Droga na emigrację

Prąd płynął w drutach nadal i sypały się z nich iskry, gdy tylko ich końcówki dotykały ziemi. Wszyscy przeskakiwali je, biegnąc do przodu. Ja omal się na nich nie usmażyłam. Potknąłem się bowiem na trupie i przewróciłem się przed nimi. Wstałem i ruszyłem przed siebie, natknąłem się na kolejnego trupa. Leżał w kałuży krwi, był bez głowy, rąk i nóg, sam kadłub. Nie miałem czasu nawet zwymiotować.

– W obozie Klein-Rossel mieszkaliśmy przez cały tydzień – wspomina Waldemar Skoczek. – Do żadnej roboty nas nie brali. Pilnowało nas S.A. Po tygodniu zarządzono zbiórkę. Otoczyli nas wachmani z Obrony Terytorialnej i poprowadzili nas do kopania okopów w okolicy Forbaku. Któregoś dnia po zbiórce komendant naszej grupy z pewnością volksdeutsch , wyzwał nas od bandytów, partyzantów i świń. Ośmieliliśmy się bowiem upomnieć o swoje porcje chleba, których nie otrzymaliśmy. Za tą odwagę komendant nie tylko nas wyzwał, ale zaczął nas bić kijem i znęcać się nad nami. Musieliśmy głodni iść do roboty. Za kilka dni, gdy wróciliśmy z pracy, usłyszeliśmy warkot samolotów, a później zmasowane detonacje. Gdzieś w pobliżu zaczął się dywanowy nalot. Na drugi dzień bardzo wczesnym rankiem Niemcy zarządzili zbiórkę. Jak zwykle zostaliśmy otoczeni przez wachmanów z O.T. i poprowadzono nas do Forbaku, gdzie zostaliśmy załadowani do wagonów. Po chwili pociąg ruszył. Gdy wyjechaliśmy zza wzgórza, ukazał nam się straszny widok. Całe miasto leżało w gruzach.

Wyładowana bombami

– To było Sarbricken. Wyładowano nas i kazano remontować tory kolejowe. Gdy na nich się znaleźliśmy, nagle nad nami pojawiły się alianckie samoloty. Niemiecki wartownik uciekł natychmiast do stalowego bunkra, przypominającego rodzaj beczki. Chłopaki zaś rozsypali się po terenie. Ja skoczyłem pod wagon- platformę, która miała niskie burty. Złapałem się za żelaza hamulcowe i podciągnąłem się pod podłogę platformy. Gdy alarm został odwołany, wartownik wyszedł z bunkra i zaczął wzywać nas do pracy. Gdy spojrzałem na platformę, to się przeraziłem. Cała była wyładowana bombami. Gdyby wybuchły, to nie tylko ze mnie nic by nie zostało. Niemiecki strażnik nie pozwolił mi się jednak zbyt długo zastanawiać nad własnym losem. Po pracy wracaliśmy pociągiem do Forbaku, a stamtąd piechotą do obozu. Pewnego dnia usłyszeliśmy dalekie huki dział amerykańskich, a zamiast wachmanów z O.T. pilnowali nas esesmani Litwini, czy Łotysze. To też byłą niezłą swołocz! Gdy szliśmy któregoś dnia do Forbaku, jeden z chłopaków został trochę w tyle. Był bardzo wycieńczony i ledwo trzymał się na nogach. Gdy się przewrócił, to jeden z Litwinów zaczął okładać go kijem po głowie.

Zabici kolejarze

– Ten zalał się krwią, całą głowę i twarz miał we krwi. Gdybyśmy go nie podnieśli, to ten zwyrodnialec zatłukłby go na śmierć. Litwini na szczęście nas długo nie pilnowali, zabrali ich podobno na front. Znów zaczęli pilnować wachmani z Obrony Terytorialnej. Huki armat z zachodu z dnia na dzień stawały się głośniejsze. Po jakimś czasie zapędzono nas ponownie na stację kolejową do Forbaku, załadowano do wagonów i powieziono do Sarbricken. Tu rozdzielono nas na dwie grupy. Moja pojechała do Merschfeller, miejscowości odległej od Sarbricken o jakieś dwadzieścia kilometrów na północ. Dano nam na kwaterę stajnię u baora. Nasza grupa liczyła jakieś osiemdziesiąt osób. Jeździliśmy do Sarbricken naprawiać tory kolejowe. Pracowaliśmy na dwie zmiany, raz na dzień, raz na noc. Amerykanie coraz bardziej bombardowali stację kolejową i tory, nas zaś zapędzono, by jak najszybciej te zniszczenia naprawić. Dla Niemców stacja w Sarbricken i biegnące przez nią tory kolejowe miały bardzo duże znaczenie. Całe transporty wojskowe jeździły przez nie ze wschodu na zachód. Amerykańskie lotnictwo starało się działania stacji sparaliżować i dlatego ją bombardowali. Na co dzień widzieliśmy ciała zabitych niemieckich kolejarzy, leżących w kałużach krwi.

Odłamki przelatywały nad nami.

– Zdarzało się też, że bomby eksplodowały w pobliżu miejsca naszej pracy. Odłamki często przelatywały nad nami. Po skończonej pracy szliśmy często okrężną drogą do pociągu, który dowoził nas do obozu. Amerykanie bili z dział coraz częściej i coraz bliżej. Kiedyś przeżyłem chwilę grozy. Biegliśmy do pociągu, który miał nas odwieźć na nocleg. Z tunelu kolejowego wybiegliśmy na szosę, przy której biegły tory tramwajowe. Bombardowanie zerwało sieć trakcyjną i tramwaj stanął. Prąd płynął w drutach nadal i sypały się z nich iskry, gdy tylko ich końcówki dotykały ziemi. Wszyscy przeskakiwali je, biegnąc do przodu. Ja omal się na nich nie usmażyłam. Potknąłem się bowiem na trupie i przewróciłem się przed nimi. Wstałem i ruszyłem przed siebie, natknąłem się na kolejnego trupa. Leżał w kałuży krwi, był bez głowy, rąk i nóg, sam kadłub. Nie miałem czasu nawet zwymiotować. Przeskoczyłem szczęśliwie druty, ale musiałem się zatrzymać, bo za rogiem wybuchłą bomba. Gdy kurz opadł, ruszyłem za kolumną, żeby ją dopędzić, bo byłem ostatni. Gdy wpadłem na stację okazało się, że stacja jest pusta i kolegów nie ma. Pociąg z nimi odjechał. Nad nami latały alianckie samoloty i jego obsługa nie chciała ryzykować dostania się pod ich bomby. Długo się nie zastanawiałem, co mam robić.

Podzieleni na dwie grupy

– Biegiem puściłem się wzdłuż torów, chcąc dostać się samodzielnie do Merschfeller. Przebiegłem jakieś 5 km i już padałem z nóg, ale pociągu z kolegami nie spotkałem. Dopiero po jakichś dwóch godzinach udało mi się dotrzeć do stajni, w której koledzy już spali. Po kilkunastu dniach wyprowadzono nas w głąb Niemiec. Pierwszego dnia przeszliśmy około 40 km, a w następnych nocach szliśmy od 15 do 25 km. Rozdzielono nas na dwie grupy, jedna od drugiej oddalona byłą o dobę marszu. Po drodze złapała nas zima. Byliśmy też ostrzeliwani przez angielskie samoloty. W końcu dotarliśmy do Aes-Kirchen. Zakwaterowano nas w stajni. Warunki mieliśmy tu jeszcze gorsze niż poprzednio. Zżerały nas wszy. Na szczęście dostawaliśmy więcej chleba zrobionego z mąki kukurydzianej i trocin. Do żadnej pracy nas nie brano. Po tygodniu znów zostaliśmy popędzeni dalej. Okazało się, że w stronę Dortmundu. Na jakiejś stacji załadowano nas do wagonów i zawieziono do Dortmund – Marten. Tam zaprowadzono nas do parku i podzielono na dwie grupy. Jedna udała się do Bochum, a grupa, w której byłem ja, pozostała w Dortmund- Marten. Zaprowadzono nas do baora i u niego w stodole odwszono. Po kilku dniach przenieśliśmy się do szkolnego budynku.

trupy Niemców

– Zdobyliśmy jakąś choinkę, ubraliśmy ją małymi kawałkami kolorowego papieru. Niemcy zrobili nam miłą niespodziankę, przynieśli nam duże pudło sucharów. Mieliśmy Boże Narodzenie. Po kilku dniach rozpoczęliśmy marsz w kierunku Dortmundu. Miasto to robiło przykre wrażenie. Leżało całe w gruzach. Gdy do niego wkroczyliśmy, płonęło. Samoloty alianckie dopiero odleciały. Wszędzie leżały zakrwawione trupy Niemców. Centralna stacja kolejowa leżała w gruzach. Kazano nam tę stację odgruzowywać. Odwalaliśmy gruz przy wejściach do schronów i bunkrów. Gruz ten wrzucaliśmy do lejów po bombach. Po kilku dniach na stację przywieziono szyny, podkłady i narzędzia, potrzebne do układania torów. Naprawiliśmy jeden tor i zaraz przyjechał pierwszy pociąg. Czuliśmy wszyscy instynktownie, że front jest już blisko. Samoloty amerykańskie latały nad nami bardzo nisko. Strzelały z kaemów i zrzucały bardzo precyzyjnie małe bomby. Pewnego dnia, gdy naprawiliśmy tory kolejowe, usłyszeliśmy świst i wycie samolotu. Natychmiast schowaliśmy się pod wagony. Kule świszczały nadal i domyśliliśmy się, ze w naszą stronę nadlatuje więcej samolotów. Uciekliśmy do schronu.

Serie z karabinów maszynowych

– Był cały wypełniony wodą. Postanowiłem zaryzykować i poszukać innego bunkra. Samoloty tymczasem zwiększyły uderzenie. Prąd powietrza pchnął mnie po schodach w dół. Niemcy, którzy schowali się w schronie, nie chcieli mnie wpuścić. Gdy bombardowanie ustało okazało się, że cały był zapchany ludźmi. W Wielką Sobotę usłyszeliśmy gdzieś blisko strzały i serie z karabinów maszynowych. W czasie pracy dowiedzieliśmy się, że cała Westfalia jest okrążona przez Amerykanów i ich wkroczenie jest kwestią dni, jeżeli nie godzin. Nasze serca napełniła radość, że wreszcie zbliża się koniec naszej niewoli. Nam nagle Niemcy znów nakazali marsz w kierunku Dortmundu. Zatrzymano nas w niemieckich koszarach. Spędziliśmy w nich dwie noce i jeden dzień. Potem nastąpił wymarsz. Przeszliśmy kilka kilometrów i stanęliśmy na szosie. Niemcy, którzy nas prowadzili, patrzyli na mapę i zaczęli między sobą dyskutować. Po jakimś czasie zaprowadzili nas do baora, który miał gorzelnię. Polak, który pracował u baora na przymusowych robotach powiedział nam, że Niemcy istotnie są okrążeni i nie mają innego wyjścia, jak zostawić nas u baora i uciekać. Faktycznie zauważyliśmy, że nasi wachmani przebrali się w cywilne łachy.

Po butelce wódki

– Dalej nas jednak pilnowali. Zaprowadzili nas do miejscowości Sigburg , dano nam łopaty i kazano kopać okopy i stanowiska na CKM. Samoloty amerykańskie stale przelatywały nad nami. Nam było to na rękę, gdyż mogliśmy wolniej pracować. Wachmani niby nas poganiali, ale my z tego już niewiele sobie robiliśmy. Któregoś dnia wachmani zarządzili zbiórkę wcześniej niż zwykle. Poszliśmy do baora. Myśleliśmy, że to już koniec wojny, a tu nagle ostro zaczyna strzelać artyleria. Pociski zaczęły przelatywać nam nad głowami i eksplodować kawałek za nami. Gdy ostrzał się uspokoił, Niemcy każdemu z nas wręczyli po paczce sucharów i butelce wódki. Więksozść z nas uznała to za święto i wychlało tę flaszkę wódki, zagryzając ją sucharami. Ja nie piłem, szybko okazało się, ze na świętowanie końca wojny jest jeszcze za wcześnie. Pociski zaczęły eksplodować tuż za naszą stodołą, w której kwaterowaliśmy. Jeden eksplodował tak blisko, że posypała się dachówka z jej dachu. Natychmiast z niej wybiegliśmy. Staraliśmy się dobiec do piwnicy pod gorzelnią, wyznaczoną w majątku na schron przeciwlotniczy. Pociski zaczęły eksplodować coraz częściej. Zdołaliśmy wskoczyć do piwnicy.

Eksplozje na podwórku

– Nie czuliśmy się w niej bezpiecznie, bo pociski zaczęły eksplodować tuż na podwórku. Niemiecka artyleria też się odezwała z drugiej strony i nagle znaleźliśmy się w samym centrum frontu. Głowy nie mogliśmy wychylić z piwnicy. Następnego dnia przyprowadzono do nas grupę Rosjan, wśród której były także kobiety. Byli strasznie wygłodzeni, dosłownie skóra i kości. Mimo ostrzału poszli do stodoły, żeby rękami wyłuskać ziarno z kłosów, żeby je ugotować. Jak baor to zobaczył, to zaraz poskarżył się esesmanowi, że Ruskie mu ziarno kradną. Ten przyszedł do nas i natychmiast Ruskich odseparował i pognał w stronę Sigburga. Nas to ominęło. Noc spędziliśmy w stodole, a nad ranem zostaliśmy obudzeni przez kanonadę artyleryjską. Za chwilę dołączyły do niej serie z karabinów maszynowych. W pewnym momencie pocisk eksplodował tuż przy wejściu do naszej piwnicy. Ta się zatrzęsła i myślałem, że to już koniec. Kurz jednak opadł i zrobiła się cisza. Jeden z naszych po jakimś czasie wyjrzał na zewnątrz, żeby zobaczyć, co się dzieje na podwórzu. Zamiast Niemców zobaczył Amerykanów.

Biała szmata

– Prędko wywiesił na kiju białą szmatę. Jeden z amerykańskich żołnierzy, jak ją zobaczył, podszedł do nas i zapytał, kim jesteśmy. Odpowiedzieliśmy, że – Polakami! Żołnierz odszedł na bok i zawołał kolegę. Żołnierz ten miał na piersiach wymalowany Czerwony Krzyż. Okazało się, że był to Amerykanin polskiego pochodzenia. Rozmawiał z nami po polsku. Powiedział, że jesteśmy wolni i możemy iść, dokąd chcemy. W moim życiu zaczął się nowy etap. Początkowo nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Postanowiłem wraz z innymi kolegami wstąpić do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, z których po pewnym czasie utworzono kompanie wartownicze. Po rozwiązaniu tej formacji i jej demobilizacji, wyjechałem do Anglii. Do Polski bałem się wracać. W Anglii założyłem rodzinę i zatrudniłem się w kopalni jako górnik. W tym zawodzie przepracowałem całe życie i obecnie jestem już na emeryturze.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply