Polski dwór

Jak gdyby nigdy nic: czyli wojna, dwór, mit, rzeczywistość

Znów „Lotna”

„Lotna” i inne filmy mniej lotne. Mit ułana lecącego z lancą na czołgi i mit gościnnego, polskiego dworu: „Pani Dziedziczka” w niskim domku, zarzuconym historycznymi klamotami, witająca łaskawie każdego gościa. Mit? Szablon? Czy tak było?

Mit z pewnością, bo rola dworu w polskiej wyobraźni wielka była. Ale i rzeczywistość. Jedno i drugie, bo mit – wszedłszy nam w krwioobieg, współkształtował rzeczywistość; sprawiał i sprawia, że działo się i dzieje to, czego oczekujemy.

Pozostaje pytanie o ludzi, których ta rzeczywistość mitycznego dworu pozytywnie dotknęła w sposób namacalny. Czy dotknęła tak ziemian tylko? Czy jednak także ogółu?

Rodzina moja niedworna i dworna

Tu zawsze myślę o mej rodzinie, która w linii mazowiecko-zabużańskiej od dworów odpadła mocno przed drugą wojną, jeśli nie przed pierwszą (tu brak rodowej pamięci…), a w linii wielkopolskiej nie była herbowa. Ale, co ciekawe, właśnie ta nieherbowa więcej miała do czynienia z dworami i pałacami, niż ta druga. Bracia jednej Prababci posiedli – choć nieszlachta – w miarę duże majątki ziemskie i żyli mniej więcej na poziomie Niechciców z „Nocy i dni”. To nie było życie prawdziwego dworu tak zupełnie, ale było podobne: dom i folwark obok siebie, użeranie się ze służbą i robotnikami rolnymi, doglądanie prac polowych etc. Druga z Prababć z dworami nie miała już nic wspólnego, ale za to jakże chętnie i namiętnie nuciła siłą ogólnonarodowej tradycji: „Witaj domku mój rodzinny, | Dworku biały z facyjatką”.

Oczami małomiasteczkowego skauta

Dziadek mój, syn małomiasteczkowego gospodarza, patrzył na dworskie środowisko oczami młodocianego idealisty, który wgląda w jakieś oczekiwane, narodowe niebo (choć, uwaga, konserwatystą ani ND-kiem nie był żadną miarą, wręcz przeciwnie): czyli oczami czytelnika „Trylogii”, „Wiernej rzeki” i podziemnego skauta. Za młodu dane mu było tylko raz (nie licząc zamku w Kórniku, ale to inne, pałacowe i magnackie, a nie dworkowe doświadczenie) pobyć nieco dłużej w pewnym majątku na Kujawach. Zjawił się tam jako korepetytor młodzieży i wyniósł bardzo pozytywne wspomnienia. Cóż: dostrzegał przede wszystkim hierarchiczne i patriotyczne wychowanie, a nigdy nie omieszkał dodać, że niesforni i chyba mało utalentowani chłopcy-panicze, których douczał, dwadzieścia lat później jak jeden mąż polegli w służbie Rzeczypospolitej.

Ale wracając do gościnności. Kto przyszedł z interesem do Pana, był częstowany – zależnie od kondycji: jedni w kuchni, inni na salonach – i „zasadniczo nikt nie odchodził nie nakarmiony”. Szlachectwo zaś najwyraźniej przestało być konieczne dla zaistnienia w kręgu ziemian w charakterze godnego gościa. Człowiek z maturą lub żołnierz czy urzędnik Rzeczypospolitej – zyskiwali szacunek i miejsce przy stole. Problemem była ewentualnie hierarchia – kogo posadzić wyżej, kogo niżej? Za pobytu Dziadka zaistniała taka kontrowersja, gdy do posiłku miał zasiąść prezes miejscowej spółdzielni chłopskiej… Pan i Pani zastanawiali się wówczas na stronie, czy ma on zająć miejsce poniżej, czy powyżej młodego „pana profesora”.

Dwór i wojna

Wreszcie przyszła wojna. Dziadek był wiceprezydentem nadgranicznego Grudziądza i kierował ewakuacją władz miasta na Kresy. I tu właśnie wysnuwają się z mej pamięci sceny z „Lotnej” tudzież z Grottgera. To znaczy – j a k z „Lotnej” i j a k z Grottgera: bo to sceny z opowieści Dziadka, prawdziwe. Podczas dzikiej podróży – wpierw tylko w towarzystwie starosty i właściwego, grudziądzkiego prezydenta, pana Józefa Włodka z rodziną, potem jeszcze z rodziną własną (żona, matka, dwójka dzieci) – Dziadek zatrzymywał się właśnie we dworach. Na przykład:

„…Nie pamiętam, jak ta wieś i właściciel (właścicielka) majątku się nazywali. Dziedziczka była sympatyczną i nieprzeciętnie kulturalną osobą. Stworzono nam wszelkie możliwości jak najbardziej przyjemnego pobytu. Pamiętam wystawną jadalnię, gdzie nas obsługiwali lokaje. Dziedziczka starała się różnymi sposobami wprowadzić nas w dobry nastrój. Przepraszała, że nie może nas należycie ugościć, musimy mieć na uwadze, że jest wojna, kwateruje u niej także oddział wojska, a „à la guerre comme à la guerre, jak mawiał Napoleon”. Następnego dnia pojechaliśmy dalej… bombardowania, pożary, porozrzucane na drogach wozy, samochody, leżące konie, uciekinierzy…”

Szczypta domowości i luksusu

Moja Matka – wtedy lat osiem – dotąd wspomina ową ucieczkę na Wschód i owe dwory na Kresach (no, Kresach dla Wielkopolanina – wszak okolice Lwowa to była wówczas Polska wcale nie kresowa!) – otwarte dla Polaków, pełne uchodźców i otoczone wrogimi Ukraińcami. Goście tłoczyli się w pokojach wewnętrznych dworu, spali wszędzie, byle nie w sypialni, bo do sypialni co którąś noc wpadały granaty.

I pamięta Mama zgorszenie swej Mamy, a mej Babci, gdy wyszedłszy ze dworu na drogę, ponad tłoczącymi się tłumami uchodźców, dostrzegła nagle w tle dworskie rumaki i… znajomego pana prezydenta Włodka z rodziną, którzy dzięki uprzejmości gospodarzy zażywali sobie eleganckiej, konnej przekażdżki: „Jak gdyby nigdy nic”!

Ależ tak, właśnie, tak! – myślę sobie – przecie dwór był właśnie od tego, żeby trwać i żyć „jak gdyby nigdy nic”, z poczuciem zadomowienia i szczypty luksusu. Także w tym tkwi tajemnica jego stałej obecności w polskiej pamięci, marzeniach, micie: dwór trwa zawsze – jak gdyby nigdy nic. Tu niezależnie od okoliczności, jak gdyby nigdy nic, ma się miejsce przy stole, zgodne z hierarchią i bez pytań o to, czy się odbiło przy wejściu kartę pracy.

Jacek Kowalski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply