Chciał być księdzem lub lekarzem

To był prawdziwy koszmar. Na łóżkach, podłogach, w salach na jakichś materacach lub wprost na posadzkach w korytarzach leżeli porąbani siekierami ludzie. Mieli odrąbane ręce i nogi. Pierwszego rannego, którego opatrywałem, zapamiętałem na całe życie. Mężczyzna otrzymał cios siekierą w głowę. Oprawca był jednak niedoświadczony lub ofiara uchyliła głowę, bo siekiera jej nie rozłupała, ale się ześlizgnęła i zdarła z głowy skórę, która zwisała na ramię ofiary.

Emerytowany uczestnik wołyńskiej konspiracji i kapelan lubelskiego środowiska byłych żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej ks. Zbigniew Jan Staszkiewicz urodził się w Kowlu.

– Moja rodzina nie pochodzi z Wołynia, ale z Łotwy – wspomina. – Kiedy zaczęła się wojna z bolszewikami, moi rodzice Józef i Wanda z Zielenkowskich uznali, że trzeba uciekać z Lipawy do Polski. Byli inteligentami i wiedzieli, że po bolszewikach nie ma się co dobrego spodziewać. Ojciec pracował w dyrekcji kolei, miał świeże wiadomości z Sankt Petersburga i wiedział, że w pierwszym rzędzie uderzają oni w inteligencję. Ojciec przed I wojną ukończył Politechnikę w Rydze, a mama Konserwatorium Muzyczne w Petersburgu. Tata był inżynierem specjalizującym się w budowie linii kolejowych, a mama absolwentką wokalistyki. Zajmowała się ona, jak większość kobiet wówczas, prowadzeniem domu i wychowywaniem dzieci.

Z kowelskiej elity

Mój brat Longin, starszy ode mnie o 12 lat urodził się jeszcze na Łotwie, a moja siostra – Huberta – przyszła na świat w 1920 r. w Tomaszowie Mazowieckim w czasie ucieczki rodziców z Łotwy. Miała więc ona dramatyczny przebieg. Po zakończeniu działań wojennych ojciec, jako specjalista, został skierowany do Kowla, który stanowił duży węzeł kolejowy. Krzyżowały się tam linie kolejowe, prowadzące do Lublina, Brześcia, Kamienia Koszyrskiego, Włodzimierza i Sarn. Węzeł ten był stale umacniany i rozbudowywany. Ojciec dobrze zarabiał i powodziło się nam całkiem nieźle. Mieliśmy na obrzeżu Kowla duży dom, spory kawał gruntu, stawy rybne, przez który przechodził odcinek rzeki. Miejscowi Żydzi kupowali od ojca te ryby, ważyli, ładowali na furmanki i wywozili na targ. Dostarczało to naszej rodzinie dodatkowych zarobków. Niewątpliwie nasza rodzina należała do kowelskiej elity. Osób z wyższym wykształceniem było w Kowlu może kilkanaście. Do nich należał też mój ojciec chrzestny Mateusz Zarębiński. On także ukończył, tak jak moja mama, konserwatorium w Sankt Petersburgu. Dawał koncerty przed carem Mikołajem II, od którego dostawał pochwały i nagrody. Pamiętam, że raz pokazał mi nagrodę, jaka otrzymał od króla Włoch Wiktora Emanuela III. Razem z mamą kształtował on moją wrażliwość. Bardzo odczuwałem każdą krzywdę ludzką. Dlatego też od najmłodszych lat chciałem być lekarzem albo księdzem.

Największy w diecezji

– Z kościołem moja rodzina utrzymywała zawsze bardzo ścisły związek. Kowelska parafia miała szczęście do wielkich kapłanów, którzy potrafili za sobą porywać całe społeczeństwo, a zwłaszcza dzieci i młodzież. Przedsięwzięciem, które jednoczyło w Kowlu wszystkich Polaków, była budowa wielkiego, monumentalnego kościoła, największego w całej diecezji. Zainicjował ją ks. Szmarbachowski, a po jego nagłej śmierci kontynuował ks. Infułat Marian Tokarzewski, którego pamiętam doskonale. Zaczął swoją posługę w 1931 r. i pracował do 1940 r., kiedy to został aresztowany przez NKWD za rzekomy udział w antybolszewickiej konspiracji. Był to kapłan niezwykle oddany polskości i Kościołowi na Kresach. W 1939 r. nie opuścił parafii mimo, że mógł przypuszczać, że NKWD szybko się nim zainteresuje. Funkcję jego wikarego pełnił od 1937 r. ks. Antoni Piotrowski, który gdy go aresztowali, został proboszczem w Kowlu. Był nim aż do 1944 r. , gdy został zmobilizowany do 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK w charakterze kapelana. Byłem jego ministrantem. Przed wojną zdążyłem ukończyć szkołę podstawową i zacząć gimnazjum. Uczyłem się na samych piątkach wciąż myśląc, że zostanę lekarzem lub kapłanem.

Matura z wyróżnieniem

Gdy Sowieci wkroczyli do Kowla, sytuacja Polaków, a także naszej rodziny uległa drastycznemu pogorszeniu. Ojciec natychmiast został zwolniony z pracy, w związku z czym nasza rodzina straciła jedyne źródło utrzymania. Ojca nigdzie później nie chciano zatrudnić. Rodzice zaczęli na wsiach wyprzedawać cały majątek, żeby mieć za co kupić jedzenie. Ja musiałem godzić naukę w szkole z popołudniową praca w firmie, zajmującej się budową dróg. Wracałem do domu piekielnie zmęczony. Mimo tego starałem się w „dziesięciolatce” uczyć jak najlepiej, choć nie było to łatwe. Szkoła formalnie nazywała się „Polska Szkoła Średnia” , nauka odbywała się w niej głównie po ukraińsku lub rosyjsku. Polski był nauczany w niej jako przedmiot. Ja miałem talent do języków i ukraińskiego nauczyłem się bardzo szybko i dość sprawnie się nim posługiwałem. Wkrótce nauczyłem się go tak, że stał się on moim drugim ojczystym językiem. W maju 1941 r. zdałem maturę w dziesięciolatce, otrzymując same najwyższe oceny. Dostałem skierowanie do Akademii Muzycznej do Lwowa, ale nauki w niej nie podjąłem, bo za kilka tygodni Niemcy zaatakowały ZSRR. Nie wiadomo też, czy mógłbym ją podjąć z innego powodu.

Kolejki po cukier

Rodzice cały czas liczyli się z wywózką na Sybir i stale się na to przygotowywali, gromadząc zapasy. Ojciec cały czas wyprzedawał różne rzeczy uważając, że jak nas wywiozą, to i tak nie będą nam potrzebne. Sytuacja aprowizacyjna w mieście byłą bardzo trudna. Sklepy zostały błyskawicznie ogołocone ze wszystkich artykułów. By kupić cokolwiek, trzeba było całą noc stać pod sklepem w kolejce bez gwarancji, że owo stanie zakończy się sukcesem. Mama często po dojściu do okienka , przez które w sklepie wydawano cukier dowiadywała się, że cukru już nie ma pomimo, że sprzedawano go po kilogramie… Smaku cukru zapomnieliśmy całkowicie. Na potencjalną wywózkę mama przygotowała worek sucharów, wędzoną i marynowaną słoninę, a ojciec ciepłe ubrania. Wszystko to stało w korytarzu i było pod ręka. Na szczęście Sowieci zapomnieli o naszej rodzinie. Mieli nas ponoć wywieźć w trakcie przygotowywanej na koniec czerwca 1941 r. deportacji, ale nie zdążyli. Podstawili już na stację w Kowlu wagony towarowe, ale nie zdążyli ich użyć. 21 czerwca 1941 r. Niemcy zaatakowali ZSRR i Sowieci mogli myśleć tylko o ucieczce. Użyli do tego wagonów, do których chcieli nas załadować. Polacy przyjęli początkowo Niemców jak wyzwolicieli. Naiwnie myśleli, że nie może być już nic gorszego niż sowiecka okupacja. Szybko się jednak okazało, ze zamienił stryjek siekierkę na kijek.

Tak samo jak Sowieci

Niemcy okazali się takimi samymi wrogami Polaków jak Sowieci. Od razu pozamykali wszystkie szkoły i oparli swą władzę na Ukraińcach. Ja od razu związałem się z tworząca się konspiracją. Uczyniłem to za pośrednictwem swojego szwagra, który należał do niej jeszcze w czasach sowieckich. Ojca Niemcy początkowo przywrócili do pracy, ale wkrótce aresztowali, uznając, że jest autorem jakiegoś sabotażu. O mnie hitlerowcy też sobie przypomnieli. W pewnym momencie zostałem oficjalnie przez pocztę poinformowany, że zostałem wyznaczony do pracy w Niemczech. Otrzymałem oficjalne zawiadomienie, że mam się stawić tam a tam, gdzie przejdę badania przed wyjazdem na roboty. Zaniosłem to wezwanie do swojego przełożonego z konspiracji i mówię, że dalej nie będę mógł mu pomagać jako łącznik, bo wywożą mnie do Niemiec. Ten wziął ode mnie to zawiadomienie i powiedział, że spróbuje coś załatwić. Okazało się, że miał on jakieś dojścia do niemieckiego oficera, odpowiadającego za wywózki Polaków do Niemiec, a ten obiecał moje wezwanie unieważnić. Słowa dotrzymał. Gdy wszyscy wezwani do stawienia się na placu przed siedzibą władz niemieckich w Kowlu się zjawili, przedstawiciel administracji zaczął wyczytywać nazwiska przewidzianych do wyjazdu do Niemiec.

W niemieckiej klinice

Ja zostałem wyczytany jako pierwszy. Zanim jednak zdążyłem się przecisnąć do tego Niemca, podszedł do niego niemiecki oficer, który obiecał, że mi pomoże i oświadczył, że Zbigniew Staszkiewicz jest potrzebny w Kowlu. Ma bowiem pracować w niemieckiej klinice. Gdy się do niego dopchałem oświadczył, że będę pracował w protezowni kliniki dentystycznej. Ja aż podskoczyłem z radości. Szanse ludzi wywożonych do Niemiec na roboty były niewielkie. Anglicy, a później Amerykanie dokonywali zmasowanych bombardowań na niemieckie ośrodki przemysłowe, w których ginęli głównie robotnicy przemysłowi. Dzięki temu Niemcowi pracowałem w protezowni, gdzie uczyłem się nowego zawodu, a jednocześnie wykonywałem obowiązki konspiracyjne. Okazało się bowiem, że kierownik apteki w tej klinice także należał do konspiracji. Poprzez mnie przekazywał leki z apteki, które ja zanosiłem na wyznaczony punkt. Okazało się jednak, że w paczkach, które z przychodni zabierałem do miasta, nie znajdowały się tylko lekarstwa czy środki opatrunkowe. Te leżały w paczce na wierzchu. Pod nimi znajdowała się broń: pistolety, amunicja i granaty. Przychodnia była przeznaczona dla Niemców, wracających z frontu i znajdowała się w pobliżu stacji kolejowej. Od Niemców tych nasi ludzie kupowali broń i amunicję. Niemcy z frontu chcieli zawsze coś do domu zawieźć, głównie kiełbasę i słoninę, choć nie gardzili również złotymi carskimi rublówkami.

Pistolety za ruble

Za tę walutę wszystko można było od nich kupić. Praktycznie codziennie po pracy w protezowni zabierałem ze sobą dwie paczki z bronią i lekarstwami. Zgodnie z instrukcją mojego podziemnego zwierzchnika, z pracy wychodziłem w białym fartuchu. Stanowił on bowiem doskonałą przepustkę. Żaden patrol nigdy mnie nie zatrzymał. Gdy tylko spotkałem na swej drodze żandarmów mówiłem im grzecznie – Guten Tag – bo z reguły był to wieczór i szedłem dalej. Żandarmi też z reguły grzecznie odpowiadali i szli dalej, nie zwracając na mnie uwagi. Gdyby mnie zatrzymali i sprawdzili, co mam w paczkach, to rozstrzelaliby mnie na ulicy. Paczki z kliniki przynosiłem do domu. Później przyjeżdżali do naszego domu ludzie ze wsi Zielona pod Kowlem i zabierali do siebie. Najczęściej czynili to furmanką. Często ja sam organizowałem furmankę i pod słomą przewoziłem broń i lekarstwa. Z Zielonki kolejna furmanka zawoziła ten ładunek do Zasmyk. Jednocześnie w tym czasie coraz bardziej byłem związany z miejscową parafią. Jako ministrant asystowałem też przy ołtarzu ks. Antoniemu Piotrowskiemu. Kapłan ten pracował z wielkim oddaniem. Wojenne przeżycia sprawiły, że ludzie stali się bardzo religijni. Kościół był zawsze pełen ludzi. Wielu się spowiadało i przystępowało do Stołu Pańskiego. W 1943 r. jak tylko zaczęły się mordy ludności polskiej dokonywane przez bojówki UPA, Kowel zapełnił się uciekinierami z mordowanych polskich wsi. Chronili się w nim także księża ze zniszczonych przez UPA parafii. Ksiądz Piotrowski starał się wszystkim przyjść z pomocą. Zwłaszcza rannym “niedorżniętym” Polakom, którzy zapełnili miejscowy szpital.

Rozłupani siekierą

– W pewnym momencie zwrócił się do wiernych o pomoc, bo personel szpitala nie dawał sobie rady z opatrywaniem rannych. Ja wtedy też się zgłosiłem, by wspomóc sanitariuszy i lekarzy, choć czasu miałem niewiele. Już pierwsza wizyta w szpitalu zrobiła na mnie straszne wrażenie. To był prawdziwy koszmar. Na łóżkach, podłogach, w salach na jakichś materacach lub wprost na posadzkach w korytarzach leżeli porąbani siekierami ludzie. Mieli odrąbane ręce i nogi. Pierwszego rannego, którego opatrywałem, zapamiętałem na całe życie. Mężczyzna otrzymał cios siekierą w głowę. Oprawca był jednak niedoświadczony lub ofiara uchyliła głowę, bo siekiera jej nie rozłupała, ale się ześlizgnęła i zdarła z głowy skórę, która zwisała na ramię ofiary. Druga osoba, którą opatrywałem miała podobne obrażenia. Była to proszalna babuszka, którą na Wołyniu można było spotkać pod każdym kościołem. Apogeum mordów było latem 1943 r. Wtedy to wszystkie parafie wokół Kowla przestały istnieć. Ci ich wierni, którzy nie zdołali uciec, zostali wymordowani. Od siekier, wideł, cepów zginęło setki wiernych m.in. parafii: powurskiej, mielnickiej, perespeńskiej, hołobskiej i turzyskiej. Ci, którym udało się ujść mordom w Kowlu, zatrzymywali się na krótko, szybko wyjeżdżając do Generalnego Gubernatorstwa. Pozostanie w tutaj groziło bowiem wywózką na roboty do Niemiec.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply