webersfeld (1845-1918)– szeregowiec w Żuawach śmierci, następnie sierżant w kompanii strzelców w oddziale płk. Dionizego Czachowskiego. Brał udział w jedenastu bitwach i potyczkach w Sandomierszczyźnie. Po powstaniu styczniowym aktor, wachmistrz ck policji, urzędnik lwowskiego magistratu. Publicysta, autor wspomnień i sztuk teatralnych (m. in. poświęconych powstaniu styczniowemu). Aktywny członek lwowskiego oddziału Towarzystwa Weteranów 1863/1864 i Tow. Wzajemnej Pomocy Uczestników Powstania 1863/1864.

przypisy:

[1] François de Rochebrune (1830-1870) – francuski pułkownik, organizator oddziału żuawów śmierci w powstaniu styczniowym.

[2] Zuaves de mort(franc.) – Żuawi Śmierci.
0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply