Ześwinienie dawnopolskie

Niedługo przed swoją śmiercią, czyli pod koniec PRL-u, Roman Brandstaetter udzielił niezwykłego, jak na tamte czasy, wywiadu “do szuflady”.

Nie krępował się w nim, bo – jak wprost powiedział dziennikarce – “daję Pani słowo honoru, że to się nigdy drukiem nie ukaże” (cytuję z pamięci, może niedokładnie, lecz sens był właśnie taki). Ośmielony pewnością utajnienia swoich zwierzeń, ów zażarty Żyd i zarazem zażarty katolik i Polak obszernie i złośliwie opowiadał o swoich kolegach po piórze, którzy ześwinili się za czasów stalinowskich. Ześwinili na własne życzenie, bo przecie odmowa pisania wierszy ku czci Stalina niewiele wtedy kosztowała. Nie była narażaniem zdrowia, życia, mienia. On sam, mimo stałego odrzucania podobnych propozycji, nie stracił ani pracy, ani stosunków z wydawcami, nie mówiąc już o tym, że nie trafił do więzienia, co akurat z tej przyczyny w Polsce owej epoki nie groziło: siedziało się za działania przeciwko komunie, za miłość do Ojczyzny, ale nie za brak oklasków w zaciszu własnego domu. Brandstaetter wybrał więc pasywność, za wyjątkiem owych paru dni po śmierci “Słoneczka”, kiedy to chodził po mieście i skupował czasopisma, które publikowały żałobne peany pióra jego kolegów. Potem spakował te papiery do teczki i jako “archiwum ześwinień” zachował na przyszłość.

Teraz takie antologie ześwinień wychodzą drukiem, coraz to nowe nazwiska literackich donosicieli podaje prasa. Czy te publikacje naprawdę zaszkodziły pisarzom i poetom? Czy nas albo ich czegoś pozbawiły? Czy raczej nauczyły? Czy powinny nauczyć? Czy zniweczą ich sławę w przyszłości? Nie wiem nic, choć oczywiście ciekawi mnie, czy i jak przyszli wydawcy ocenią pewne okresy życia Tuwima, Broniewskiego, Szymborskiej i innych naszych niekwestionowanych literackich wielkości. To znaczy: ciekawi mnie, jaką część wstępu w tomiku BN-ki z XXII wieku badacze poświęcą problemowi ześwinienia, czy będą ten problem analizować, czy wystarczy, że go wspomną, bo już ani ziębić będzie, ani grzać, a nikt go nie uzna za ciekawy problem badawczy?

Przyszedłszy sobie w myślach do tego punktu, zamiast głębiej rozważać zagadnienia współczesne, wędruję zwykle myślą do wielkich ześwinień staropolskich. Sam Kochanowski zapisał maksymę: “bo ma być stateczny / Sam poeta, wiersz czasem ujdzie i wszeteczny”. Czyli że Czarnoleski Wieszcz był, zdaje się, po stronie Brandstaettera… Tyle że jego maksyma, choć słuszna, jest nader myląca w naszej materii. Kochanowski myślał bowiem o perspektywie eschatologicznej samego autora, a nie o historycznym losie literackiej spuścizny. Jasna sprawa: w perspektywie eschatologicznej ważne jest, aby autor jako człowiek był dobry i aby zbawionym został – o twórczość już mniejsza. A przecież nie o to chodzi w historii literatury. Ta zajmuje się głównie właśnie ową spuścizną, która nie zawsze da się od autora oddzielić. Wszak myśl o twórcy nieuchronnie przychodzi podczas lektury tworów.

Myślę więc tak: zdrada Morsztyna i zdrada Opalińskiego nie przeszkadzają mi w czytaniu ich wierszy, podziwianiu ich, cytowaniu, uczeniu dziatwy na ich przykładzie. Samuel Twardowski, wieszcz sarmacki, popełnił podczas “potopu” panegiryk na cześć Karola Gustawa. Potępiam, ale nie ujmuję sławy wieszczowi.

Dalej: fakt, że Kraszewski okazał się francuskim szpiegiem, ściągnęło nań w swoim czasie odium niesławy; tego agenta, choć działającego przeciw zaborcy, spotkała wielka, milcząca dezaprobata polskiej opinii publicznej, bo skompromitował sprawę narodową. Otóż to mi dzisiaj zupełnie, ale to zupełnie nie przeszkadza, wręcz przeciwnie; rozumiem jego działania antypruskie! Więcej: nikt mu już tego nie pamięta.

Natomiast Mickiewicz… czy aby wpłynąć na “suchego przestwór oceanu”, aby uznać za “boginie” owe “kurwy odeskie”, jak to potem Wieszczowi drugi Wieszcz z satysfakcją wypominał – czy coś podpisał, czy donosił, czy się ześwinił? Ha! Nic nie zniweczy mego uwielbienia dla “Pana Tadeusza” i “Ksiąg Pielgrzymstwa”, ale jakoś tym bardziej nie strach mi odkrywać złych kart Mickiewicza. Trzeba je odkryć – i nie pochwalić, ani nie usprawiedliwiać. Młody wieszcz się szlajał, to wiemy, trudno; nie żyjmy złudzeniami.

A towarzysz wieszcza naówczesny, Henryk Rzewuski, gawędziarz od ulubionych “Pamiątek Soplicy”? Drań, współpracownik tajny i jawny, niejako grabarz i hiena sarmackiej kultury, którą się z jednej strony szczerze przejmował i bawił, ale jednak czynił to czysto wirtualnie – bo praktycznie, politycznie polskości zaprzeczał? Dreszcz obrzydzenia mnie przebiega, mam go za świnię, aczkolwiek, o dziwo, mniemanie owo nie przeszkadza czytać, cytować, uwielbiać “Pamiątki” i “Listopad”. A zatem rzekłbym odwrotnie niż Mistrz Jan: “…niech będzie stateczny / Wiersz, a poeta choćby i wszeteczny”.

A jednak przyznaję, że znacznie mniej pewnie czuję się, gdy czytam dedykowany księciu Repninowi wiersz poety serca – także mojego serca – Franciszka Karpińskiego. Zaraz go usprawiedliwiam: że jakkolwiek by było, Franciszek nie pisał tego wiersza w intencji moralnie wątpliwej, że tworzył z własnej woli już po upadku Rzeczypospolitej, pośród obojętności świata dla spraw Polski – w momencie, gdy dawny wróg z łaskawością okazał zainteresowanie kulturą “nieistniejącego” narodu… Autor nie miał interesu ani w pisaniu, ani w niepisaniu. Wiersz przykry jest, bolesny, może i głupi, ale jednak nie zeświniający. Tym niemniej niesporo mi, iż ułożył go właśnie mój poeta serca.

No i wreszcie poeta króla Stasia, mistrz rymu i języka Stanisław Trembecki. Zarazem łajno w jedwabnych pończochach, cynik żerujący zawsze u tego żłoba, z którego wyżreć można najwięcej. Po upadku Polski, tonąc w długach, uciekł do Rosji wraz z ex-królem, żeby go nie dopadli wierzyciele. I on napisał panegiryk dla Repnina, a na koniec dał się zaciągnąć do pałacu ex-targowiczanina, współwinnego rozbiorom Szczęsnego Potockiego. Tam, w Tulczynie, ułożył na zamówienie gospodarza arcypoemat o nieporównanej Sofijówce (to jest Zofiówce) – ogrodzie, nazwanym tak na cześć małżonki Szczęsnego. I opublikował go pod tym samym tytułem: “Sofijówka”. Podziwiał tę “Sofijówkę” Mickiewicz, uznając za najpiękniejszy polski twór tego rodzaju. Niedawno wyszło nowe wydanie krytyczne; kupiłem je i sam się zafascynowałem. W pierwszych wierszach czytamy wszak sławną apostrofę do ziem ukrainnych:

Miła oku, a licznym rozżywiona płodem,

Witaj, kraino, mlekiem płynąca i miodem!

Tyle, że nieco dalej znaleźć przyjdzie stwierdzenie, iż ziemie te uszczęśliwiła “Katarzyna, przez czyny nieśmiertelne swoje”. Tak, tak, Katarzyna Wielka, caryca – o nią chodzi. Ale poemat – genialny jednak. Więc zareklamowałem jego nowe wydanie memu przyjacielowi, który akurat pisał książkę o architekturze ogrodów tejże epoki. Skwitował: “a po co mam kupować to gówno?”. Ach, rejestrował je wprawdzie, ale nie czuł estetycznej radości przy lekturze i na półce swojej stawiać nie zamierzał.

Tak, tak, rację miał Kochanowski. Wszystko na świecie jest względne, jedynie perspektywa eschatologiczna pewna. Ani zdradą, ani ześwinieniem nie warto się zbytnio przejmować, w tym sensie – żeby je ukrywać, wypierać się ich. To, jak widać, niewiele pomoże. Coś zrobił, toś zrobił, w końcu wszystko wypłynie, wyjdzie na jaw, ale czy twórczość autora pogrąży się przez to w niesławie lub zapomnieniu? Bóg raczy wiedzieć i nie ma co o tym myśleć. Bóg nie na tej podstawie autora oceni. Pytał będzie raczej, czy autor był “stateczny”. Właśnie to, szanowni autorzy, wartałoby mieć na uwadze.

Jacek Kowalski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply