18 września br. nakładem Wydawnictwa Znak ukaże się książka Dariusza Kalińskiego pt. “Czerwony najazd. Prawda o tym, jak Sowieci wbili nam nóż w plecy we wrześniu 1939 roku”. Autor demaskuje ogrom radzieckich zbrodni w trakcie pierwszej – zapomnianej – okupacji sowieckiej. Czy polscy żołnierze stawili opór czwartemu rozbiorowi? Jakie były rzeczywiste zamierzenia Stalina? I jaki jest autentyczny bilans czerwonego najazdu z lat 1939–1941? Poniżej zamieszczamy kilka fragmentów publikacji.

W niedzielę 17 września około godziny 2.15 w nocy czasu moskiewskiego, w gmachu polskiej ambasady, przy ulicy Spiridinowka 30 w Moskwie rozległ się dźwięk telefonu. Dzwoniono z sekretariatu zastępcy ludowego komisarza spraw zagranicznych Władimira Potiomkina z prośbą o pilne przybycie na godzinę 3.00 do Narkomindiełu, czyli Ministerstwa Spraw Zagranicznych Związku Sowieckiego, ambasadora RP Wacława Grzybowskiego. Miano mu wręczyć ważne oświadczenie rządu sowieckiego. Polski dyplomata spodziewał się złych wiadomości: „Myślałem że pod takim czy innym pretekstem nastąpi wypowiedzenie naszego paktu o nieagresji. To co mnie czekało było daleko gorsze”.

Zastępca Mołotowa odczytał polskiemu ambasadorowi uzgodnioną z Niemcami kłamliwą w treści i pełną hipokryzji notę:

Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni działań wojennych Polska utraciła wszystkie swoje ośrodki przemysłowe i centra kulturalne. Warszawa, jako stolica Polski, już nie istnieje. Rząd polski uległ rozkładowi i nie przejawia oznak życia. Tym samym utraciły ważność umowy zawarte pomiędzy ZSRS a Polską. […]

Rząd Sowiecki nie może pozostać obojętny na fakt, że zamieszkująca terytorium Polski pobratymcza ludność ukraińska i białoruska, pozostawiona własnemu losowi, stała się bezbronna. Wobec powyższych okoliczności Rząd Sowiecki polecił Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej, aby nakazała wojskom przekroczyć granicę i wziąć pod swoją opiekę życie i mienie ludności Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Rząd Sowiecki zamierza równocześnie podjąć wszelkie środki mające na celu wywikłanie narodu polskiego z nieszczęsnej wojny, w którą wepchnęli go nierozumni przywódcy, i umożliwienie mu zażycia pokojowej egzystencji.

Mocno zdenerwowany ambasador Wacław Grzybowski w tej tragicznej sytuacji zachował się z godnością i rozwagą, jak na wytrawnego dyplomatę przystało. Kategorycznie odmówił przyjęcia dokumentu, zarzucając mu jawną sprzeczność z faktami oraz argumentację niezgodną z prawem stosowanym w cywilizowanym świecie. Nie zawahał się również nazwać działań podjętych przez Armię Czerwoną mianem agresji.

Potiomkina zaskoczyło tak nieprzejednane stanowisko polskiego dyplomaty. Na różne sposoby starał się skłonić go do przyjęcia dokumentu. Pod pozorem konsultacji z Mołotowem przerwał spotkanie i nakazał dostarczyć notę przez gońca za pokwitowaniem do budynku ambasady RP. Zreferował również swoją rozmowę z Grzybowskim przełożonemu. Po wznowieniu spotkania Potiomkin uciekł się do groźby. Oznajmił polskiemu ambasadorowi, iż z racji tego, że Moskwa nie uznaje istnienia państwa polskiego, to automatycznie on sam i jego współpracownicy utracili immunitet dyplomatyczny i stanowią wyłącznie grupę osób posiadających co prawda polskie obywatelstwo, ale podlegających sowieckiemu prawodawstwu ze wszystkimi tego konsekwencjami. W odpowiedzi Wacław Grzybowski oświadczył, że złoży formalny protest na ręce dziekana korpusu dyplomatycznego i zażąda wiz umożliwiających opuszczenie terytorium Związku Sowieckiego. Pikanterii całej tej sprawie dodawał fakt, że funkcję dziekana pełnił Friedrich-Werner von der Schulenburg!

Potiomkin nic nie wskórał. Wacław Grzybowski opuścił jego gabinet około 4.30. Zgodził się jedynie powiadomić o fakcie sowieckiej agresji polski rząd. Po powrocie do ambasady zastał tam jednak ową nieszczęsną notę, dostarczoną przez posłańca. Polecił więc odwieźć ją z powrotem, a gdy odmówiono jej przyjęcia, naklejono znaczki i skorzystano z sowieckiej poczty! Wcześniej jednak dyskretnie rozpieczętowano przesyłkę i skopiowano treść noty. Tak na wszelki wypadek, gdyby Sowietom przyszło jednak do głowy użyć innych motywów uzasadniających agresję na Polskę. Grzybowski niezwłocznie wysłał również depeszę informującą o spodziewanej rychłej napaści Armii Czerwonej do swojego szefa ministra Józefa Becka. W kolejnej depeszy przekazano treść sowieckiego dokumentu.

Do wiadomości publicznej oficjalne powody wkroczenia Armii Czerwonej do Polski podano 17 września w radiowym przemówieniu Wiaczesława Mołotowa. Bezczelne kłamstwa tak grubymi nićmi szyte zadziwiły nawet ministra propagandy Trzeciej Rzeszy Josepha Goebbelsa, który w swoim dzienniku zanotował:

Moskwa […] wkroczy do Polski na całej długości granicy, aby wziąć pod ochronę swoje mniejszości [narodowe]. Uczyni tak przy zachowaniu swojej neutralności i dlatego, że państwo polskie już nie istnieje. Uzasadnienie jest bardzo oryginalne, ale sam fakt to dla nas dar losu.

Tymczasem w polskiej ambasadzie, z uwagi na spodziewane pogwałcenie jej eksterytorialności, rozpoczęło się gorączkowe niszczenie tajnych dokumentów i szyfrów. Zgodnie z poleceniem ministra Becka ambasador Grzybowski rozpoczął również starania o ewakuację personelu polskich placówek dyplomatycznych – oprócz ambasady w Moskwie przedstawicielstwa Rzeczypospolitej w ZSRS obejmowały konsulaty w Mińsku, Kijowie i Leningradzie. Sowieci czynili mu w tym szereg przeszkód, nie przesądzając wcale o możliwości wyjazdu. Co więcej, pod adresem Polaków rzucano zawoalowane groźby. Jak wspominał płk Stefan Brzeszczyński:

[…] konsulaty nasze zostały właściwie internowane w swych gmachach, odmówiono im sprzedaży biletów kolejowych do Moskwy, a naszym woźnym i służbie agenci GPU niedwuznacznie dawali do zrozumienia, że jeżeli wyjedziemy z Moskwy, to co najwyżej do „koncłagieru”.

Polscy dyplomaci ostatecznie opuścili ZSRS 10 października 1939 roku dzięki staraniom von der Schulenburga, który kilkakrotnie interweniował w ich sprawie w sowieckim MSZ. Poczucie zawodowej solidarności i przywiązanie do dyplomatycznych konwenansów miało widocznie dla niego większe znaczenie niż wojna między obu krajami. Tym bardziej trzeba docenić jego starania, biorąc pod uwagę, że ambasadorowie Francji i Wielkiej Brytanii właściwie nic nie zrobili w tym względzie.

Obraz „wyzwolicieli” i codzienność pod sowiecką okupacją

Nędza coraz bardziej zagląda do mieszkań ludzkich. Wieś wybija resztki inwentarza, bojąc się rekwizycji, zostawiając sobie normy nie podlegające rekwizycji, a więc jedną krowę i jedną świnię na gospodarstwo. Dziś wieś jeszcze ma najznośniejsze warunki życia, ale i ta sytuacja pogarsza się co dzień, gdyż bolszewicy pod postacią podatków w naturze, celem zdobycia możliwości wykarmienia armii sowieckiej, administracji i ludności miast, przeprowadzają coraz ostrzejszą rekwizycję.

Chłopi zostali obłożeni piramidalnymi podatkami, ponadto zmuszono ich do odstawiania wysokich kontyngentów na rzecz okupanta. Za niewywiązanie się zarówno z jednego, jak i drugiego groziła odpowiedzialność karna. Aby podołać obciążeniom narzuconym przez państwo sowieckie, zmuszeni byli wyprzedawać inwentarz, a nierzadko i ziemię. A miały one wymiar nie tylko finansowy czy rzeczowy. Sowieci, podobnie jak Niemcy na okupowanym przez siebie terenie Polski, żądali świadczenia na rzecz państwa różnych bezpłatnych prac, tzw. szarwarków, własnym transportem i sprzętem. Kto tego obowiązku nie spełnił, np. nie wywiózł z lasu określonej ilości drewna, podlegał karze.

Mordęgi dnia powszedniego na wsi pod sowiecką okupacją zachowały się we wspomnieniach Stanisława Elcesera z Kalinowa koło Ostrowi Mazowieckiej, którego ojciec prowadził tam ponad 13-hektarowe gospodarstwo rolne. Pan Stanisław wspominał:

Nielekko się żyło rolnikom, zwłaszcza tym większym, tzw. kułakom, którym to nałożono niewspółmierne duże kontyngenty ziarna, mięsa, ziemniaków i przymusowe odrabianie tzw. „normy”, to jest pracy w lesie przy zrzynce drzewa i jego wywózce.

Bałagan przy odbiorze kontyngentów był nie do opisania. Co za udręką było jeździć do Czyżewa, gdzie była najbliższa stacja kolejowa i siedziba „rajspołkomu”. Do stacji spędzano na jeden dzień rolników z całej okolicy – z kilkunastu „sielsowietów” – z kilkudziesięciu wiosek. I trzeba było czekać i stać na mrozie w kolejce w dzień i w noc, nieraz dwa dni i dwie noce. A mróz tej zimy sięgał 40 stopni.

Nikomu z ówczesnych władz sowieckich nie przyszło do głowy, aby sporządzić jakiś harmonogram dostaw, aby na jeden dzień nie spędzać więcej jak kilkudziesięciu rolników, a nie z kilkudziesięciu dni razem, kiedy zrobił się niesamowity tłok nie tylko na rynku, w sąsiednich podwórkach, ale i daleko poza miasteczkiem. Zboże sypało się na placu w pryzmy bez przykrycia, bo magazyn był mały i nie podstawiono dostatecznej ilości wagonów, do których można by było sypać zboże czy ziemniaki bezpośrednio. Tak samo było z dostawa mięsa, gdzie znów pędzono dużą ilość zwierząt, ryczało to i beczało, głodne tak, że słychać było te zwierzęce „głosy” na całą okolicę.

Dużą udręką były podwody – codziennie musiała stać furmanka przed biurem „sielsowietu” i co dzień gnano tę podwodę do o 30 km odległego Czyżewa. „Dobre” to było w lecie, ale było uciemiężeniem w dni jesienno-deszczowe lub też w zawieje czy duże mrozy w zimie czy w roztopy wiosną. A drogi do Czyżewa były błotniste. O uchylaniu się od podwód nie było mowy, nad wymiarem podwód czuwała nie tylko administracja sowiecka (tj. predesdatiel), ale przede wszystkim na wszystko co się robiło i działo patrzyło czujne oko NKWD.

Nie tylko jednak trudna sytuacja bytowa była stałą zmorą Polaków pod sowiecką okupacją. Wraz z Armią Czerwoną pojawiły się typowe zjawiska patologiczne sowieckiego systemu, wcześniej nieznane na ziemiach polskich. Ludzie żyli w permanentnym strachu przed bolszewicką bezpieką. W każdym podjeżdżającym pod dom aucie widziano samochód NKWD. Z niepokojem oczekiwano nocy, ulubionej pory działania sowieckich funkcjonariuszy tajnej policji. Szczególnie dokuczliwą plagą okazali się wszechobecni donosiciele, co mocno komplikowało życie społeczne. Trzeba było uważać, co i komu się mówi, ponieważ zbytnia szczerość mogła czasem mieć opłakane skutki i jakakolwiek krytyka władz bądź systemu mogła zostać zakwalifikowana jako „antysowiecka agitacja”. Ludzie przestali sobie ufać. Życie prywatne obywateli zawsze i wszędzie było pod pełną kontrolą czerwonych okupantów.

Rozpowszechniło się łapownictwo, które jeszcze bardziej uszczuplało i tak już chude portfele Polaków. Często nie było jednak na to rady i aby zdobyć jakiś deficytowy towar bądź coś załatwić, należało odpowiednio się okupić. W interesach nagminne stały się małe oszustwa i szwindle. Nikogo nie raziły drobne kradzieże. Wszystko podporządkowane było jednej intencji – przetrwać i zapewnić choćby mizerny byt materialny rodzinie.

Polakom doskwierała też wszechobecna, nachalna i ordynarna propaganda sławiąca sowiecki ustrój i starająca się im za wszelką cenę obrzydzić II Rzeczpospolitą i jej dokonania. Uprzykrzonym obowiązkiem stał się udział w wielogodzinnych mityngach, na których głoszono pochwalne peany pod adresem Stalina i jego partyjnych klakierów oraz wbijano ludziom do głowy bolszewicki światopogląd. Nawet uczestnicząc w tego rodzaju wydarzeniach, trzeba było ciągle mieć się na baczności, bowiem w tłumie mogli znajdować się „życzliwi” donosiciele.

Dariusz Kaliński

Czerwony najazd. Prawda o tym, jak Sowieci wbili nam nóż w plecy we wrześniu 1939 roku. Znak Horyzont, Kraków 2019. 

Premiera 18 września 2019. Książka dostępna w przedsprzedaży na stronie EMPIK-u.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply