Wschodni romans żabojedów

To kontusz jako pierwszy zauroczył Francję, zanim uczyniła to ruska rubaszka, bliny i kozacko-nahajkowy okrzyk “bystro!”.

Barbarzyńsko bogaty jeździec w barbarzyńsko bogatym, kipiącym od złota orszaku przybywa po nieszczęśliwą księżniczkę Marię, żeby porwać ją za siódmą górę i siódmą rzekę do dalekiego, potężnego kraju. Tak chcą monarchowie. Na ich skinienie młoda i nadobna księżniczka będzie zakładniczką wielkiej polityki, wyjdzie za króla, którego nie kocha, którego nigdy nie widziała i który jest tłusty i brzydki. Tak naprawdę kocha ubogiego, dzielnego kawalera i chciałaby żyć z nim długo i szczęśliwie w swojej słodkiej ojczyźnie. Jednak kawaler ginie w dramatycznych okolicznościach, a ona musi swoją słodką ojczyznę opuścić na zawsze i nieodwołalnie. Na pocieszenie będzie panią wielkiego narodu. Rozpocznie nowe życie.

Taką baśń wymyślił francuski romantyk, Alfred de Vigny. Wszystko na faktach: wschodnio odziany jeździec to wojewoda Krzysztof Opaliński, ciągnący do Paryża ze swoim kontuszowym dworem; nieszczęśliwa księżniczka – to przyszła królowa Polski Ludwika Maria Gonzaga; jej kochanek – to kawaler Cinq Mars, ścięty za knowania przeciwko kardynałowi Richelieu.

Alfred de Vigny był spadkobiercą i epigonem wielkiej, polskiej legendy; bo taka właśnie legenda przez jakiś czas była całkiem ważnym ogniwem francuskiej kultury. Ale w czasach Alfreda już w zasadzie wyparowała. Pewnie niewielu spośród czytelników “Cinq Marsa” (tak brzmi tytuł powieści) wiedziało, jak wygląda kontusz. A przecież to kontusz właśnie jako pierwszy zauroczył Francję, zanim uczyniła to ruska rubaszka, bliny i kozacko-nahajkowy okrzyk “bystro!”, który w dobie upadku Napoleona i ruskiego najazdu na Paryż dał ponoć początek tamtejszym barom szybkiej obsługi (swoją drogą ciekawe, że “bistra” zupełnie znikły z naszego krajobrazu, a za Komuny wydawały się forpocztą gastronomicznej nowoczesności!). Przecież od czasów Henryka Walezego to my, a nie Rosja byliśmy główną wschodnią kochanką Francji. Nawet jeśli taki owaki wytykał nam brud, pijaństwo i anarchię, to szlachecka demokracja fascynowała, intrygowała, ciekawiła. Wiedziano o nas prawie nic, ale jednak powstawały, choć nieliczne, “polskie” romanse, na balach przebierano się w “polskie” stroje, tworzono polskie mariaże i polskie projekty polityczne. Stanowiliśmy “klamrę” żabojedzkiej polityki na wschód od Habsburgów, a poza nami Francuzi widzieli już niemal tylko Dzikie Pola i ruską Barbarię, z którą się nie paktowało, bo nie było po co.

Ale przyszedł Piotr Wielki i wypchnął nas ze ślimaczego cudzołoża. Polską kochankę zastąpił ruski kochanek – Biały Niedźwiadek. Nam pozostała ewentualna rola kochanki porzuconej i ubogiej – Kopciuszka, którego się lubi, żałuje, w którym się można nawet podkochiwać, ale tylko werbalnie, nie na serio. Bo kiedy na serio regent Francji dał młodocianemu Ludwikowi XV królewnę Marysię Leszczyńską za żonę – wybuchł skandal. A uczynił to dlatego, że Leszczyńska była Panną Nikt, nie mogła mu zagrozić pozycją, urodzeniem, koligacjami – wszystko zawdzięczała jemu. Paryski motłoch używał sobie wtedy na niej, wykpiwał ją i ohydził.

W następnym stuleciu pozostało Francuzom już tylko westchnienie, jak odbeknięcie po polskiej miłości: “pauvre Pologne” – “ta biedna, nieszczęśliwa Polska!”. No i jeszcze przez czas jakiś pozostała czapka-konfederatka, którą dziewiętnastowieczni karykaturzyści chętnie rysowali wtedy, kiedy mieli wyobrazić jakiegoś Polaka. Po konfederatce od razu każdy czytelnik francuskiej gazety ilustrowanej poznawał, o kogo chodzi. Teraz nawet i ten rekwizyt wypadł ze zbiorowej pamięci. Kulturowo nie kojarzymy się niemal z niczym.

Zauważmy – dlaczego nas zauważono nad Sekwaną? Z czterech powodów. Pierwszy: “nie było” jeszcze Rosji; drugi: nasza rola na międzynarodowej arenie była ważna; trzeci: nasza polityczna myśl ciekawiła francuskich polityków; czwarty: byliśmy przebrani w kontusze.

Teraz niektórzy nawet nie wiedzą, że istniejemy, albo nie chcą wiedzieć. Nasza myśl polityczna, jeśli jakaś jest, to dla porewolucyjnych i zeświecczonych żabojedów niewygodna; nasza pozycja na arenie, jeśli tylko zaczyna istnieć, uwiera we wschodnim romansie.

Pozostało jeszcze ubranie. Nasze garnitury różnią się ewentualnie negatywnie od francuskich, poza tym są kopią ubiorów żabojedzkich. To co? Może by się choć przebrać w kontusze i konfederatki? Całkiem na serio mówię. Zacznijmy ab ovo, czyli od jaj. Może ktoś zauważy?

Jacek Kowalski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply