Rozmowy ze wschodnią potencją

Jak rozmawiać ze wschodnim despotą, któż zgadnie? Zwłaszcza, kiedy interesy stron obu są sprzeczne, ambicje rozdęte, za to siły nierówne i kultura rozmówców odmienna?

I gdy rzekomy premier mocarstwa, a w istocie właściwy władca (bo władca tytularny jest marionetką w jego rękach), krzyczy do posła polskiego:

I cóż wy, psi, o sobie rozumiecie tyle?

Jako muchy i drobne przeciw nam motyle?

Na czym się wy sadzicie? W co i tak ufacie?

Jednę ziemię, jeden port, i to lichy, macie!

Pewnie – polski poseł porwał się na mocarza, którego posiadłości sięgały po sam “wschód słońca”, a podległe mu narody “nie miały końca”. Nic dziwnego, że ów mocarz zapowiada posłowi, iż będzie zaraz za swoje słowa “do wiosła przykowany”, czyli pójdzie na galery. A jeśli chce wojny, to

…jeszcze dziś dokażę,

Że ją wnetże przy tobie zawołać rozkażę!…

Jako li w gołych polach waszych się skryjecie?

Samym strachem, rozumiem, ziemię przepadniecie.

Tymczasem poseł polski rzeczywiście wściekł się, bo miał o co, jako że rozmówca bawił się z nim w kotka i myszkę. Po chwili zastanowienia, podczas której naszego bohatera “tu… gniew zażega, | Tu rozum ulec radzi i rzeczom zabiega” – odpowiedział w równie ostrym tonie. Co do wojny, powiada, “nie mnie-ć ta chuć… ale ciebie piecze”. Potem dał piękną, długą mowę, godną wyrycia złotymi zgłoskami w dziejach mów polskich. W wersji rymowanej napisał ją oczywiście (jeśli w ogóle nie wymyślił) polski poeta, zarazem naoczny i nauszny świadek negocjacji. Poseł miał najpierw dumnie wywodzić naturę wolnej Rzeczypospolitej:

…Nie w granic szerokości, nie w murach zamknionych,

Nie w porciech i armatach dobrze opatrzonych

Ani tęgich fortecach my nadzieję mamy,

Ale w polu i samych piersiach tych ufamy…

Po czym przeszedł do własnej “godności negocjacyjnej”:

…Ani ja krukom żerem, ani ty do wiosła

Będziesz kiedy polskiego przykowywał posła –

Sromocić i znieważać, powiadam to śmiele,

Mnie nie będziesz, poko mi ducha stanie w ciele,

A na takich traktatach niech ja z tobą więcej

Nie zasiadam!…

Co wypowiedziawszy, poniesiony przez nerwy, zerwał rozmowy, ciskając krzesłem:

…Rzekszy to, weźmie się co pręcej,

Sunąwszy w stronę krzesłem, a oczy i skronie,

I wszytka twarz zapałem niezwyczajnym wspłonie;

Jako skra utajona, gdy na nię wiatr dmucha,

Żarzy się dotąd w perzu, że płomień wypucha …

Piękny tekst, ale i piękna materia do opisu. Niezwyczajna za Zachodzie, codzienna chyba na Wschodzie. Po prostu, tak musiało wyglądać każde paktowanie ze wschodnim despotą: było od początku do końca przedstawieniem odgrywanym przez obie strony. “Niedyplomatyczne” groźby zostały przykrojone na wyrost, ale i na miarę wschodniej dyplomacji – jak na stambulskim bazarze. A poseł wprawdzie ryzykował życiem, ale ostatecznie swoje osiągnął i negocjował słusznie.

Ot i morał.

***

A teraz trzeba czytelnikom całą sprawę objaśnić. Rzecz działa się czas jakiś po bitwie pod Chocimiem. Wedle nas bitwę tę wygraliśmy, wedle Turków – wygrał sułtan Osman. Naprawdę wyglądało to zaś tak, że jego ogromna armia miała zdobyć Rzeczpospolitą, a nie potrafiła nawet opanować polskiego obozu, stojącego już na tureckim terenie. Osman musiał podwinąć ogon i wracać, ale wcześniej chciał dostać na odczepnego jaki taki ochłap, żeby się przed swoimi pochwalić. No, bo jednak to myśmy się bronili, a on atakował. Ponieważ zaś w tym momencie została Polakom tylko jedna beczka prochu (o czym oczywiście nie wiedział), nasi negocjatorzy okazali się skłonni do ustępstw. Przekazano Osmanowi zamek chocimski, a nawet poczyniono pewne ustalenia, które stawiały naszą mocarstwową Rzeczpospolitą w roli… no… troszkę wasalnej. Niemniej właściwego pokoju nie zawarto – ten miał zostać uroczyściej podpisany przez polskie poselstwo w Stambule.

Jednakże, jak się wkrótce okazało, nasze poselstwo nie od razu miało do kogo wyruszyć. Po powrocie Osmana do stolicy nastąpiła rewolucja pałacowa: dał głowę. Ostatecznie zasiadł na tronie szaleniec, którym rządził nowy wielki wezyr – eunuch Dziurdzi. To właśnie do niego udał się jako polski poseł książę Krzysztof Zbaraski, prowadząc pyszny orszak. Przy nim znalazł się młody poeta, sekretarz księcia i przyszły staropolski wieszcz – Samuel ze Skrzypnéj Twardowski. Dzięki temu dzieje wyprawy przekute zostały później na rymy.

A było tak. Spisane pod Chocimiem ustalenia znały mniej więcej obie strony, natomiast tylko strona polska miała je na piśmie, bo egzemplarz turecki zagubił się gdzieś po przewrocie pałacowym. Aczkolwiek Dziurdzi się do tego zagubienia nie chciał przyznać. Zbaraski zagrał więc va banque: w imię chocimskich ustaleń zażądał o wiele lepszych warunków, a na żądania Dziurdziego, aby okazał dokument, w którym byłoby to spisane, odpowiadał, że przecie sam Wielki Wezyr ma swój egzemplarz w skarbcu, i że on nie śmiałby przedkładać pisma giaurskiego nad ottomańskie… Różnica pomiędzy wersjami, a zatem stawka, była zaiste duża, począwszy od trybutu, którego Dziurdzi żądał, a Zbaraski odmawiał.

Dziurdzi mógł wprawdzie Polaków zamknąć i nawet zabić, a wojny się nie bał – bał się jednak reakcji gwardii pałacowej i opozycji, która tylko węszyła pretekst dla kolejnego przewrotu. I nie mylił się. W momencie, gdy sprawa stanęła na ostrzu noża i już, już miało się dokonać nocne uderzenie na kwatery polskiego poselstwa – nastąpiła kolejna pałacowa rewolucja, Dziurdzi ledwo uszedł z życiem, a nowy Wezyr Hussejn potraktował Polaków bardzo przychylnie. Toteż zawarłszy zadowalający traktat szybko podążyli do Ojczyzny. Już w drodze dowiedzieli się o kolejnym przewrocie: tym razem Dziurdzi powrócił, a uciekł Hussejn. Ale pakta były już zawarte i ważne…

To już jednak inna bajka.

Jacek Kowalski

———————————–

PS. Chętnym polecam: Samuel Twardowski, Przeważna legacyja Krzysztofa Zbaraskiego od Zygmunta II do sołtana Mustafy, wyd. Roman Krzywy, Warszawa 2000, Biblioteka Pisarzy Staropolskich, t. 17

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply