Wasińdźkaś okrutna

Niektóre piosenki opowiadają o miłości, inne są miłosnotwórcze alias amorogenne.

Każde stulecie ma swoje takie. Ona albo On oświadczają swoją miłość, Ona albo On mówią o tym, dlaczego się zakochali i mają swoje argumenty, przemawiające za tym, aby strona druga – na odwrót: On albo Ona – też się zakochali. A przecież wydawałoby się, że “serce nie sługa”, jak rzecze inna stara polska piosenka; jakże to – zakochać się na rozkaz, na rymowane wezwanie? A czemuż by nie? Przykłady są, liczne. Miłość ślepa jest, pojawia się nie wiadomo jak i skąd, ale tak czy inaczej od narodzin naszych tkwi ona w nas niczym nierozwinięty pąk kwiatu albo niekiełkujące ziarenko – i stamtąd ktoś musi ją kiedyś wywołać: spojrzeniem, obrazem, słowem; czemużby nie piosenką?

Do piosenki potrzeba tekstu i melodii, które zgodzą się ze sobą lepiej lub gorzej. Wszak aby piosenka zaistniała, potrzeba czegoś więcej: sytuacji, w której mogłaby zabrzmieć, bo samemu sobie piosenkę miłosną śpiewać to trochę bez sensu, to brak pełni, tak można tylko do czasu. Są wszakże piosenki, które z góry zakładają co najmniej jedną odbiorczynię/odbiorcę.

Otóż pomiędzy nimi jest i ulubiona moja piosenka, którą stworzyły polski wiek osiemnasty i polski folklor szlachecki. Tekst śpiewany “z waszecia”, ale bardzo dworny zarazem, tyle że nie arystokratyczny. On i Ona tańczą, bo piosenka to taneczna – śpiewany polonez wykonywany przy odpowiednich podrygach. Taka sytuacja gwarantuje, że będzie wykonawca i że będą słuchacze vel wykonawczyni i słuchaczki. W tej piosence jednakże tylko On śpiewa, Ona zaś – w domyśle – odpowiada mu tylko gestami i grymasami, czyli klasycznie mizdrzy się: chciałaby a się boi, odsłania liczko i zasłania znowu, powiewa sukienką w te i wew te. Tak sobie to wyobrażam. Polonez ten sławny jest skądinąd ze wszech miar, bo jego pierwsze takty dawno stały się sygnałem radiowym, a jeden z jego wersów miał zaszczyt być przytoczonym w liście Pana Szopena (bodaj: “nawet i cyprysy mają swe kaprysy”).

Chodzi oczywiście o “Z wysokich parnasów”. Już pierwsze słowa są sztuczne, i o to chodzi. Ten, kto jest nieśmiały, a mężczyzna wcale nierzadko takim bywa, lubi oświadczać się prześmiewczo i “niby na niby”: że tak tylko żartuje z obiektu swoich westchnień. Tu taka właśnie nieśmiałość ukrywa się pod przykrywką makaronicznych, napuszonych zwrotów, które same w sobie mogą się wydać zgoła grafomańskie:

Z wysokich Parnasów

Niezbyt dawnych czasów

Pompatyczne nasze intenta…

Parnas – siedziba muz… “Pompatyczne intenta” – niezbyt szczęśliwe sformułowanie, gdyby nie to, że chodzi w nim nie o sens, lecz o samą chyba sztuczną i dziarską pompatyczność, która zdaje się być niczym zasłona dymna dla wersów następujących po niej. Nie spuszczają jednakże te wersy z tonu, są nadal pompatyczne i na pokaz:

…Którym serce płonie

Ku twojej personie,

Najszczęśliwsze dla mnie momenta…

Zauważmy, panowie bracia! On nie mówi Jej, że jest jedyna, najpiękniejsza. On tylko najbezczelniej zakłada, że najszczęśliwsze są dla Niego “intenta” (lub “momenta”, co w zasadzie na jedno wychodzi), którym “serce płonie” ku ukochanej (a zatem to owym “intentom” lub “momentom” przyszło się zakochać, a nie Onemu samemu! Cóż za zapośredniczenie wyznania!). I potem ni stąd ni zowąd następuje refren, w którym dowiadujemy się, że “wasińdźka” jest okrutna, bałamutna i nieustępliwa, bo

…Prędzej by się skały

Ubłagać mi dały…

Nie dowiadujemy się jednak, przynajmniej na razie, o co właściwie On prosi Oną. Tu będzie szerokie pole do domysłów, a pamiętajmy, że piosenka to nie dokument – w piosence sam domysł staje się faktem, zaś jego niedopowiedzenie przydaje całej sprawie tym ostrzejszego pieprzyka. Ale w momencie, gdy On postawił niby wszystko na ostrzu noża i narzeka – to nagle zmienia swoje narzekanie w swawolne prychnięcie i niejako z góry swego poważnego stanowiska prycha na Oną, zupełnie niczym na muchę –

…A pfe, mościa panno, być taką…

– przez co wszystko jakby w żart dodatkowo obraca. Rzecz typowo rokokowa: to, co w baroku było dramatem, tu jest igraszką; potężne kontrasty Berniniego i Caravaggia przeistoczyły się właśnie w pobłażanie i płochość pana Watteau. Taki to charakter mają obrazy, przytaczane przez anonimowego autora, które i wcześniej, i później (czyli i w baroku, i w romantyzmie) będą powszechnie uważane za wielce poważne i romantyczne. Oto cyprysy – symbol samotności, śmierci – tu wyobrażają komicznych, sztywniarsko nieśmiałych kochanków:

…Nawet i cyprysy

Mają swe kaprysy,

Że się przed zefirem nie ugną,

Lecz przyjdą te chwile,

Że się ugną mile

I nawzajem na siebie mrugną…

Następujące po pierwszym fuknięciu-prychnięciu strofy dodają dwie ważne, nowe informacje. Oto On okazuje się bardzo pysznym człowiekiem, bo w swej (bez-)czelności dowodzi, że Ona wcale nie jest twarda i nieużyta, tylko taką udaje, a w rzeczywistości po prostu prawie otwarcie “leci na niego” (tu wyjątkowo nie cytat z rzeczonej piosenki, lecz tłumaczenie poetyki staropolskiej na polski współczesny). Wszak rzekomym potępiającym grymasom Onej odpowiada w Jej właśnie sercu pozytywna już przemiana, całkowite przyzwolenie na amory:

…Z wierzchu kondemnaty,

W sercu alternaty…

I oto, nagle, okazuje się, że to wcale nie On, nie ów zakochany przeżywa dramat, o nie! Jeśli ktoś tu coś przeżywa, to tak naprawdę Ona. Bo kocha, pożąda, chciałaby, ale boi się i znosi w cichości serca “turtury”, czyli “tortury”, a właściwie

…tur- tur- tur- tur- tur- tury…

Tu pyszny i świetny On zdobywa się na clou swojej wypowiedzi, zachęcając Oną do deklaracji otwartym tekstem, uwolnienia tajonych amorów, wyrażenia tego wszystkiego, co Ją gnębi w Jej głębi. Dlaczego? Bo miłość cielesna to nic gorszącego. Wszak –

…Nawet i turkawki

Mają swe zabawki…

– tak więc kochajmy się jak turkawki, ale – na drodze legalnej, nie wolnej miłości. Czyli:

…Daj mi pani rączkę,

Daj, proszę obrączkę…

Odwołuję słowa pisane na początku. To nie jest wcale przykład folkloru szlacheckiego. To wysoka sztuka. Bezimienny autor musiał być Kimś. Operuje słowem i muzyką swobodnie, świadomie, w sposób wyszukany dozuje refreny, epiteciki i dwuznaczności, i to z lekkością lepszą niż Franciszek Karpiński, a z optymizmem godnym wesołego Braciszka Tucka. Tyle że Tuck nie nosił kontusza, zaś autor tej, piosenki, jeśli kontusza nie nosił – to chyba przez złośliwość losu jedynie… I niech mnie!… jeśli nie nosił!

Jacek Kowalski

—————————————————–

W załączeniu: nagranie śpiewnego poloneza “Z wysokich parnasów”, z płyty załączonej do “Niezbędnika konfederata barskiego”, wyd. Fundacja Świętego Benedykta, Poznań 2008; śpiewa JK, aranżacja Anity Bittner, gra zespół Monogramista JK.

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply