Odrodzenie nad kanałem

“Dzisiaj odbyła się sesja Rady Wiejskiej, podczas której ulicę Lenina przemianowano na ulicę Jana Pawła II. Październikową na Józefa Olszyny-Wilczyńskiego powrócono do starej nazwy ulicy Teolińskiej…”

Rejon Kanału Augustowskiego od zachodu przylegający do granicy z Polską, od północy sąsiadujący z Litwą, od wschodu ograniczony przez Niemen, a od południa przez rzekę Łosośnę to region unikatowy. I to nie tylko pod względem krajobrazowym i przyrodniczym, ale przede wszystkim etnicznym. Wciąż dominują w nim Polacy, stanowiąc bezwzględną większość mieszkańców, choć niestety ze względu na migrację do miast systematycznie ich ubywa. Stolicą tego regionu są Sopoćkinie, osada licząca około 2 tys. mieszkańców. Formalnie rzecz biorąc jest to tzw. S-M-T, czyli osiedle typu miejskiego. Status ten daje mu pewne przywileje. Ma prawo posiadać własne służby i wszystkie inne instytucje niezbędne do obsługi mieszkańców. Jest zatem czymś pomiędzy rejonem a wiejską gminą. Za pierwszego bolszewika Sopoćkinie były stolicą rejonu w obwodzie białostockim, a od 1944 r. w grodzieńskim. W 1959 r. rejon zlikwidowano i włączono do rejonu grodzieńskiego. Od Grodna dzieli go 26 km. Znajdują się one w strefie przygranicznej i wjeżdżając do nich trzeba posterunkowi WOP pokazać dokumenty. Do granicy z Polską jest stąd już tylko parę kroków. Do 1939 r. rejon ten wchodził w skład powiatu augustowskiego. Jego mieszkańcy podkreślają, że nigdy ich ziemie nie wchodziły w skład guberni Cesarstwa Rosyjskiego. Po III rozbiorze Rzeczypospolitej włączono je do Prus, później w skład Księstwa Warszawskiego, a następnie Królestwa Polskiego. Także kościelna organizacja tych ziem była nieco inna. Nie należały one w skład archidiecezji wileńskiej, ale diecezji łomżyńskiej. Po II wojnie światowej na mocy postanowień konferencji jałtańskiej rejon ten miał przypaść Polsce. Linia Curzona w tym miejscu przebiegała bowiem na Niemnie, a ona miała być podstawą wytyczenia granicy wschodniej. Ustalenia jałtańskie przewidywały możliwości korekt od tej linii od 5 do 8 km, ale na korzyść Polski. Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, który przejął władzę od PKWN podjął starania o to, by ZSRR wywiązał się ze swych zobowiązań. Nie jest prawdą, że bezdyskusyjnie przyjął dyktat Stalina. W lipcu 1945 r. polskie MSZ opracowało dokument zawierający propozycje poprawek na korzyść Polski w stosunki do linii z 26 lipca 1944 r. zaaprobowanej przez PKWN. Powstał on na podstawie bardzo sumiennego opracowania ekspertów, którzy przygotowali dokumentację kartograficzną i opisową, uzasadniającą względami ekonomicznymi, demograficznymi i fizjograficznymi, najkorzystniejszej dla Polski na tyle, na ile to było możliwe w ówczesnych warunkach politycznych linii wschodniej. Przewidywało ono m.in. pozostawienie przy Polsce Grodna, węzła kolejowego w Łosośnej i okolic Kanału Augustowskiego. Działania władz polskich wspierali sami mieszkańcy tych ziem, którzy utworzyli Komitet, który 15 lipca 1945 r. list do „Pana Posła Poselstwa Polskiego w Moskwie”, w którym prosili o zatrzymanie ekspatriacji tutejszych mieszkańców do Polski, bo przecież ziemie te przypadną Polsce. Czytamy w nim m.in. „…wobec tego, że rejon sopoćkiński zamieszkały jest w 100 proc. przez Polaków i na podstawie Krymskiej Konferencji granica powinna być przemieszczona po linii Curzona, a linia ta przechodzi po rzece Niemen i dlatego cały rejon sopoćkiński przypadnie Polsce i dlatego nie należałoby rujnować ludzi materialnie w tym rejonie, a szczególnie teraz przed żniwami, dlatego prosimy Pana Posła o terminową interwencję zatrzymanie wywozu Polaków z tego rejonu oraz roztoczenie opieki nad nami”.

Stalin nie chciał słyszeć

Stalin o żadnych poprawkach granicy na korzyść Polski nie chciał jednak słyszeć. Postanowienia Konferencji Jałtańskiej mało go obchodziły. Cały rejon Kanału Augustowskiego zamieszkały przez Polaków trafił do Białoruskiej SSR. Białoruscy komuniści i tak zgrzytali zębami, że generalissimus zgodził się na pozostawienie po polskiej stronie granicy „białoruskiego” miasta Białystok i dwóch zamieszkałych przez Białorusinów powiatów…

Siła polskiego etnosu wynikała z faktu, że to Polacy cywilizowali te ziemie, wydzierając je puszczy. Sopoćkinie np. powstały w 1560 r. dzięki królowi Zygmuntowi I Staremu, który wcześniej, bo w 1514 r. nadał miejscowości Święck ( obecny Swiack) Szymkowi Sopoćko. On też we wspomnianym roku założył Sopoćkinie. Kluczowym momentem dla jego rozwoju było ufundowanie przez Jana Wołłoowicza Kościoła rzymskokatolickiego w 1612 r. Stał się on centralną stolicą regionu i po dziś dzień pełni funkcję stolicy dekanatu. Do trzeciego rozbioru Polski Sopoćkinie znajdowały się w Wielkim Księstwie Litewskim. W XVIII w. działa tu huta szkła, młyn wodny i tartak. W 1780 r. Jan Gosiewski ufundował w Sopoćkiniach cerkiew. Wiązało się to z napływem do samej miejscowości i jej okolic prawosławnych Białorusinów.

Polacy z okolic Sopoćkiń zawsze byli znani z patriotycznej postawy. Świadectwem tego są m.in. zbiorowe mogiły powstańców z 1831 r. i 1863r. Świadomość ich istnienia zawsze trwała wśród tutejszych mieszkańców. Nawet w najgorszych stalinowskich latach tutejsi ludzie o nich pamiętali. Władze carskie nie bez słuszności sądząc, że główną podporą patriotycznych postaw Polaków jest Kościół rzymskokatolicki, w 1879 r. zlikwidowały w ramach represji po Powstaniu Styczniowym tutejszą parafię. Jej majątek został przekazany na żeński klasztor prawosławny. Katolicy musieli zejść na kilkadziesiąt lat do podziemia.

Na Chrzczonej Górze

– Po dziś dzień jedno ze wzniesień koło Sopoćkiń nazywa się „Chrzczona góra”- mówi wywodzący się z tego regionu Józef Łucznik. – Dziadek opowiadał mi, że tam przy kamieniu dojeżdżający z Sylwanowców ksiądz w największej tajemnicy chrzcił polskie dzieci. Przy okazji większych świąt Polacy z Sopoćkiń chodzili do kościoła w Sylwanowcach. Carskim urzędnikom to się oczywiście nie podobało. Animatorzy życia religijnego polskiej społeczności byli prześladowani jako konspiratorzy. Nasz sąsiad był np. za wiarę zesłany na Sybir.

Parafia odrodziła się w 1905 r. po ukazie tolerancyjnym cara Mikołaja II. Kościoła jej jednak nie zwrócono. Dano jej tylko możliwość budowy nowej, małej świątyni przy parafialnym cmentarzu. Dopiero w sierpniu 1916 r. świątynia wróciła w ręce prawowitych właścicieli. Nad Kanał Augustowski wkroczyli już bowiem Niemcy, a Rosjanie wraz z klasztorami prawosławnymi wycofali się na Wschód. Od tej pory kościół w Sopoćkiniach nosi podwójne wezwanie Wniebowzięcia NMP i św. Jozafata Kuncewicza. Kościół ten był zawsze twierdzą polskości. Jego proboszczowie zawsze byli liderami tutejszej społeczności. W latach 1935-39 kościół w Sopoćkiniach staraniem parafian i dwóch księży proboszczów ks. Piotra Kotlewskiego i ks. Józefa Perkowskiego został znacząco rozbudowany. Ich dzieło zostało poważnie naruszone przez wkraczające do Spoćkiń 22 września 1939r. wojska sowieckie. Od strzału artyleryjskiego uszkodzona została wieża kościoła i ołtarz główny z obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej. Wzmogło to jeszcze bardziej antysowieckie nastroje w Sopoćkiniach, które bynajmniej nigdy nie były małe. KPZB czyli Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi nie miała tu żadnych wpływów. Z oficjalnych danych wynika, że w utworzonym przez Sowietów rejonie sopoćkińskim w 1940 r. było …29 komunistów! Niewielu, jeśli się zważy, że mieszkało w nim wówczas 30 085 Polaków, 800 Białorusinów i 1550 Żydów. Po kilku miesiącach swych rządów na godnych awansu i zaliczenia do tzw. „wydwiżeńców” Sowieci uznali 236 osób, w tym tylko 168 Polaków, 30 Białorusinów, 32 Żydów i 23 przedstawicieli innych narodowości. Wśród godnych wywyższenia nie było ani jednego polskiego chłopa, nie licząc 8 parobków. Przedstawicieli inteligencji także było mało. Do awansu dojrzał tylko jeden nauczyciel.

Kapłan bohater

W oporze przeciwko sowieckiej władzy, mieszkańców Sopoćkiń i okolic podtrzymywał szczególnie ks. Józef Nowosadko, który proboszczem w Sopoćkiniach został tuż przed wybuchem wojny w 1939 r. Funkcjonariusz NKWD z miejscowej placówki z dnia 17.09.1940 r. donosił przełożonym , że ks. Nowosadko: „W okresie wyborów do rad najwyższych ZSRR i BSRR prowadził agitację wśród ludności i wzywał, by nie głosować na wysuniętych kandydatów, w wyniku czego na jednym z obwodów wyborczych we wsi Nowinka wybory zostały zerwane. Tenże Nowosadko dwa razy organizował masówki na znak protestu przeciwko nacjonalizacji domu, należącego do parafii, który teraz jest wykorzystywany na szpital rejonowy”. Mimo takich przestępstw NKWD nie odważyło się aresztować ks. Nowosadki. Nie czuło się na tych terenach zbyt pewnie i nie chciało prowokować konfliktu z miejscową ludnością.

Tutejsi Polacy i bez agitacji ks. Nowosadki władzy sowieckiej nie akceptowali. Już samo zajęcie tego regionu nie przyszło Sowietom łatwo. Pod Sylwanowcami i Kodziowcami ułani ze 101 Rezerwowego Pułku Ułanów 21 września 1939 r. wycofujący się z Grodna ku granicy litewskiej zniszczyli 20 sowieckich czołgów…Dziś w tym miejscu staraniem Straży Mogił Polskich stoją dwa krzyże i kapliczka. Polscy żołnierze złożyli tu obfitą daninę krwi. Zginął dowódca szwadronu karabinów maszynowych rotmistrz Apoloniusz Ścisłowski, dowódca 3 szwadronu por. Dobrzański, ciężko ranny został dowódca pułku mjr Żukowski, który zmarł w drodze do szpitala już po stronie litewskiej. 2 i 3 szwadron straciły prawie połowę ludzi i blisko 70 proc. koni!

Bohater narodowy

Polskie jednostki wycofujące się z Grodna toczyły też inne boje w rejonie Sopoćkiń, zadając czerwonoarmistom ciężkie straty. Ci rozwścieczeni zaczęli w trakcie następnych dni mordować jeńców. Niedaleko Sopoćkiń w malutkiej miejscowości Góra Koliszówka rozstrzelali m.in. gen. Olszynę Wilczyńskiego i jego adiutanta kpt Strzemeskiego. Tutejsza ludność zapamiętała miejsce ich kaźni i nigdy nie popadło ono w zapomnienie. Dla mieszkańców okolic Sopoćkiń Olszyna Wilczyński stał się bohaterem narodowym. W rejonie Sopoćkiń nie jest to bynajmniej jedyny dowód przywiązania do polskości jego mieszkańców. W 1988 r. w tutejszej szkole w Soniczach jako pierwszej na Białorusi rozpoczęto nauczanie języka polskiego. Stało się to dzięki ówczesnemu dyrektorowi szkoły Józefowi Łucznikowi, synowi tej ziemi, który zrobił ogromnie dużo dla polskiego odrodzenia narodowego i wyjścia ich z podziemia.

– Choć Polacy zawsze tu mieszkali i nie tylko w domach, ale i na ulicy rozmawiali po polsku, to formalnie tak jak na całej Białorusi ich nie było – wspomina Józef Łucznik – Wszystkie przejawy życia polskiego, poza Kościołem spychanym na margines i podlegającym różnorakim represjom i ograniczeniom, były zakazane. W 1949 r. władze sowieckie uznały, że na Białorusi nie ma już Polaków, bo ci, co chcieli, to wyjechali i zostali tylko Białorusini – katolicy. Założenie to było oczywiście fałszywe. Z moich okolic np. gdy ostatecznie się okazało, że Polska nie oprze swojej granicy na Niemnie, chcieli wyjechać do niej wszyscy, ale nikogo nie wypuszczono. Przez trzy dni i noce ludzie stali w kolejce w Sopoćkiniach do punktu repatriacyjnego, by złożyć dokumenty na wyjazd. Po trzech dniach punkt zlikwidowano i zaprzestano przyjmować podania o zezwolenie na repatriację do Polski. Nawet jednak ci, co zdążyli złożyć papiery, tak jak moi rodzice Jan i Maria, to i tak nic nie skorzystali, bo dostali oficjalna odmowę i musieli pogodzić się z realiami. Władze sowieckie przeraziły się bowiem, że jak wszyscy Polacy wyjadą, to cały rejon zostanie ogołocony z mieszkańców i nie będzie kim go zasiedlić i ziemia legnie ugorem. Dla moich rodziców, jak i naszych sąsiadów zaakceptowanie decyzji nakazującej im pozostanie, nie było łatwe. Wszyscy bowiem doskonale wiedzieli, co oznaczają sowieckie porządki.

Kułak i wróg ludu

Mieszkańcy okolic kanału, będący przede wszystkim rolnikami, bali się, że zostaną zapędzeni do kołchozu. Ojciec Józefa Łucznika – Jan dobrze wiedział, że Sowieci uznają go nie tylko za kułaka, ale i „wroga ludu”. Miał on nie tylko 44 ha ziemi, ale i brata w USA, który wyjechał do Ameryki szukając pracy i tam już pozostał. Ojciec Józefa Łucznika dwa razy jeździł do USA, by zarobionymi dolarami wesprzeć gospodarstwo. Jego żona Maria pochodząca z wielodzietnej, mającej dziesięcioro dzieci rodziny Miciuków też była na cenzurowanym. Z jej sześciu braci część było związanych z wojskiem lub podziemiem. Najstarszy Jan był jeszcze oficerem w armii carskiej. Stanisław, którego rodzice przeznaczyli do stanu duchownego, uciekł przed seminarium do legionów i został w armii. W 1939 r., gdy jego stacjonujący w Suwałkach pułk wyruszał na wojnę miał stopień majora. Antoni Miciuk oficer rezerwy wrócił z kampanii wrześniowej, ale dopiero po wkroczeniu nad Kanał Augustowski Niemców. Józef Miciuk chrzestny pana Józefa, porucznik Wojska Polskiego także wrócił w rodzinne strony po przejściu frontu. Zaczął pracować oficjalnie na poczcie, a nieoficjalnie dla wywiadu AK. Aresztowany przez Niemców został wykupiony przez rodzinę, musiał się liczyć, że był znany szpiclom NKWD. Augustyn Miciuk nie zdążył wstąpić do szkoły oficerskiej, ale przed wojną zdołał ukończyć trzy klasy szkoły średniej, co w świetle sowieckiego prawa też było przestępstwem. Tylko dwaj najmłodsi Miciukowie mogli czuć się w miarę bezpiecznie.

Wojna uratowała

Rodziną Łuczników NKWD zainteresowało się już podczas pierwszej okupacji powiatu augustowskiego. Kułaków odłożyło sobie jednak na później. Aresztowania i wywózki zaczęły się od ziemian. Już jesienią 1939 r. NKWD aresztowało m.in. właściciela majątku Świack – Wacława Górskiego, którego przewiozło do więzienia w Mińsku, a następnie po kilku miesiącach na Sybir. Wraz z nim wywieziono jego matkę Marię z Sulewskich Piotrową Górską z wychowanką Bronisławą Michiewiczówną… O rodzinie Łuczników i jej sąsiadów jednak nie zapomniano.

– Gdyby Niemcy napadli na ZSRR kilka dni później, to cała nasza rodzina zostałaby wywieziona na Sybir – wspomina Józef Łucznik. – Wszystko było już do tego przygotowane. Wybuch wojny ocalił nas i wielu Polaków z okolicy. W 1944 r. po wkroczeniu Sowietów w naszych stronach znów zaczęło się piekło.

Pan Józef ma łzy w oczach, gdy o tym mówi. Choć był wtedy dzieckiem, zapamiętał bardzo dobrze. Słynna „obława augustowska” w lipcu 1945 r. , w trakcie której Sowieci szukając polskich patriotów przeczesali cały powiat augustowski, została przeprowadzona, o czym w Polsce się nie wspomina, także po sowieckiej stronie granicy. NKWD starało się wyłapać wszystkich uczestników polskiej konspiracji.

– Enkawudziści działali często na oślep i zatrzymywali przypadkowe osoby – mówi Józef Łucznik. – Aresztowali np. rosłych dobrze zbudowanych mężczyzn wychodząc z założenia, że nie mogą być oni zwykłymi mużykami. Wśród funkcjonariuszy NKWD z placówki w Sopoćkiniach był taki zwyrodnialec, który uważał, że takich Polaków nie należy pozostawiać przy życiu. Jak w czasie obławy w Osocznikach dopadł mojego wujka Antoniego, który miał bardzo potężną posturę , długo się z nim nie patyczkował. Zastrzelił go na podwórku , rzekomo w czasie próby ucieczki. Wujek Józef miał więcej szczęścia. Po aresztowaniu trafił do łagrów w Norylsku, w których stracił zdrowie. W 1956 r. został zwolniony i w ramach tzw. drugiej repatriacji wyjechał schorowany do Polski i osiadł w Białymstoku. Tam zmarł i jest pochowany. Wujka Augustyna teoretycznie potraktowano najłagodniej. Skazano go tylko na tzw. „wolne osiedlenie”. Na Syberii oznaczało to bowiem konieczność zamieszkania w wyznaczonej miejscowości, gdzie najczęściej nie było pracy. Ludzie nie tylko głodowali, ale umierali z głodu…

Nikogo nie wyganiał

Ojca Józefa Łucznika Sowieci nie wywieźli. Wprawdzie był kułakiem pierwotnie przeznaczonym do wywózki, ale w trakcie wojny zdobył zasługi wobec władzy radzieckiej. Nie wstąpił oczywiście do jaczejki kompartii. W czasie niemieckiej okupacji pomagał zarówno jeńcom radzieckim, jak i radzieckim partyzantom operującym w okolicy.

– Ojciec nikogo nie wyganiał i dzielił się z każdym ostatnią kromką chleba – podkreśla Józef Łucznik. – Pomagał też Żydom prześladowanym przez hitlerowców.

Ojciec pana Józefa nie miał oczywiście łatwego życia. Władze za wszelką cenę usiłowały zmusić go do wstąpienia do kołchozu. Aż do śmierci Stalina żyło się Łucznikom bardzo ciężko.

– Władze robiły wszystko, żeby ojca złamać – mówi Józef Łucznik. – Nakładały na niego coraz wyższe podatki. Ojciec nie był w stanie ich spłacać i władze systematycznie rekwirowały mu kolejny kawałek ziemi. Do 1953 r. zabrały nam wszystko. Został nam tylko dom i to, co mieliśmy na sobie. Ja i moje cztery siostry najzwyczajniej głodowaliśmy. Ojciec robił co mógł, żeby oddać np. kontyngent, wynoszący 2 tony zboża. Jak miałem 12 lat, musiałem wziąć kosę i iść ojcu pomagać w żniwach. O tym, żeby ojciec kogoś mógł wynająć do roboty, to mowy nawet nie było. Był to wyzysk człowieka przez człowieka, który w Związku Radzieckim był nie tylko zabroniony, ale i karany. Ojcu udało się tylko sprzedać Litwinom budynki gospodarcze, którzy rozebrali je i przeszwarcowali na swoją stronę. Gdy zabrano mu już wszystko, nie poszedł do kołchozu, lecz zatrudnił się w grodzieńskiej fabryce. Wszystkie zaległe podatki zapłacił, więc władze dały mu spokój. Jedna z moich ciotek miała mniej szczęścia. Jako żona deportowanego nie była w stanie samodzielnie prowadzić gospodarstwa na takim poziomie, żeby wypracować jakąś nadwyżkę. Całe jej gospodarstwo łącznie z ziemią i inwentarzem trafiło już do kołchozu, a ona miała długi. Zesłano ją do obozu pracy, gdzie miała je odrobić. Pracowała m.in. przy budowie budynków dydaktycznych Państwowego Moskiewskiego Uniwersytetu im. Łomonosowa.

Ostoja Polaków

Główną ostoją Polaków w okolicach Sopoćkiń do 1949 r. była parafialna świątynia. Od 1944 r. parafianie wraz z księdzem Józefem Nowosadko wyremontowali dach świątyni i jej wnętrze. W momencie zajmowania Sopoćkiń przez Armię Czerwoną w lipcu 1944r. świątynia znowu bowiem doznała wielu zniszczeń. W 1949 r. władze uznały, że ks. Nowosadko stanowi zbyt wielkie zagrożenie dla bezpieczeństwa ZSRR i postanowiły go aresztować i przykładnie ukarać. Oskarżono go, że: „W czasie istnienia byłej burżuazyjnej polskiej władzy, przy kościele w m. Sopoćkino organizował i przewodniczył kontrrewolucyjnej organizacji: tak zwanej „Akcji Katolickiej”. W czasie Ojczyźnianej wojny prowadził antysowiecką i sprzyjającą Niemcom działalność. Występował w kościele z kazaniami, w których wzywał wierzących katolików do okazywania pomocy niemieckim okupantom. Będąc nieprzejednanym wrogiem władzy sowieckiej także i obecnie prowadzi antysowiecką nacjonalistyczną działalność, skierowaną przeciwko gospodarczym i politycznym decyzjom partii i władzy”. Oskarżono go również, że wychwalał życie w Niemczech, wychowywał mieszkańców w duchu wierności Kościołowi katolickiemu, w nienawiści do Związku Radzieckiego i przechowywał duże ilości antysowieckiej literatury oraz faszystowskie ulotki z antysowiecką treścią. Sąd w Grodnie skazał go na 10 lat łagrów. Zwolniono go rok po śmierci Stalina, ale nie zezwolono na powrót do Sopoćkiń i w ogóle odmówiono wydania „Sprawki” czyli zezwolenia na pracę duszpasterską. W 1957 r. musiał wyjechać do Polski.

Od momentu zesłania ks. Nowosadko parafia w Sopoćkiniach nie miała kapłana. Władze sowieckie miały nadzieję, że w związku z tym parafia będzie stopniowo zamierać, a polskość straci ostatnią opokę. W tym samym czasie zlikwidowały bowiem w rejonie sopoćkińskim, tak jak na całej Białorusi polskie szkoły.

Nie dali się zastraszyć

-Mieszkańcy Sopoćkiń i okolic nie dali się zastraszyć i dalej przychodzili do kościoła – wspomina Józef Łucznik – Modlili się sami, oczywiście po polsku. Płacili podatki na jego utrzymanie i byli gotowi bronić go siłą, gdyby władze chciały go zamknąć.

Kołchoz w Osocznikach powstał ostatecznie w 1953 r. Od tej chwili wieś zaczęła zmieniać swój wygląd. Chałupy i zabudowania rodzin, które nie chciały przystąpić do kołchozu zostały spalone, bądź rozebrane. Wieś opustoszała.

– Nasz dom znalazł się na uboczu, oddalony od reszty wsi – wspomina Józef Łucznik. – Otoczony był kołchozowym polem, które wcześniej było nasze. Ojciec strasznie przeżywał, że musi patrzeć na źle obrobioną, zaperzoną ziemię, którą ukradziono mu w majestacie prawa. Był jednak dumny, że do kołchozu zapędzić się nie dał. Głównym jego celem było wykształcenie dzieci i wyprowadzenie ich na ludzi. Chciał, żebym uczęszczał do polskiej uczelni, co było praktycznie niewykonalne. Gdy jednak w sąsiedniej Litwie otwarto w 1951 r. Instytut Nauczycielski w Nowej Wilejce, kształcący nauczycieli dla potrzeb szkół polskich na Wileńszczyźnie , marzenie ojca stało się realne. Ukończyłem ten Instytut, a następnie uzupełniające studia magisterskie w Instytucie im. Hercena w ówczesnym Leningradzie , w którym studiowało wielu studentów z polskich uczelni.

Po studiach Józef Łucznik nie wrócił już w rodzinne strony nad Kanał Augustowski, ale na Wileńszczyznę, gdzie zaczął pracować w tamtejszych polskich szkołach. Był m.in. dyrektorem szkół w Dajnowie i Przedborzu k. Ejszyszek w rejonie zamieszkanym przez Polaków, 14 km od granicy z Białorusią.

– Pracowałem tam kilkanaście lat i wrosłem w tamto środowisko – mówi – Ludzie mnie szanowali, zdobyłem sporo znajomych i przyjaciół, z którymi kontakty utrzymuję po dziś dzień. Bardzo mi się one przydały, gdy zaczęliśmy uruchamiać nauczanie języka polskiego w szkołach na Grodzieńszczyźnie w końcu lat osiemdziesiątych. Ze szkół, w których pracowałem przywiozłem pierwsze podręczniki. Nie były one oczywiście nowe, ale dla nas bezcenne. Innych nie mieliśmy, a pomoc z Polski zaczęła do nas napływać znacznie później…

Rodzinne strony

Zanim Józef Łucznik zainicjował polskie odrodzenie w rejonie Sopoćkiń, przecierając dla niego szlaki, wrócił w rodzinne strony, gdzie również zaczął pracować w szkołach. Przez 7 lat pracował w szkole w Nowosiołkach, później pięć lat dyrektorował w Szkole Rejonowej w Sopoćkiniach, ogromnej placówce, w której uczyło się prawie osiemset dzieci z 24 miejscowości.

– Bardzo się cieszyłem z powrotu w rodzinne strony – wspomina Józef Łucznik. – Pracowało się tu zupełnie inaczej. Tu zarówno ja dla uczniów, jak i uczniowie dla mnie nie byli anonimowi. Oni znali mnie, a ja ich rodziców. To ułatwiało rozwiązywanie wszystkich problemów wychowawczych. Jak jakiś uczeń coś przeskrobał, wołałem go do gabinetu i pytałem – co ja ci zrobiłem? – Z reguły zawsze odpowiadał – nic! – A może mój ojciec zrobił coś twojemu? On odpowiadał, ze nie! Wtedy się go pytałem – to dlaczego się tak zachowujesz? Delikwent spuszczał głowę i obiecywał poprawę. Zawsze dotrzymywał słowa. W czasie swojej pedagogicznej kariery nigdy mi się nie zdarzyło, by któryś z moich wychowanków popełnił jakieś przestępstwo. Nigdy nie musiałem nikomu pisać opinii na prośbę organów ścigania. Uczniowie wiedzieli, że polskość do czegoś zobowiązuje…

Józef Łucznik swój okres pracy w szkole w Sopoćkiniach zapamiętał nie tylko ze względu na pedagogiczne doświadczenia. Gdy w Polsce powstała „Solidarność”, wraz z całą społecznością miasteczka i okolicznych wsi przeżywał na nowo sceny, które bardzo dobrze zapamiętał z dzieciństwa. Na drogi rejonu wjechały sowieckie czołgi. Zbliżyły się do polsko- radzieckiej granicy i po okopaniu się w ziemi zapadały na długie miesiące.

– Jeszcze do dziś zachowały się kaponiery i okopy , w których stały sowieckie formacje – wspomina Józef Łucznik. – Wszyscy spodziewali się najgorszego. Nikt nie spał w domach nocą, gdy „ruscy” zapuszczali silniki. Każdy myślał, że już dostali sygnał, by ruszyć na Polskę… i rozprawić się z „Solidarnością”. Sowieckie czołgi opuściły swoje leża dopiero, gdy w Polsce wprowadzono stan wojenny.

Pierwsze lekcje języka

Swoją karierę dyrektora zakończył w Soniczach, wprowadzając w tamtejszej szkole nauczanie języka polskiego. Najpierw było ono fakultatywne. Gdy władze na to nie zareagowały, Józef Łucznik po kilku miesiącach podjął decyzję, że od trzeciej klasy w jego szkole język polski będzie przedmiotem obowiązkowym. Zrobił to z własnej inicjatywy, na własną odpowiedzialność. Nie miał do tego odpowiedniego nauczyciela, więc, zaczął uczyć dzieci sam. W innych miejscowościach Rejonu Grodzieńskiego jak pisze w książce „Ojczyzna” Tadeusz Gawin, ani słyszeć nie chciały, by język polski wszedł do szkół. „Najwięcej, na co się zgadzali – to nauczanie w kołach”. Józef Łucznik stał się również w owym okresie głównym pomocnikiem Tadeusza Gawina w tworzeniu najpierw polskiego stowarzyszenia, a później Związku Polaków na Białorusi. W swoim portfelu nosi z dumą legitymację ZPB z numerem 3. Z numerem jeden ma Tadeusz Gawin, a z numerem 2 Stanisław Sienkiewicz. Z lektury przywoływanej książki Gawina można wnosić, że Łucznik był dla niego pracownikiem bardzo cennym, bo w odróżnieniu od niego znakomicie operował językiem polskim. W sumie przez 15 lat działał na rzecz polskiego odrodzenia sporo ryzykując. Dla władz zdjęcie ze stołka niewygodnego dyrektora nie stanowiło większego problemu.

– Udało mi się jakoś szczęśliwie przetrwać ten okres – wspomina.- Oczywiście miałem wiele przykrych rozmów w różnych instytucjach, ale za wroga, czy człowieka niebezpiecznego dla Białorusi nigdy mnie nie uznano. Wszystkie przykrości, jakie doznawałem szczególnie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych rekompensował ogromny entuzjazm całej społeczności, najpierw w Soniczach, a później w innych miejscowościach w okolicy, w których szkołach wprowadzono nauczanie języka polskiego. Widząc łzy w oczach dzieci i rodziców organizowałem transport i jechałem na Litwę, żeby przywieźć w rodzinne strony jak najwięcej podręczników i innych pomocy do nauki języka polskiego. Moi koledzy z rejonu solecznickiego wspierając mnie, zbierali dla mnie wszystkie niepotrzebne książki i podręczniki.

Ekshumacja zamordowanych

Józef Łucznik dyrektorując w szkołach na ziemi sopoćkińskiej nie zajmował się wyłącznie sprawą języka polskiego. Starał się też dbać o groby polskich powstańców i żołnierzy poległych bądź zamordowanych przez Sowietów w 1939 r.

-Wiedzę o tym, gdzie znajdowały się groby powstańców styczniowych przekazali mi rodzice – mówi – Oni też pokazali mi miejsce, w którym został rozstrzelany ze swym adiutantem generał Olszyna-Wilczyński. Od nich wiedziałem też, że w miejscowości Kalety położonej tuż koło obecnej polsko-białoruskiej granicy znajduje się pięć mogił żołnierzy polskich rozstrzelanych po wzięciu do niewoli przez czerwonoarmistów we wrześniu 1939 r. Gdy byłem dyrektorem szkół w Sopoćkiniach i Soniczach starałem się z dziećmi dbać o te miejsca. W 1989 r. , gdy o sprawie wolno było mówić otwarcie, zainteresowałem sprawą konsula polskiego w Mińsku, a ten polskie władze i dokonaliśmy ekshumacji pomordowanych i uroczyście pochowaliśmy ich na cmentarzu. Było to pierwsze tego typu przedsięwzięcie nie tylko na Grodzieńszczyźnie, czy Białorusi, ale w cały Związku Radzieckim. Odbiła się ona szeroki echem. Tutejsi ludzie nabrali odwagi, uwierzyli, że coś naprawdę zaczyna się zmieniać. Polacy z rejonu Sopoćkiń tłumnie przybyli na pogrzeb zamordowanych. Po raz pierwszy w życiu uczestniczyli we Mszy św. polowej. Władze nie robiły żadnych trudności w przeprowadzeniu uroczystości. W sumie z pięciu mogił wydobyliśmy szczątki trzydziestu pięciu polskich żołnierzy. Wszyscy to byli młodzi chłopcy, zamordowani strzałem w tył głowy. Jak opowiadali naoczni świadkowie, w momencie zatrzymania w szkole w Kaletach, gdzie się zatrzymali na nocleg przed przekroczeniem granicy litewskiej odległej o trzy kilometry, nie mieli już broni i nie stawiali oporu. W jamach, w których zakopano ich ciała znajdowaliśmy guziki i różne wojskowe akcesoria. W jednej znaleźliśmy nawet menażkę do połowy z kaszą…Szczątki żołnierzy zebraliśmy do dwóch trumien i pochowaliśmy na miejscowym cmentarzu w Kaletach. Była już na nim mogiła żołnierza polskiego koło kaplicy. Była ona zniszczona, ale przy okazji została odrestaurowana. Później dokonaliśmy ekshumacji szczątków generała Olszyny-Wilczyńskiego i jego adiutanta i przenieśliśmy je na cmentarz w Sopoćkiniach, na którym były już groby żołnierzy polskich. Atmosfera, która temu towarzyszyła nie była już najlepsza. Pierestrojka dobiegała końca, a na Białorusi dojrzewało przesilenie, które mogło pójść w różnych kierunkach. Miejscowe władze naciskały, by polska społeczność nie angażowała się w powtórny pochówek generała. Historycy sowieccy utrzymywali, że generał nie został zamordowany, ale zginął w czasie potyczki. Niektórzy z nich starali się dezawuować postać generała twierdząc, że zginął w czasie ucieczki z bagażem po porzuceniu podległych mu jeszcze oddziałów itp. Tymczasem, jak stwierdzili naoczni świadkowie, generał i jego adiutant zginęli od strzału w tył głowy. Ich zwłoki zostały ograbione i zmasakrowane. Sowieci pokazywali zakrwawioną czapkę generała jako swoje trofeum…

Przeciwdziałanie władz

O jakości działalności Józefa Łucznika i jego współpracowników w rejonie Sopoćkiń na rzecz odrodzenia polskości świadczy najlepiej fakt, że dogorywający aparat Komunistycznej Partii Białorusi robił wszystko, żeby nie dopuścić do wzmocnienia tu siły ruchu polskiego. Na początku 1990 r. władze starały się m.in. storpedować próbę podjętą przez Tadeusza Gawina, pozyskania głosów mieszkańców Sopoćkiń i okolic w wyborach na deputowanego ludowego Rady Najwyższej BSRR. Sam Gawin tak opisuje to w swojej, przywoływanej wcześniej „Ojcowiźnie”: „Mieszkańcy Sopoćkiń i 12 pobliskich wsi wybrali mnie kandydatem na deputowanego ludowego Rady Najwyższej BSRR. Aparat partyjny i władze zrobiły wszystko, aby nie dopuścić do wysunięcia mojej kandydatury. Dziesięcioma autokarami przywieziono 300 przedstawicieli aparatu i całego okręgu wyborczego, którzy mieli glosować przeciwko mnie. Aby ułatwić sprawę moim kontrkandydatem został przewodniczący kołchozu Stanisław Kasperowicz. Wynik tajnego głosowania 651 głosów na mnie , 240- na niego”. Mimo sopoćkińskiego poparcia, Gawin deputowanym nie został. Grodzieński Rejonowy Komitet KPB zrobił bowiem wszystko, żeby w innych miejscowościach poparcie uzyskał Kasperowicz. W specjalnej ulotce tak zachwalał jego zalety:” Jest człowiekiem pierestrojki. Jest odważny i zdecydowany, nie boi się krytykować i wypowiadać własne zdanie. Tacy ludzie jak Kasperowicz w krytycznym momencie pierestrojki nie dadzą ekstremistom możliwości skłócenia naszych ludzi, nie dopuszczą do przelewu krwi, cierpienia matek i kobiet. Głosujcie na Kasperowicza! Zdaniem Gawina aparat przedstawiał go: „jako ekstremistę, nacjonalistę lidera Polaków, który pragnie wysiedlenia z terenów sopoćkińskich Białorusinów, odłączenia Grodzieńszczyzny od Białorusi, przyłączenia jej do Polski i stworzenia na Białorusi drugiego Karabach”. Gawin ostatecznie wybory przegrał. Do wygranej zabrakło mu 122 głosów. Według niego wybory zostały sfałszowane , ale sopoćkińscy Polacy nie są co do tego przekonani. Gawin przegrał, bo związał się z blokiem „Rada- 90”, w skład którego wszedł m.in. Białoruski Narodowy Front. Jego działacze nie ukrywali swych antypolskich poglądów i pozytywnie, na czele z liderem Zenonem Paźniakiem wypowiadali się o 17 września, traktując ten dzień jako „święto zjednoczenia Białorusi”, a żyjących tu Polaków jako skatoliczonych Białorusinów. Józef Łucznik ubiegający się także o mandat deputowanego tyle, że do Rady Obwodowej wybory wygrał.

Krzyż Katyński

– Funkcja ta była dla mnie om tyle ważna, że dawała możliwość spotykania się z ludźmi – wspomina Józef Łucznik. – Deputowany ludowy miał prawo organizować zebrania i nie musiał pytać nikogo o zdanie. Wykorzystałem to do zakładania nowych oddziałów Związku Polaków na Białorusi. W sumie założyłem ich czternaście.

Psująca się atmosfera wokół upamiętnień miejsc związanych z martyrologią narodu polskiego nie odstraszyła Józefa Łucznika od udziału w przedsięwzięciach z tym związanych. Nie wszystkie osoby składające wieńce pod „Krzyżem Katyńskim” na Cmentarzu Wojskowym w Grodnie wiedzą, że bez Józefa Łucznika tego momentu na tej nekropolii by nie było.

– Krzyż został ufundowany przez Jana Bieleckiego ówczesnego prezydenta Białegostoku – wspomina Józef Łucznik – Został odlany z żeliwa i składał się z trzech elementów. Ukryliśmy go w busie mojej siostry i przywieźliśmy do Grodna. Nie było to łatwe, bo jego części składowe ważyły łącznie 300 kg. Pogranicznicy i celnicy na szczęście niczego nie zauważyli. W Grodnie na cmentarzu był już pod krzyż przygotowany fundament. W nocy umieściliśmy w nim krzyż, zabetonowali go i obłożyli rusztowaniami z desek. Stał tak ukryty przez kilka tygodni. W międzyczasie inny działacz ZPB Ryszard Kacynel przeprowadził renowację zniszczonych krzyży na grobach polskich żołnierzy. Był wtedy naczelnym inżynierem Instytutu „Grażdanprojekt” w Grodnie, w którym większość pracowników stanowili Polacy i miał takie możliwości. Gdy krzyże na grobach były odnowione, odsłoniliśmy „Krzyż Katyński”. Władze, a był to bodaj rok 1991, początkowo szemrały, groziły, że będziemy musieli go usunąć, bo postawiliśmy go bezprawnie, ale ostatecznie się z istnieniem tego pomnika pogodziły …Gdybyśmy chcieli postawić go oficjalnie , mielibyśmy trudności. W owym czasie o zbrodni na polskich oficerach w Katyniu na Białorusi jeszcze nie wolno było mówić.

Odrodzeniu polskiemu w Sopoćkiniach towarzyszy też odrodzenie religijne. W 1984 r. otrzymała ona pierwszego stałego proboszcza ks. Witolda Łozowickiego, który ukończył seminarium duchowne w Rydze. Wcześniej od 1970 r. do parafii mogli dojeżdżać kapłani z dwóch pobliskich parafii Łabno i Adamowicze. Byli to księża Jan Bołtarlik i Kazimierz Orłowski. Dzięki księdzu Witoldowi i parafianom kościół w Sopoćkiniach zaczął odzyskiwać swój dawny blask. Przez lata nie mógł być bowiem remontowany. Władze nie dawały na to bowiem zgody. W 1989 r. ks. Łozowicki rozpoczął budowę, a raczej odbudowę trzech wież kościelnych, zniszczonych w czasie działań wojennych. Wcześniejsze przeprowadzenie tej operacji nie było możliwe. Wcześniej, bo w 1988 r. biskup Tadeusz Kondrusiewicz poświęcił trzy odtworzone wieże i nowo ufundowany dzwon p.w. św. Jozefata Kuncewicza. Diabeł jednak nie śpi. W grudniu 1989 r. w kościele wybuchł pożar, który zniszczył ołtarz główny. Miał, on być spowodowany awarią instalacji elektrycznej, ale również celowym podpaleniem… Ta druga przyczyna była bardziej prawdopodobna. Na Białorusi wciąż istniały siły, które nie mogły pogodzić się z polskim odrodzeniem narodowym. Polacy z Sopoćkiń nie wywiesili jednak białej flagi. Dzięki ich ofiarności w 1993 r. bp Aleksander Kaszkiewicz ordynariusz utworzonej w 1991 r. diecezji grodzieńskiej, do której włączono skrawek diecezji łomżyńskiej, leżącej nad Kanałem Augustowskim dotknął w sopoćkińskim kościele odbudowanego ołtarza głównego.

Pożar kościoła

Pożar kościoła, który miał zapewne być ostrzeżeniem dla nadgorliwych Polaków nie przestraszył też miejscowych działaczy ZPB, a zwłaszcza Józefa Łucznika, który pełnił wówczas funkcję przewodniczącego Grodzieńskiego Rejonowego Oddziału ZPB. Dzięki jego pracy z członkami Rady Wiejskiej w Sopoćkiniach w 1992 r. zmieniono nazwy ulic w Sopoćkiniach. Podkreślił to również Tadeusz Gawin w książce „Ojcowizna”, pisząc: „Dzisiaj odbyła się sesja Rady Wiejskiej, podczas której ulicę Lenina przemianowano na ulicę Jana Pawła II. Październikową na Józefa Olszyny-Wilczyńskiego powrócono do starej nazwy ulicy Teolińskiej. Kryje się za tym ogromna praca przewodniczącego Grodzieńskiego Rejonowego Oddziału Związku Polaków na Białorusi – Józefa Łucznika i jego współpracowników Jana Sadkowskiego, Marii Romańczuk i Jana Zarzeckiego”. Z dalszej części zapisków ówczesnego prezesa ZPB wynika, że Józef Łucznik musiał stoczyć prawdziwą walkę, żeby doprowadzić do tego, by Rada Wiejska podjęła sugerowaną przez niego decyzję. Pisał on m.in.: „Nawet teraz, kiedy nikomu już nic nie grozi, przeciwko zmianie występowali Polacy, przewodniczący miejscowego kołchozu Stanisław Kasperowicz i dyrektor fabryki cegieł, Wiesław Żyliński. Ciekawe, jak długo jeszcze oni i im podobni będą się znajdować pod wpływem komunistycznej ideologii. Co to jest! Strach przed utratą miejsca pracy, czy wypracowany przez lata łatwy styl życia? Czyżby nadal Polak musiał kupić swoje stanowisko odżegnywaniem się wszystkiego, co polskie?”

Pomoc z kraju

W 1992r. w szkole w Sopoćkiniach uruchomiono pierwszą polską klasę. Było to wielkie święto dla rodziców i dzieci. Zajęcia zaczął w niej prowadzić absolwent Studium Nauczycielskiego w Zamościu Andrzej Janulewicz, dzielny i oddany sprawie polskiego odrodzenia narodowego pedagog. Rok później wsparła go jeszcze nauczycielka z Polski. W Sopoćkiniach rozpoczął się nowy etap w wychowaniu najmłodszego pokolenia Polaków. Przynajmniej część jego przedstawicieli otrzymało szansę uczenia się wszystkich przedmiotów w języku ojców.

W latach dziewięćdziesiątych Józef Łucznik dalej dyrektorował w szkole w Soniczach, a społecznie bez żadnego wynagrodzenia pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Związku Polaków na Białorusi d.s. oświaty. Jego awans był niewątpliwie docenieniem także rejonu leżącego nad Kanałem Augustowskim. Józef Łucznik był też niewątpliwie najlepszym w tym względzie specjalistą od organizowania nauczania języka polskiego na Białorusi. Za swoją działalność w tej sferze został nagrodzony medalami Józefa Ignacego Kraszewskiego oraz Ministerstwa Edukacji Narodowej RP. W 2003 r. Józef Łucznik przeszedł na emeryturę i przeprowadził się do Grodna. Dom w Osocznikach, który odziedziczył po ojcu jednak zachował. Uważa bowiem, że ojcowizny się nie sprzedaje.

Marek A. Koprowski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply