Akcja na Kielce i Radom

– Przesłuchujący przestali na chwilę bić. Pułkownik spytał mnie po rosyjsku, co tu robię? Odpowiedziałem również po rosyjsku, że nie wiem, że zaniosłem cukier znajomemu i nie rozumiem, dlaczego mnie zatrzymali. – Ty bandit. – Kakoj ja bandit?! Ja zdies’uczus’ – odpowiedziałem udając zaskoczonego. – A otkuda ty ruski znajdziesz? – Ja iz Zapadnoj Ukrainy. – A otkuda? – Iz Łucka? – A szło ty zdes’diełajesz? – Ja repatriant – odpowiedziałem stanowczo. Pułkownik Popatrzył na mnie chwilę i powiedział – A ty nawierno wriosz. Pradałżajte, pradałżajte. I znów mnie zaczęli bić.

– Po przejściu Bugu przez pewien czas byłem w Dubience, lecząc rany dwukrotnie odniesione w nogę, które zaczęły ropieć – wspomina Zygmunt Mogiła-Lisowski. Po podleczeniu przetransportowali mnie tzw. rzemiennym dyszlem do Radomia, gdzie też miałem rodzinę. Ukryłem się u wujka, nadleśniczego w Jankowicach, który wyrobił mi kenkartę czyli dowód osobisty. Doktor Orzeszko z Radomia, bardzo dobry chirurg, uratował mi nogę. Kiedy wyzdrowiałem zacząłem pracować jako robotnik leśny i znów wstąpiłem do partyzantki. Przez pewien czas byłem w oddziale Bończy, 22 DP Ziemi Piotrowskiej. Brałem udział w kilku akcjach. Trafiłem tam dzięki Wiesiowi Jakubcowi. Kiedy wybuchło powstanie warszawskie, byłem na koncentracji w ramach 72 pułku AK. Było nas sporo, około 3 tys. Ludzi. Prawdopodobnie z tego powodu Niemcy nie bardzo chcieli wchodzić w lasy. Może byli za słabi, żeby się z nami konfrontować? W każdym razie starali się nas odizolować od pomocy Warszawie. Pod Przysuchą zostałem ranny w twarz. Dzień wcześniej babcia po raz drugi uratowała mi życie. Była to kamienista okolica i chłopi zbierali kamienie w pryzmy. Leżeliśmy z Jasiem Chrząstowkim za kopcem triangulacyjnym, ostrzeliwani przez Niemców z granatników.

Uciekaj stąd natychmiast

– Jaś odszedł na chwilę od stanowiska. Wtedy wyczułem, że stoi za mną babcia. – Uciekaj stąd natychmiast, bo tu zaraz spadnie granat – Usłyszałem. Poczułem okropny strach. Złapałem karabin maszynowy, skrzynkę z amunicją i zacząłem uciekać. W tym momencie wracał z pola Jasio – Co ty, odchodzisz? Ja cię za to ukarzę, ja ci…! – wrzasnął na mnie. Bardzo był przejęty swoją funkcją. Zdążyłem go tylko złapać za szyję i krzyknąć – Padnij, bo zaraz tu granat wleci i nas zabije! – Jasio spytał, czy zgłupiałem. W tym momencie nadleciał granat i rąbnął w ten kopiec triangulacyjny gdzieśmy przedtem leżeli. Jaś wstał blady i zapytał – Skąd ty to widziałeś? – Babcia mi powiedziała – odpowiedziałem. Potem wszyscy się śmiali i stale pytali, co mi babcia powiedziała nowego? Następnego dnia zostałem ranny w twarz. Lekarz mnie zajodynował i zaszył. Potem nas „rozpuścili”, żeby każdy na własną rękę starał się dostać do Radomia. Wróciłem do Radomia i pracowałem w firmie „Sosnodąb”. Gdy przyszli Rosjanie zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Doszły nas słuchy, jak postępują z akowcami. Któregoś dnia Jasio Chrząstkowski powiadomił mnie żebym się do niego zgłosił. Związała się komórka Win-u i i zostałem przyjęty do organizacji. Gdy ze wschodu wrócił ojciec, pojechaliśmy do Nałęczowa po nasze rzeczy. Żeby wrócić do Radomia „przyczepiłem” się do taboru rosyjskiego. Przewoził on łaźnię spod Nałęczowa do Skarżyska, przesuwając się bliżej frontu.

WiN-owska epopeja

– Miałem od ojca jednego konia i wóz, ale oni mi doprzęgli jeszcze jednego kałmuka. Załadowany byłem po sam szczyt bielizną, dobrą bo amerykańską. Wymienialiśmy ją u chłopów na kiełbasę, słoninę i bimber. Byłem ubrany trochę „z rosyjska”, miałem czapkę z nausznikami i kobiety mnie pytały – Skąd pan tak umie dobrze po polsku? – Przyjechaliśmy do Radomia. Rosjanie mnie nie chcieli puścić. Powiedzieli, że jeśli pojadę z nimi do Skarżyska i rozładuję wóz to pozwolą mi wrócić. Słowa dotrzymali, jeszcze dali mi sporo bielizny. Żołnierze ci, przeważnie Białorusini albo chłopi ukraińscy, byli bardzo serdeczni, a mnie nazywali „Malczyk”. Kiedyś wieczorem gdy byliśmy sami, powiedzieli – No, my to już przeżyliśmy, ale wy dopiero zobaczycie co wam te komunisty pokażą. Nie spodziewajcie się niczego dobrego. – Wróciłem do Radomia. Na żądanie rodziców zapisałem się do technikum rolniczego. W tym samym czasie rozpoczęła się moja epopeja Win-owska. Z członkami WiN- u nawiązałem kontakt i czekałem na sygnał. Około 13 sierpnia 1945 r. dostaliśmy rozkaz dołączenia do oddziału „Szarego” pod Bodzentynem.

Połączyliśmy się z „Szarym”

– W pięciu wyruszyliśmy z Radomia. Jechaliśmy dość długo, ale przeważnie pokonywaliśmy trasę do Kielc pieszo – 80 km. Tam połączyliśmy się z „Szarym” – Antonim Hedą. To on rozbijał więzienie w Kielcach 15 sierpnia 1945 r. Ja, mój kolega Wiesiek Fołtyn, rodzony brat śpiewaczki Marysi Fołtynówny i Janusz Fila, obstawialiśmy dojście na teren więzienia. Akcja się udała, około 80 % więźniów uciekło i tylko nieliczni zostali ponownie aresztowani. W Kielcach było bardzo dużo Rosjan z oddziałów NKWD „Smiersz”, KBW i UB. Pomimo to udało nam się obronić podczas odwrotu. Szary uciekał bryczką przed pogonią. Do Radomia wróciliśmy głównie piechotą. Szliśmy lasami, od jednej wsi do drugiej, korzystając jeszcze z akowskiego zaplecza z czasów okupacji. W Radomiu UB szalało. Dowódcą podziemia był tam „Harnaś”- Bąbiński, o którego częściowo się otarłem w czasie okupacji. 9 września 1945 r. pod jego dowództwem odbiliśmy radomskie więzienie. Ja byłem w grupie radomskiej, u kapitana Jacka. Grupa Harnasia i Rena przyjechała dwoma samochodami ciężarowymi o godz. 21:00 przed kościół św. Trójcy i więzienie. Ja byłem w grupie obstawiającej całe koszary. W czasie wojny stacjonowali w nich kozacy, a po wojnie jednostki „Smiersz”.

Zginęło czterech Rosjan

– W czasie akcji zginęło trzech lub czterech Rosjan. Oni zabili nam „Strzałę”, gdy zdobywaliśmy bunkier blokujący wejście do więzienia. Zginął również, choć nie w samej akcji, Jasio Chrząstkowski, mój przyjaciel i brat mojej pierwszej sympatii. Mieszkającym w Radomiu uczestnikom akcji kazano się ukryć w mieście. To było najłatwiejsze. Gdy Jasio wchodził do swojego domu, zastrzelił go ubek nazwiskiem Den. To było wieczorem. Den, będąc pod wrażeniem całej akcji i widząc, że w jego stronę idzie jakiś młody człowiek, bez słowa wyjaśnienia strzelił do niego. Warto wspomnieć, że ubecy wystawili w szpitalu zwłoki Jasia na widok publiczny. Liczyli na to, że ktoś go rozpozna i zdradzi im, kto to. Był jedynym synem i zrozumiałe, że pani Chrząstkowska poszła do szpitala. Zresztą jak wielu innych ludzi. Nikt jednak nie doniósł o tym do UB. Nikt nie zdradził, kim był, choć Jaś był znany w całym Radomiu. Den, który zastrzelił Jasia, był Żydem. Nawet w upał chodził w zielonej skórze, z pejczem i z psem, jak gestapowiec. To wprost śmieszne, że małpował gestapowców, a przyjechał z wojskiem radzieckim jako ubek! Ja niestety również się z nim spotkałem. Między wyżej opisanymi dwiema akcjami dostaliśmy jeszcze rozkaz zlikwidowania bandytów, którzy rabowali wsie, a podszywali się pod WiN. Mieliśmy dobre rozeznanie, więc wyłapaliśmy ich.

Zabraliśmy im broń

Zabraliśmy im broń i daliśmy po kilka pasów na tyłek. Trzeba przyznać, że byli wyjątkowo bezczelnymi i pazernymi złodziejami, bo zabierali nawet brudną bieliznę. Z więzienia radomskiego uwolniliśmy 300 osób. Nikogo z nich nie złapano. To był wyjątek, ubecy za to się na nas uwzięli! Musieliśmy się dobrze ukrywać. Nie przeszkodziło nam to jednak przeprowadzić akcję napadu na bank, garbarnię i drugi bank. Trzeba było pomóc materialnie rodzinom aresztowanych. Dostaliśmy rozkaz, żeby spod Konar wziąć zrzutowe pieniądze, które tam były ukryte. Poszliśmy. Kiedy wracaliśmy w nocy, w Radomiu na ul. Słowackiego natknęliśmy się na oddział KBW. Wywiązała się strzelanina. Jeden z moich przyjaciół został ranny. Przestrzelili mu płuca. Wzięliśmy go pod pachy, zaprowadziliśmy do ogrodnika przy tej samej ulicy i ukryliśmy w inspektach. Powiedzieliśmy ogrodnikowi, że jak się sytuacja uspokoi, to ma go zawieść do szpitala. Sami dotarliśmy jakoś szczęśliwie do domów. Na drugi dzień przyszła do mnie narzeczona rannego – Zygmunt, zanieś mu cukier do szpitala, bo mnie tam mogą poznać – poprosiła. Miałem dobre serce, ale mało rozumu, więc zaniosłem. Oczywiście UB zrobiło w szpitalu kocioł i wpadłem. Był dość duży mróz. Zaprowadzili nas na ul. Kościuszki. Narzeczoną kolegi też znaleźli, gdyż pytała o niego. Wprowadzili nas na drugie piętro budynku, w którym w czasie okupacji było gestapo. Zaczęły się przesłuchania.

Spotkanie z Denem

– Tam się zetknąłem, już osobiście, bo przedtem go tylko widywałem, ze wspomnianym już Denem. Miał na ręku sygnet. Przesłuchanie polegało na tym, że walił mnie nim po twarzy. Najpierw, jednak wrzucili mnie do karceru przerobionego z ubikacji. Muszla była zdemontowana. W pomieszczeniu do wysokości ok. 30 cm stała więc woda. Okno było otwarte i całe szczęście, że miałem na nogach saperki. Błogosławiłem za nie Niemców. Nie przemiękły, a stałem w czymś, co przypominało kaszę i potwornie marzłem. Po czasie długim jak wieczność, zabrali mnie na przesłuchanie. Trząsłem się z zimna, więc ironicznie spytali – Zmarzłeś? To zaraz cię rozgrzejemy. – Posadzili mnie pod kaloryferem, ale gdy tylko się rozgrzałem, otworzyli okno i zaczęli pytać. Pytali głównie o szkołę, bo formalnie chodziłem do technikum rolniczego – Co tam robię? Jak się uczę? Itp. Padło kilka pytań z matematyki, a przesłuchujący chyba mniej wiedział niż ja ale chciał się mądrzyć. Może i wyglądał na trochę mądrzejszego, co mu później nie przeszkadzało bić siedemnastoletniego chłopca, bo w końcu zaczęli mnie przesłuchiwać w sposób „namacalny”. Przyszło ich ośmiu, stanęli w kręgu, jedni mieli karabiny, inni chwycili co było pod ręką, tym mnie bili i popychali jeden na drugiego. W głowę, to może ze dwa razy dostałem ale przede wszystkim uderzali po nogach, plecach i rękach. Na to lanie wszedł pułkownik rosyjski.

Na chwilę przestali bić

– Przesłuchujący przestali na chwilę bić. Pułkownik spytał mnie po rosyjsku, co tu robię? Odpowiedziałem również po rosyjsku, że nie wiem, że zaniosłem cukier znajomemu i nie rozumiem, dlaczego mnie zatrzymali. -Ty bandit. -Kakoj ja pandit?! Ja zdies’uczus’ – odpowiedziałem udając zaskoczonego. -A otkuda ty ruski znajdziesz? -Ja iż Zapadnoj Ukrainy. -A otkuda? – Iz Łucka? – A szło ty zdes’diełajesz? – Ja repatriant – odpowiedziałem stanowczo. Pułkownik Popatrzył na mnie chwilę i powiedział – A ty nawierno wriosz. Pradałżajte, pradałżajte. I znów mnie zaczęli bić. Koło drugiej w nocy wrzucili mnie do piwnicy. Tam w maleńkich pomieszczeniach tłoczyło się po szesnaście osób. Na pryczach po 3-4 osoby. Gdzieś w tym gąszczu ludzi znalazłem sobie miejsce, otuliłem się płaszczem i natychmiast zasnąłem. Rano znów mnie wzięli na przesłuchanie. Den korzystał z sygnetu w wiadomy sposób. Siedziałem tam z 10 dni, „troszczyli się” o mnie z wyjątkową starannością. W końcu któregoś dnia wzięli mnie na przesłuchanie dość późno. Den dał parę razy po gębie i wszyscy poszli na obiad. Mnie w tym czasie zachciało się iść do ubikacji. Więc tam poszedłem. Otworzyłem drzwi, a za drzwiami nikogo nie było widać. Po wyjściu z ubikacji zajrzałem na klatkę schodową, gdzie nadal nikogo nie zobaczyłem!

Ucieczka ze szpitala

– Powiedziałem wtedy sobie – I tak, i tak mnie zbiją – i zbiegłem na dół. Żołnierze pilnujący wyjścia jedli obiad w dyżurce pod schodami, zrobionej jeszcze przez Niemców. Gdy przebiegałem obok nawet nie zauważyli. Wyskoczyłem na podwórko. Stały tam trzy osoby: starszy pan i dwóch mniej więcej dwudziestoparoletnich mężczyzn. Starszy pan popatrzył na mnie. Byłem niedomyty, zarost miałem skołtuniony, jak u siedemnastolatka, widać było, że jestem pobity. – Co, uciekłeś? – zapytał retorycznie, gdyż sprawa była jasna. – Tak – odpowiedziałem. – Chłopcy, zabierać się! – zarządził starszy pan. Zarzucił mi na plecy kufajkę, dał siekierkę do ręki, oni też coś wzięli i zaczęliśmy wychodzić. Trzeba było przejść spory kawałek, w tym koło drugiej portierni. Stał tam wartownik i też jadł obiad! Ledwie rzucił na nas okiem i powiedział – A, drwale… idźcie, idźcie. – No to wyszliśmy na słynną ulicę Kościuszki niedaleko skrzyżowania z Narutowicza. Starszy pan mówi do mnie – Tylko broń Boże nie biegnij! Gdzie chcesz iść? – Do ul. Narutowicza – odpowiedziałem. – Chłopcy, idziemy do Narutowicza – zarządził. Gdy doszliśmy akurat przejeżdżała dorożka, wskoczyłem do niej i odjechałem. Szkoda, że nigdy potem nie zetknąłem się z tymi ludźmi. Nie znałem ich adresu i nie mogłem im podziękować. I tak po raz drugi uciekłem w podobny sposób – bez przygotowań, planu, wykorzystując nagle nadarzającą się okazję.

Cdn.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply