Dwa ataki UPA

Gdy oświetliliśmy przedpole rakietami, to z przerażeniem zobaczyliśmy, że otaczają nas trzy pierścienie napastników. Pierwszy stanowili strzelcy uzbrojeni w broń krótką i rakietnice do oświetlania terenu. Wraz z nimi szli też podpalacze z pochodniami. Torowali oni drogę dla drugiego szeregu, realizującego właściwe natarcie. Byli dobrze uzbrojeni w broń strzelecką. Za nimi szli chłopi, uzbrojeni w widły, cepy, siekiery itp. Ich zadaniem było niedopuszczenie do tego, by ktokolwiek z Rybczy się wymknął.

– Ksiądz Dominik Wyrzykowski był bardzo szanowany przez Ukraińców i dlatego sądził, że jest z gospodynią w Katerburgu bezpieczny – wspomina Jan Niewiński. – Kilkakrotnie był przez nich ostrzegany, żeby wyjechał , bo grozi mu niebezpieczeństwo. On jednak trwał w przekonaniu, że nic mu nie grozi. Któregoś dnia przyszli do niego trzej ukraińscy sąsiedzi, którzy poinformowali go, że jeżeli dzisiaj z Katerburga się nie wyniesie, to w nocy zostanie zamordowany, bo oni nie będą w stanie już go obronić! Ksiądz nadal nie chciał się wynosić z Katerburga. Na szczęście rozmowę Ukraińców z nim usłyszała gospodyni Tereska. Nałożyła jakąś kapocinę i przybiegła do Rybczy. Natychmiast wysłałem do Katerburga dwunastu chłopaków z bronią z wyraźnym rozkazem – niezależnie co ksiądz im powie, mają go siłą posadzić na furmankę i przywieźć do Rybczy. – Pojechał z nimi mój ojciec, który z księdzem był zaprzyjaźniony. Chłopaki się dobrze spisali. Zapakowali księdza z bambetlami na furmankę i przywieźli do Rybczy. Ojciec wymontował zaś z dwoma mechanikami dzwon z dzwonnicy i też przywieźli do Rybczy. Księdza Dominika zwieźliśmy od razu do Krzemieńca.

Zakopany dzwon

– Proboszcz tamtejszej parafii został właśnie aresztowany i on objął jego obowiązki. Dzwon zakopaliśmy koło kościoła. Przed kilkoma laty został wydobyty i dziś dzwoni w odbudowanym kościele w Szumsku. W czasie, gdy ksiądz Dominik proboszczował w Krzemieńcu co drugą niedzielę, przywoziliśmy go do Rybczy. Tu na zaimprowizowanym ołtarzu odprawiał on dla nas Mszę św. Jakoś dotrwaliśmy do żniw, które mieszkańcy Rybczy przeprowadzili pod osłoną patroli samoobrony. Tu może trzeba zaznaczyć, że w owym czasie mieliśmy też we wsi ruchomy dobrze uzbrojony oddział złożony z wolnych strzelców, którzy napłynęli do Rybczy razem z uciekinierami z polskich wsi w okolicy. Należeli do nich mężczyźni przeważnie po wojsku. Wśród nich wyróżniali się trzej bracia Ludwiccy, trzej bracia Jaszczewscy i jeszcze kilku innych podobnych familii braci, których nazwisk niestety nie pamiętam. Grupa tych chłopaków nie wtapiała się w naszą samoobronę, ale najczęściej krążyła po okolicy, osłaniała wyprawy do opuszczonych wsi, w których mieszkańcy ukryli zapasy żywności itp. Działalność tej grupy była dla nas wygodna, bo ta często pokazując się w różnych miejscach sprawiała wrażenie, ze w okolicy działa silny polski oddział partyzancki. Grupa ta dokonywała również rozpoznania, informowała nas, co dzieje się w terenie itp.

Wieś zaczęła się palić

– Do grupy tej wstąpił także mój kuzyn Heniu Kozłowski z Łanowic. Banda UPA wymordowała całą jego rodzinę, łącznie siedem osób. On ocalał, bo akurat nie było go w domu. Ten chłopak szalał! Szukał śmierci, działał brawurowo i bardzo operatywnie. Także dzięki niemu Ukraińcy byli przekonani, że Rybcza jest doskonale przygotowana do odparcia ataku ze strony UPA. Atak ten nastąpił 5 sierpnia 1943 r. Ja wtedy miałem taki tryb życia. W dzień spałem, a w nocy obchodziłem posterunki. Tej krytycznej nocy o północy wziąłem ze sobą dwóch sowich adiutantów, owych Zygmuntów, o których wspominałem i obeszliśmy wszystkie posterunki. Cisza była, jak makiem zasiał. Nawet pies nie zaszczekał. Gdy wróciliśmy do siebie, ledwie zdążyłem odłożyć dwa granaty i pistolet, popuścić pas i położyć się na pryczy, żeby trochę wypocząć i w tym momencie usłyszałem na swojej placówce wystrzał. Poderwałem się, wyskakując ze stodoły , w której miałem kwaterę, zobaczyłem, że skrajne zabudowania wsi już płoną, a wysunięte placówki ostrzeliwując się cofają się na drugą linię obrony. Kazałem oddać w stronę płonących zabudowań kilka serii z karabinu maszynowego.

Strzelaliśmy na oślep

Strzelaliśmy na oślep licząc, że Polaków tam już nie ma, a tylko podpalacze. Gdy próbowałem jakoś ogarnąć sytuację, nagle zobaczyłem, że niebezpieczeństwo zaczęło zagrażać bezpośrednio nam. Upowcy usiłowali się podkraść i podpalić z rakietnic zabudowania Grządkowskiego. Gdyby im się to udało, to wybuchłby wielki pożar, bo budynki Grządkowskiego były pokryte słomą i płonęłyby jak zapałka. Łuna oświetliłaby oba bastiony oporu zorganizowane, jak wcześniej mówiłem, na bazie szkoły i naszego gospodarstwa i napastnicy mieliby nas, jak na dłoni. Upowcy usiłowali podkraść się do zabudowań Grządkowskich, czołgając się przez nieskoszone jeszcze zboże. Gdy jednak puściliśmy tam kilka serii, to się wycofali. Później rano sprawdziliśmy ten teren i znaleźliśmy sporo krwi. Któryś z napastników lub kilku z nich zostało rannych. W sumie bój z UPA trwał do czwartej trzydzieści. Upowcy wycofali się, gdy się rozwidniło. Atakowała nas ogromna chmara ludzi. Gdy oświetliliśmy przedpole rakietami, to z przerażeniem zobaczyliśmy, że otaczają nas trzy pierścienie napastników. Pierwszy stanowili strzelcy uzbrojeni w broń krótką i rakietnice do oświetlania terenu.

By nie uszła żywa noga

– Wraz z nimi szli też podpalacze z pochodniami. Torowali oni drogę dla drugiego szeregu, realizującego właściwe natarcie. Byli dobrze uzbrojeni w broń strzelecką. Za nimi szli chłopi, uzbrojeni w widły, cepy, siekiery itp. Ich zadaniem było niedopuszczenie do tego, by ktokolwiek z Rybczy się wymknął. Po wymordowaniu mieszkańców chłopi mieli też dokonać rabunku ich majątku. Gdy wszyscy członkowie samoobrony znaleźli się na stanowiskach, udało się nam opanować sytuację i zatrzymać upowców. Nie odważyli się oni na zaatakowanie bezpośrednio naszych dwóch bastionów. Upowcy nie spodziewali się tak silnego oporu. Gdy walka ustała, ruszyłem na obchód wioski, żeby zobaczyć, jakie straty poniosła podczas ataku. Okazało się, że nie były one tak wielkie, jak przypuszczałem. Większe straty poniosła część wioski od strony wschodniej. Trzy osoby zginęły. Tylko Apolinary Dąbrowski zginął od pocisku. Wiktor Grządkowski doznał ciężkich poparzeń. Piotra Piotrowskiego, siedemdziesięcioletniego staruszka, który nie mógł z powodu pylicy opuszczać domu, oprawcy brutalnie zamordowali.

Obcięto mu uszy

– Obcięto mu uszy, wydłubano oczy, zdarto paznokcie. Upowcy wyładowali na nim swoją wściekłość za to, że nie udało im się zdobyć Rybczy. Kilka osób zostało w wyniku napadu UPA rannych. Spłonęło też około czterdziestu budynków w większości gospodarczych, które stały z brzegu zabudowań. Mieszkańców Rybczy atak UPA bardzo przestraszył. Wielu z nich chciało się natychmiast wyprowadzić do Krzemieńca. Około godziny 12 na środku wioski uformowała się kolumna, złożona z kilkudziesięciu furmanek. Podszedłem do nich z kilkoma kolegami tłumaczyć, żeby tego nie robili, bo w Krzemieńcu też długo nie zabawią, bo Niemcy wywiozą ich wszystkich na roboty. Ci nie chcieli jednak mnie słuchać. Moja argumentacja nie trafiała im do przekonania. Niektórzy wręcz mnie wyśmiali mówiąc, że mnie dobrze zachęcać do pozostania ich we wsi bo wszystkie budynki mam całe, a oni nie. Niektórzy mi zarzucali, że dlatego chcę ich zatrzymać, by bronili mojego gospodarstwa. Widząc, że moja perswazja do nich nie trafia, cofnąłem się, wziąłem tych swoich dwóch adiutantów, wsiedliśmy na konie i popędziliśmy na przełaj przez pole, kierując się w stronę ukraińskiej wsi Folwarki. Zaczailiśmy się przed nimi na takiej górze i gdy kolumna wozów z Rybczy wjeżdżała w taki wąwóz, puściliśmy nad nią kilka serii pocisków świetlnych. Kolumna stanęła i wozy zaczęły zawracać i pędzić w stronę Rybczy. Bali się jechać dalej w stronę Krzemieńca, bo myśleli, że zaatakowali ich Ukraińcy z Folwarków, w których UPA miała wielu zwolenników.

Fortel komendanta

– Polacy, chociaż musieli, to bali się przez nią jechać. Dochodziło w nich do różnych incydentów. Jednego razu nawet jakaś grupa Polaków została ostrzelana. Po tym zdarzeniu ostrzegliśmy sołtysa Folwarków, że jeżeli taki przypadek się powtórzy, to wieś pójdzie z dymem. Od tej pory Polaków nikt już we wsi nie atakował. Rybczanie, przestraszeni przeze mnie, ruszyli do wioski. Ich emocje opadły i do wieczora dali się przekonać, żeby zostać w wiosce. Gdyby wtedy wyjechali do Krzemieńca, to ci, co w niej zostali, mieliby kłopoty z obroną. Upowcy, gdyby nas zaatakowali, zgnietliby najpierw jeden bastion przy szkole, później zabraliby się za kolejny przy naszym gospodarstwie. Baliśmy się zaś, że upowcy szybko atak powtórzą. Tak się jednak nie stało. W następnych miesiącach wielu mieszkańców Rybczy i uciekinierów wyjechało na własną rękę do Krzemieńca, na co już nie było rady. Liczba obrońców się zmniejszyła, a zagrożenie nie minęło. Doszło więc w Rybczy do paradoksalnej sytuacji nie spotykanej w innych ośrodkach samoobrony.

Nie miał kto nosić broni

– Mieliśmy dużo broni, a nie miał kto jej nosić. Gdy nie było chłopaków i mężczyzn, dziewczęta musiały brać na ramiona karabiny i chodzić na warty. Najgorzej było w słotne, jesienne noce, kiedy dosłownie z chaty wyjść się nie chciało, a na warty trzeba było niestety chodzić, bo od tego zależało przecież nasze bezpieczeństwo. Napad UPA mógł nastąpić w każdej chwili. W tym czasie wszystkie polskie wsie i gospodarstwa polskie we wsiach ukraińskich były już spalone. UPA nękała nas też stałymi podjazdami. Jej działania były obliczone raczej na doprowadzenie do zmęczenia obrońców przed atakiem głównych sił, niż zdobycie Rybczy, ale były bardzo dokuczliwe. Musieliśmy przecież wszyscy normalnie żyć, pracować, wykonywać wszystkie czynności niezbędne dla funkcjonowania gospodarstwa. Mieliśmy ogromne trudności w opanowaniu sytuacji i w stałym mobilizowaniu ludzi, żeby to wszystko wytrzymali. Mimo rozpaczliwego stanu rzeczy, jakoś trwaliśmy. W okresie Bożego Narodzenia wysłaliśmy do Krzemieńca, o ile dobrze pamiętam, dwa wozy z mąką, ziemniakami, owsem dla przebywających w nim uchodźców, którzy klepali straszną biedę. Przetrwaliśmy jakoś do 20 lutego 1944 r., gdy front wschodni zaczął się do nas zbliżać. Wtedy UPA po raz drugi podjęła próbę zajęcia Rybczy.

Dzień był mroźny

– Pamiętam, że dzień był mroźny. W nocy bowiem temperatura spadła do minus 20 stopni. W dzień mróz nieco zelżał, ale wciąż dawał się we znaki. Gdzieś koło południa coś mnie tknęło. Uznałem, że trzeba skontrolować posterunki. Przypiąłem narty i razem z tymi dwoma Zygmuntami, którzy zawsze byli przy mnie, udałem się na posterunek strzegący Rybczy od strony Katerburga. Droga do miasteczka biegła w takiej niecce i z posterunku, znajdującego się na jej szczycie widać było drogę na jakieś półtora kilometra. Gdy podjechałem na posterunek od razu zobaczyłem, ze od strony Katerburga zbliża się do nas jakaś czarna nitka. Gdy podjechałem bliżej i spojrzałem przez lornetkę zobaczyłem, że na drodze do Rybczy stoi cała kolumna furmanek. Na każdej z nich siedziało pięciu, albo sześciu bojców z karabinami na sztorc. Nie bardzo jednak mogłem przez lornetkę zobaczyć, kim są żołnierze siedzący na tych furmankach. W owym czasie, gdy zbliżał się front, oddziały UPA cofały się na południe w stronę Galicji. Tam też maszerowały oddziały partyzantki sowieckiej. Obie te formacje używały podobnych mundurów, w znacznej mierze niemieckich i trudno było rozpoznać, która akurat jest przed nami. Na wszelki wypadek kazałem obu Zygmuntom cofnąć się do Rybczy i ogłosić alarm.

Ogłoszono alarm

Sam zaś podjechałem jeszcze bliżej Katerburga , żeby lepiej przyjrzeć się partyzantom, którzy do nas zmierzają. Ze względu na to, że na drzewach nie było liści, gdy podjechałem do miejsca, z którego widziałem cały rynek w Katerburgu, część targowiska zobaczyłem, że całe miasteczko jest zatłoczone furmankami, wokół których kręcą się ludzie. Wciąż jednak nie mogłem rozpoznać, kim są. W Rybczy tymczasem ogłoszono alarm. Przy szkole mieliśmy taką syrenę strażacką, wyciem której podrywaliśmy wszystkich mieszkańców, że zbliża się niebezpieczeństwo. Słyszałem, że syrena wyła długo, czyli że ludzie z ociąganiem zajmowali swoje stanowiska. Byli zdezorientowani, nigdy bowiem dotąd syrena nie wyła w dzień, zawsze w nocy. Początkowo ludzie myśleli, że to jakiś pożar, ale jak nie zobaczyli dymu ani łuny to zrozumieli, ze może zbliżać się atak. Z grupą dobrze uzbrojonych członków samoobrony stanęliśmy przy skrajnym posterunku, czekając na rozwój wypadków. W grupie tej był też sołtys i sekretarz gminy. Gdy zaczęło szarzeć, od strony Katerburga traktem jampolskim w stronę Rybczy ruszyła czarna masa. Szła całą jego szerokością, która wynosiła jakieś 50 metrów. Jakiś kilometr przed naszą linią obronną ta czarna masa nagle się zatrzymała. Po chwili oderwał się od niej czarny punkcik, który zaczął się do nas przybliżać.

Parlamentariusz na koniu

– Okazało się, że jest to parlamentariusz na koniu, trzymający w ręku tyczkę z białym prześcieradłem. Obszedłem tego parlamentariusza naokoło i widzę, ze przyjechał na ślicznym gniadym, pięknie utrzymanym koniu. Siedzi na nowiutkim niemieckim siodle i tylko uzda konia byłą sporządzona ze sznurka. Jeździec był ubrany w zielone spodnie, sowiecki szynel, a na głowie miał budionnówkę z kołpakiem i z czerwoną gwiazdą. Gwiazdę na czapce miał za dużą. Była ona ze trzy razy większa od tej, której używali Sowieci. Ta uzda ze sznurka też mi nie pasowała. Wyglądała na sporządzoną naprędce , by przypominała sowiecką. U Sowietów, owszem, takie uzdy ze sznurków się widziało, ale u ich kawalerzystów nie tylko uzdy, ale cała uprząż i siodło też były dziadowskie. Ten kawalerzysta miał zaś siodło wręcz wzorcowe. Wypowiedź tego posłańca też mi się nie podobała. Oświadczył on, że jest wysłannikiem dużej grupy sowieckich partyzantów, która ma wykonać w tej okolicy ważne zadanie i w związku z tym musi w Rybczy stanąć na kwaterze. Ja wtedy odpowiedziałem, że o ile znam się na sprawach wojskowych, to jeżeli jakiś oddział szuka kwater, to wcześniej przysyła kwatermistrzów, którzy je wybierają i przygotowują.

Twarde stanowisko

– Wy zaś cały dzień stoicie w dużej miejscowości i nagle przed nocą chcecie znienacka wjechać do małej miejscowości. Twardo oświadczyłem, że w takiej sytuacji my ich do wioski nie wpuścimy. Jak chcecie u nas kwaterować, to przyjedźcie jutro rano, to zobaczymy. Jeździec zaklął i popędził do swoich. Wtedy niektórzy członkowie samoobrony, będący świadkami mojej rozmowy z tym bojcem, zaczęli się łamać i mówić, że może trzeba ich wpuścić, bo jak są to partyzanci sowieccy, to zaraz ruszą na wieś i wszystkich wymordują. Na pomoc na szczęście przyszedł sołtys, który uciął dyskusję. Za kilka minut ten sam jeździec przygalopował na koniu jeszcze raz i oświadczył nam, że ma przekazać, że oddział otrzymał od dowódcy rozkaz wejścia do wioski i czy my chcemy, czy nie, wykona go tylko, że jak wejdzie siłą, to będzie dla nas gorzej. Wtedy ja jeszcze raz twardo oświadczyłem, że absolutnie nikogo do wsi nie wpuścimy! Na poparcie tych słów grupa chłopaków, mających najlepszą broń, wystąpiła do przodu. Jak ten jeździec zobaczył, że tyle luf broni automatycznej, znów zaklął, zawrócił konia i popędził do swoich. Przez lornetkę zobaczyłem, jak czerń stojąca na drodze, zaczęła się cofać do Katerburga.

cdn

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply