Żelazna kurtyna – pojęcie towarzyszące niektórym z nas niemal przez całe życie. Dla jednych była to bariera przed wpływami globalizacyjnych banksterów, którzy od dawna chcą ponoć zrealizować NWO, dla innych była to obrona przed napływem agentów imperialistycznych a jeszcze inni twierdzą, że ucieczka kilku śmiałków zrujnowałaby ekonomicznie państwa soc-demu. Oczywistą prawdą jest jednak to, że w Jałcie ktoś, coś z kimś uzgodnił a później wszyscy to skrupulatnie realizowali a ewentualne własne błędy, zwalali za pomocą propagandy jeden na drugiego. Wiadomo również, że pierwsi (wbrew temu co twierdzi o Churchillu propagandowe zachodnie tsunami) sformułowania “Żelazna Kurtyna” użyli: brytyjska pacyfistka Vernon Lee (pseudonim Violet Paget), potem w 1918 r. Wasilij Rozanow w swojej książce „Apokalipsa naszych czasów” a jeszcze później Max Clauss i Joseph Goebbels w lutym 1945 r. w gazecie Das Reich.

Służba w wojsku z poboru była kwestią honoru i spełnienia ustawowego obowiązku wobec ojczyzny. Polska i Czechosłowacja były bratnimi krajami, jednak system ochrony granic w tych krajach zdecydowanie się różnił. Czechosłowacja bezpośrednio graniczyła z państwami kapitalistycznymi i dlatego wprowadziła wojskowy system zabezpieczenia przynajmniej na niektórych odcinkach granicy państwowej. Można śmiało powiedzieć, że od słowackiej Bratysławy po czeski Aš zamknięto granice niemal hermetycznie i przekazano pasmo graniczne pod opiekę specjalnym formacjom wojskowym.

Czechosłowacja była krajem, w którym żyło obok siebie wiele narodowości. Miało to wpływ na specyficzne warunki w siłach zbrojnych. Oprócz zdecydowanej większości Czechów i Słowaków, służyli w wojsku czechosłowackim także Romowie, Węgrzy z południowej Słowacji i Rusini oraz Łemkowie ze wschodniej Słowacji, a także dosłownie garstka Polaków z Zaolzia.

„Pohraniční stráž” (czeska Straż Graniczna) była specjalną formacją zbrojną, która podlegała w latach 1972 – 1989 pod Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, a nie MON jak pozostałe jednostki Czechosłowackiej Armii Ludowej.

Mało kto wie, że żołnierze w tych czasach mogli w wojsku czechosłowackim podpisywać tekst przysięgi w języku ojczystym (zatem w jednostkach były wydruki po polsku, słowacku, węgiersku, ukraińsku oraz w języku romskim). Pierwsze miesiące służby w kompaniach poborowych były na pewno bardzo podobne we wszystkich krajach socjalistycznych. Natomiast bezpośrednio na granicy, pogranicznicy spędzali w służbie z ostrą amunicją codziennie wiele godzin. Kiedy kogoś szukała „Veřejná bezpečnost” (czeska Milicja Obywatelska), to służba trwała nawet ponad 12 godzin dziennie – a wiadomo szukali kogoś na okrągło – to kryminalistów, a to znowu dezerterów Armii Radzieckiej lub Niemców z NRD czy też Polaków, którzy przez Czechosłowację próbowali przedostać się na Zachód. Obywatele NRD nie próbowali przekraczać granicy między RFN i NRD z uwagi na liczne pola minowe. Fakt codziennego uzbrojenia w kałasznikowy z ostrą amunicją przez zwykłych żołnierzy z poboru, stawiał dosyć wysokie wymogi przed psychiką pograniczników. Nie można zapominać, że pogranicznicy z poboru byli wystawiani zwykłej fali – i dlatego starsi żołnierze zawsze na służbie pamiętali o tym, żeby mieć w polu widzenia młodych pograniczników z ostrą amunicją.

Większość kompanii Straży Granicznej pilnowała odcinków granicy od 10 do 25 km długości. Na całej granicy z Austrią i RFN było około 120 kompanii Straży Granicznej. Kompanie liczyły 68 lub 82 a wyjątkowo nawet 91 pograniczników i 14 psów (w każdej jednostce Straży Granicznej był obowiązkowo pies tropiący, który bez trudu rozpracowywał ślad sprzed 5 godzin). Granicy państwowej na Dunaju pilnowała “Dunajská Pohraniční stráž” (Straż Graniczna na Dunaju), a więc nawet Czechosłowacja nie mająca bezpośredniego dostępu do morza, miała swoją miniaturową “rzeczną marynarkę wojenną”.

Większość klasycznych jednostek Straży Granicznej znajdowała się w lasach, jednak zdarzały się niektóre również w miastach (podzielonych granicą jak np. České Velenice). Zatem cała czechosłowacka granica z państwami kapitalistycznymi była ogrodzona potrójnymi zasiekami. Pierwszy od strony granicy był zazwyczaj zasiek z 3 zwojów drutu kolczastego poukładanych jeden na drugim (nie zawsze tak było, miejscami był to stary i nie używany już płot sygnalizacyjny – jego jedynym zadaniem było utrudnienie ucieczki, jednak należy pamiętać, że również pogranicznicy musieli w trakcie pościgu sforsować tę trudną przeszkodę). Drugim była wysoka na 2,5 metra ściana sygnalizacyjna z drutu kolczastego w kształcie litery T lub Y o napięciu sygnalizacyjnym 12V (do 1953 r. napięcie jednak wynosiło 6000V).

Trzeci płot (nie zawsze z drutu kolczastego) zatrzymywał zwierzęta, żeby nie wpadały na ścianę sygnalizacyjną. Za ścianą sygnalizacyjną znajdował się jeszcze dodatkowo pas zaoranego i bronowanego pola o szerokości 3-4 m, na którym były dobrze widoczne ślady osób nielegalnie przekraczających granicę.

Kombinacje i wzajemne odległości tych zasieków były różne w każdym odcinku granicy i do tego jeszcze nie biegły wprost, ale niekiedy skręcały dla zmylenia pod różnym kątem. Budowano je możliwie jak najdalej od linii demarkacyjnej, żeby zwiększyć szansę schwytania uciekinierów (żywych lub martwych), bo jak pograniczników dowódcy uczyli: „dobrý narušitel je mrtvý narušitel!” (w wolnym tłumaczeniu: „najlepszy uciekinier to martwy uciekinier!“).

Wielu amatorów życia za żelazną kurtyną próbowało kusić los. Na zdjęciu jeden z tych, którzy zlekceważyli surowy zakaz wstępu do pasma granicznego. Zdjęcie: ABS, fond Hlavní správa Pohraniční stráže a ochrany státních hranic.

Koło miasta Jindřichův Hradec miało kiedyś miejsce bardzo interesujące zdarzenie. Zdezorientowana rodzina z NRD nielegalnie przekraczająca granicę pomyliła w lesie kierunek i wpadła do tzw. “piketu” (małego murowanego domku posterunkowego przed płotem sygnalizacyjnym) i myśląc, że są już na terenie Austrii, poprosiła w języku niemieckim czeskich pograniczników o azyl polityczny.

Nietuzinkowym okazał się jednak finał tej sprawy – najpierw pogranicznicy otrzymali jako wyróżnienie za schwytanie Niemców z NRD 2-dniowy urlop nagrodowy a po powrocie z urlopu zostali wszyscy aresztowani, ponieważ w trakcie przesłuchań schwytanej rodziny wyszło na jaw, że na posterunku nikt z żołnierzy nie pełnił warty i wszyscy spali a niemiecka rodzina ich obudziła myśląc, że są już na terytorium Austrii. Niemcy z NRD wraz z pechowymi pogranicznikami spędzili parę lat w więzieniu.

W latach 60-tych swoje życie zakończyło na drutach kolczastych pod prądem wielu śmiałków i marzycieli, ale także agentów i zwykłych kryminalistów. Natomiast w latach 70-tych ginęli od kul czeskich pograniczników często dezerterzy z wojsk radzieckich oraz uciekinierzy z Polski i NRD. Zdjęcie: ABS, fond Hlavní správa Pohraniční stráže a ochrany státních hranic.

Podczas burzy, kiedy piorun mógł uderzyć w ścianę sygnalizacyjną, zawsze wyłączano prąd i robiono tzw. “zakrycie granicy” – co w praktyce oznaczało, że pogranicznicy stali cały czas wzdłuż wyłączonego odcinka ściany sygnalizacyjnej. Stano tak nawet całymi dniami i nocami (wikt rozwoził wtedy patrol alarmowy, który jedyny pozostał w budynku kompanii) aż burze się skończyły. W budynku kompanii Straży Granicznej była centrala, gdzie dyżurny pogranicznik pełnił służbę przy urządzeniu do odbierania krótkich spięć, dzięki któremu natychmiast wiedział w jakim odcinku ktoś próbuje przedostać się przez ścianę sygnalizacyjną (wtedy rzecz jasna nie dysponowano żadnymi kamerami na granicy).

Łączność pogranicznicy z kompanią utrzymywali za pomocą radiostacji. Jednak najpopularniejszym środkiem łączności były mikrotelefony (tzw. „pojítka”). pogranicznicy nosili je na pasku a w pilnowanym leśnym sektorze granicy były gniazdka na drzewach (niekiedy bardzo gęsto w lesie – powiedzmy co 300 metrów). Po włączeniu wtyczki mikrotelefonu do gniazdka, natychmiast uzyskiwało się połączenie z kompanią i ewentualnie z dyżurnym oficerem. W razie krótkiego spięcia, oficer dyżurny wysyłał do danego sektora pograniczników z najbliższych patroli stacjonarnych lub patrol alarmowy z kompanii (kierowca terenówki UAZ + przewodnik psa), dla sprawdzenia co było przyczyną krótkiego spięcia. W większości wypadków był to zając, sarna lub dzik (te ostatnie potrafiły bez trudu kompletnie zlikwidować kilkadziesiąt metrów ściany sygnalizacyjnej). Jeżeli jednak pies złapał trop ludzi, to wtedy rozpoczynał się pościg na śmierć i życie. Albo osobie nielegalnie przekraczającej granicę udało się przekroczyć granicę (od czasu do czasu), albo osoba została schwytana i skończyła w więzieniu (najczęściej), lub też została zastrzelona (sporadycznie).

Niektóre statystyki mówią, że w latach 1948-1989 zginęło na granicy czechosłowackiej od 280 do 288 osób (w zależności od źródła) z tego 31 Polaków. 145 osób to ofiary pograniczników, 100 osób zabił prąd do 1965 r., 11 osób utonęło, 16 osób popełniło samobójstwo ze strachu przed pojmaniem i aresztowaniem, 5 osób poniosło śmierć podczas próby taranowania przeszkód przy użyciu pojazdów, 2 osoby zabiły miny a 1 osobę zagryzł pies służbowy. Śmierć poniosło również 584 pograniczników, z tego 11 zabiły bezpośrednio osoby nielegalnie przekraczające granicę, 185 pograniczników popełniło samobójstwo a 243 pograniczników zmarło przy różnego rodzaju wypadkach. Natomiast 39 pograniczników zmarło bezpośrednio w wyniku postrzału.

Źródło danych znajduje się tutaj.

Imienne wykazy zabitych (nazwisko, data urodzenia, miejsce, czas oraz przyczyna śmierci) można znaleźć tutaj.

W niektórych trudno dostępnych odcinkach granicy czechosłowackiej używano samodzielnie atakujących psów “SUP” (samostatně útočící pes). Za ścianą sygnalizacyjną (która biegła zazwyczaj równolegle w odległości nawet kilku kilometrów od granicy) budowano zwykły płot kilka metrów od linii demarkacyjnej i tym płotem jakby zamykano wielokąt obszaru leśnego (żeby sforom psów uniemożliwić ucieczkę). Najczęściej jednak psy atakowały w pasie między płotem i ścianą sygnalizacyjną z drutu kolczastego, który był szeroki 5-6 metrów. Psy były zazwyczaj dwa (ale atakowały też w pojedynkę lub wyjątkowo była to sfora 3, 4 lub 5 psów). Cały czas były trzymane w specjalnym 2-drzwiowym kojcu.

Psy były ćwiczone tak, że po krótkim spięciu dyżurny otwierał drzwiczki kojca zdalnie z jednostki Straży Granicznej w danym kierunku (lub otwierały się automatycznie, albo też przy zbyt długich trasach był obecny przewodnik, który po zejściu z wieży obserwacyjnej wypuszczał psy osobiście) i psy biegły wzdłuż ściany sygnalizacyjnej aż do końca sektora. Jeżeli wywęszyły trop osoby próbującej nielegalnie przekroczyć granicę, to pędziły jej śladem i szybko dopadły taką osobę. Przewodnik psów zazwyczaj przybywał na miejsce zdarzenia z jednostki Straży Granicznej, co trwało około 15-30 minut (w tym czasie osoba próbująca przekroczyć nielegalnie granice walczyła o życie). Był to jeden z wielu sposobów zabezpieczenia granicy. Pomimo śmiałych oczekiwań, samodzielnie atakujące psy z wielu powodów nie schwytały dużo osób nielegalnie przekraczających granicę. W większości były trzymane w takich sektorach, gdzie czas interwencji patrolu był za długi, co groziło, że pogranicznicy nie zdołają zatrzymać osoby próbującej nielegalnie przekroczyć granicę. Jednak w takich odcinkach nie zdarzały się częste próby przekroczenia granicy – gdyby było inaczej, to dowódca jednostki natychmiast wprowadziłby w takim miejscu stały patrol. Dużo też zależało od charakteru psów umieszczanych w tzw. “SUP”. Były psy, które lubiły się tylko bawić a przy ćwiczeniach aktywizacyjnych jedynie obsikiwały figuranta a wcale nie gryzły. Zdarzały się również niezwykle ostre choleryki, skaczące na człowieka z impetem z 5 metrów i po wgryzieniu się w rękaw nie chciały puścić nawet na bezpośrednią komendę przewodnika (wiele psów nie interesowało się rękawem, ale gryzło w kark lub w nogi – wielu figurantów odniosło głębokie rany podczas takich ćwiczeń aktywizacyjnych). Ile osób zostało pogryzionych przez samodzielnie atakujące psy, czeskie źródła historyczne nie podają, jednak często po fałszywym alarmie takie psy gryzły się wzajemnie lub też atakowały i dotkliwie pogryzły przewodnika, chcącego je zamknąć w kojcu, lub też zabijały zwierzynę leśną, która znalazła się w ogrodzonej przestrzeni przeznaczonej do ataku “SUP”.

Znany i ostatnio dosyć nagłośniony w czeskiej i słowackiej prasie, był jedyny przypadek zatrzymania przez samodzielnie atakujące psy (owczarki wabiły się „Roby” i „Rišo“) 18-letniego obywatela NRD – Hardmuta Tautzego, który w 1986 r. zmierzał nielegalnie do Austrii. Jeden z psów dosłownie oskalpował tył głowy Tautzego, w wyniku czego poszkodowany zmarł później w szpitalu na wykrwawienie i szok pourazowy.

Pod tym linkiem można obejrzeć zdjęcie ofiary pochodzące ze śledztwa organów ścigania.
http://www.ustrcr.cz/data/pdf/projekty/usmrceni-hranice/portrety-usmrcenych/tautz02.pdf
(źródło: Archiv ÚPN Bratislava, f. KS ZNB BA, a. č. V – 188605)

Po tym incydencie ze względów humanitarnych zaprzestano używania samodzielnie atakujących psów w czeskiej Straży Granicznej.

Niektóre kompanie Straży Granicznej pilnowały odcinków granicy, gdzie właściwie nikt nie próbował się przedostać, ale były również takie jednostki, gdzie z pociągów lub bezpośrednio z ulic codziennie wyłapywano od 2 do 5 podejrzanych i po przesłuchaniu przekazywano do rąk Milicji Obywatelskiej a później kierowano sprawę do sądu (przykładowo České Velenice, Lipno itd.). Czechosłowackiej granicy z NRD pilnowały również oddziały Straży Granicznej, jednak bez drutów kolczastych z prądem, a granica z Polską, ZSRR oraz Węgrami była pilnowana przez pograniczne posterunki Milicji Obywatelskiej.

W latach 1970-1989 Straż Graniczna rozpoczęła wprowadzać w Czechosłowacji bardzo dobrze przemyślany system, w którym brały udział nieświadome dzieci z przygranicznych miast i wiosek. Na zbiórkach Pioniera (odpowiednik polskiego harcerstwa) wmawiano im, że każda osoba, której nie znają, to na pewno jakiś łotr, złodziej lub morderca. Dzieci potem same zgłaszały na posterunkach czeskiej Milicji Obywatelskiej lub żołnierzom Straży Granicznej nieznane im osoby, które patrole Straży Granicznej bez trudu zatrzymywały jeszcze przed pasmem granicznym.

Na Szumawie oraz w turystycznie atrakcyjnych lasach na południu Czech i Moraw, można się jeszcze dzisiaj natknąć na pozostałości z tamtych czasów. Tu i tam w lesie pozostał kawałek zasieku, który leśnicy wykorzystują jako płot obory lub szkółki leśnej. Do dziś stoją tam nawet zapomniane wieże strażnicze, które jak ta na zdjęciu przypominają o tym, że takie “ambony obserwacyjne” były kiedyś symbolem specjalnych formacji sił zbrojnych czechosłowackiego państwa. Ten konkretny relikt żelaznej kurtyny można znaleźć w lasach koło miasteczka Nýrsko, chociaż bliżej do niego mają Niemcy z Rittsteigu (wiele Niemców z przygranicznych niemieckich wiosek z prawdziwym sentymentem wspomina żelazną kurtynę jako czasy, kiedy wychodząc do pracy, nie musieli nawet zamykać własnych domów. Dziś nie ma już żelaznej kurtyny a Niemcy są bez pracy, ponieważ za 30% ich pensji pracują z pocałowaniem ręki czescy pracownicy). Na mapie niestety brak już Czechosłowacji a czeska granica istnieje tylko teoretycznie, z czego oczywiście poza turystami i czeskimi robotnikami, cieszą się na co dzień struktury mafijne zarabiające fortuny na uchodźcach, czy też ewentualnie na papierosowej kontrabandzie, która zmierza codziennie z Ukrainy przez Polskę lub Słowację do zachodnioeuropejskich handlarzy.

Dla zainteresowanych tematem: https://www.youtube.com/watch?v=hceibYpctlQ

Specjalne podziękowania dla Szanownej Pani Dyrektor mgr. Světlany Ptáčníkové z czeskiego “Archivu bezpečnostních složek” za pomoc i wsparcie w udostępnieniu niektórych zdjęć.

Vladislav Lojek

2 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply