Marzenie staropolskie

W starej szafie znalazłem kalendarzyk mojego dziadka z lat 1918-1921. Był wtedy harcerzem, zakładał w swoim rodzinnym Kórniku drużynę. Pod datą 27 marca 1921 czytam zapis ołówkiem: „Zbiórka komendy. Czy karabiny były czyszczone?”. A poniżej: „Program kursu na zastępowych. (…) Każdy przeczyta następujące książki: Trylogję Sienkiewicza, Krzyżacy, W Pustyni i w Puszczy, Pan Tadeusz”.

Książki i karabiny albo czyszczenie z tradycji

Przypomnę. Marzec roku 1921 – to miesiąc podpisania pokojowego traktatu z bolszewikami. Karabiny były wciąż potrzebne i ważne, kilka miesięcy wcześniej harcerze służyli jeszcze w armii ochotniczej. Ale „Trylogia” i „Pan Tadeusz” znaczyły co namniej tyle samo, co karabiny.

Dziś „Trylogię” i „Pana Tadeusza” wykreśla się z kanonu lektur albo redukuje do śmiesznych fragmentów. To dla mnie oczywisty, pierwszy krok do dalszej redukcji. Krok nie tylko symboliczny – także prostacko praktyczny. Gdyby wziąć to bardzo na poważnie (a czemu nie?), można by rzec, że wedle autorów nowego programu Polacy nie mają mieć ani karabinów, ani wspólnych lektur. Mają być kulturowo niespójni i bezbronni – i że to celowe majstrowanie przy polskiej duszy. Zwłaszcza że drugimi drzwiami wprowadza się różne dziwne rzeczy, m.in. ideologię gender – w postaci zespołu dogmatów, które mają nas na nowo „sformatować”. Żeby zaś inżynierowie dusz mogli się za nas zabrać, trzeba nas pierwej oczyścić ze zgubnych osadów narodowej tradycji i kultury, ze wspólnej świadomości, abyśmy się stali niczym tabula rasa, na której ideolodzy nowej rzeczywistości napiszą, co zechcą. Bo przecież uczymy się ojczystej literatury i historii nie tylko dla wiedzy samej w sobie (co jest skądinąd zajęciem szlachetnym), także po to, iżby utrzymać emocjonalną i intelektualną więź z resztą Polaków, z którymi łączy nas wspólnota języka i myśli – w tym wspólne lektury. Jeśli z nich zrezygnujemy, mówmy od razu o poważnych konsekwencjach.

Nie rozumiem czy nie mam rozumieć?

W tle tego zjawiska następuje przemycanie tezy jeszcze innej: że uczniowie nie powinni czytać rzeczy, których nie rozumieją, które są za trudne, bo pisane przestarzałym językiem (o ideach nie mówiąc). Słyszę, że moje dzieci spotykają się podczas koleżeńskich rozmów ze zdaniem: „Kto by tam teraz czytał ’Pana Tadeusza’, to takie stare”. Otóż, nihil novi! Za moich szkolnych czasów, za komuny, nie brakło uczniów, którzy też tak gadali. Tyle że nikt tego nie brał na poważnie, a nauczyciele nie starali się takowych opinii podtrzymać. A tu słyszę, że nawet jednej z pań profesorek wypsnęło się na lekcji: „Nie przejmujcie się, sama też tego nie czytałam”. Kiedyś taką kompromitującą ignorancją się nie chwalono; teraz mamy zupełnie nową próbę legitymizowania niewiedzy za pomocą argumentu, że skoro nauka jest trudna, trzeba skasować naukę. Argument jest jednak obosieczny. Czy to uczeń tworzy program szkolny? Nie zna go, więc nie może się o nim wypowiadać, póki go nie pozna. Natomiast im mniej każemy mu poznać, tym mniej przeczyta; im mniej zaś przeczyta, tym mniej będzie rozumiał. Co gorsza, uzna ten stan za normalny i pożądany, bo tak mu powiemy. To oczywiste, samosprawdzające się proroctwo.

Mutacje programu

Ale może tak w ogóle przesadzam? Przecież zmiany w programie i wykreślanie lektur z kanonu są skądinąd nieuchronne i zawsze ich dokonywano. Tak, owszem. W miarę upływu lat, w imię ukazywania perspektywy współczesności, trzeba wprowadzać nowe pozycje, a wykreślać stare. Zmienia się w oczach badaczy wartościowanie starszej literatury. Ale wbrew pozorom ma to swoje granice. Czy w starożytnym Rzymie wykreślono z lektur Wergiliusza? Nie, i „Eneida” trwała, choć zmieniało się imperium – bo są lektury, których się nie wykreśla. Dlatego nie wolno wykreślić „Pana Tadeusza”, i nie tylko „Pana Tadeusza”. Tak samo nie należy drastycznie zmniejszać liczby lektur wspólnych oraz liczby lektur w ogóle. Takie zabiegi najzwyczajniej zabijają umiejętność czytania i chęć czytania.

Co zmienić?

Co bym zmienił w kanonie lektur wciąż przycinanym przez MEN? Cóż, nie jestem polonistą, ale własne zdanie mam. Tyle że nie dotyczy ono lektur romantycznych i współczesnych – te pozostawiam osobnej refleksji, bo oczywiście takowej wymagają. I to prędko, natychmiast. Zawsze sądziłem, że przyjdzie się zmierzyć z totalną „rewolucją kulturalną” – nie wiedziałem tylko kiedy, no i oto ona ante portas. W jej obliczu trzeba po prostu w pierwszym rzędzie ratować, co się da, wynosić z tonącego okrętu najważniejsze bagaże, żeby je w ogóle ocalić. Ale zaraz potem – najlepszą obroną jest atak. Zatem obowiązkowo – w gronie czujących odpowiedzialność literaturoznawców tudzież pedagogów – trzeba przygotować błyskawiczny desant programowy, taki oświatowy zamach stanu, który można będzie przeprowadzić, kiedy tylko uda się „nam” przejąć władzę lub na nią wpłynąć (cokolwiek owo „my” miałoby oznaczać).

Powrót do Sarmacji

Otóż załóżmy, że przejęliśmy władzę i mamy swobodę w kształtowaniu programu (powtarzam, cokolwiek owo „my” miałoby oznaczać). W takim wypadku osobiście powróciłbym – jako zamiłowany Sarmata i ojciec dzieciom – do pomysłu zmian w partii lektur staropolskich. Od dawna bowiem boleję nad tym, że przeciętny Polak niemal kompletnie nie zna kultury dawnej Rzeczypospolitej, która odgrywa w szkolnym programie rolę Kopciuszka, na zewnątrz nieźle obsługiwana przez „Trylogię”, filmy Hoffmana i bractwa rekonstruktorów historycznych. Jednak jako taka – jest praktycznie w naszym publicznym życiu nieobecna lub – najczęściej – obecna jako chłopiec do bicia.

W tej dziedzinie dzisiejszy program obejmuje już tylko wybrane fragmenty Kochanowskiego, Sępa Szarzyńskiego, Naborowskiego, Morsztyna, Paska, Krasickiego. Dla trzech stuleci – sześć nazwisk. Znikł nawet Potocki. Tak amputuje się uczniom świadomość wielkiej spuścizny Pierwszej Rzeczypospolitej. Jednym z najważniejszych argumentów za taką amputacją była i jest bariera staropolskiego języka. Racja. Język Sarmatów to nie język Mickiewicza, do którego trzeba i można po prostu się przyzwyczaić. Jest naprawdę trudny. Dlatego zawsze marzyłem o takim przeformatowaniu programu, który umożliwiłby młodzieży szerszy kontakt z naszą dawną literaturą – przez kulturę. Nawet kosztem braku analizy niektórych utworów. Bo właśnie w partii staropolskiej (zamiast w romantycznej) program mógłby operować cytatem i skrótem, przeskakując językowe trudności dzięki szerszemu wstąpieniu w kulturę i historię, oferując poznanie fascynujacego kontekstu i kreśląc bogatą panoramę czy nawet swoisty „panteon” literatury staropolskiej. Żeby wyjść poza ogródkowy schemat renesansu obcego Sarmatom czy sztuczny podział na Sarmatów i cudzoziemców, poza kliszę „nocy saskiej” i oświecenia. Żeby można było zobaczyć choć w ogólności, ilu i jakich pisarzy, mówców i poetów wydała Rzeczpospolita, że miała swoich wieszczów i śmiesznych do dziś satyryków, że miała też swój idiom literackiej pobożności. A przede wszystkim – jak żywa i niezasuszona była jej literatura, śmiało reagująca na aktualne wydarzenia; że bywała ona i dowcipna, i brutalna, a z drugiej strony i wzniosła, i mądra, i pobożna. Że bez niej nie byłoby Mickiewicza i innych wielkich naszej literatury oraz że trwa do dziś, o czym zdajemy się zupełnie zapominać – nie tylko pod piórami współczesnych, zafascynowanych nią poetów, lecz także w przestrzeni wokół nas, bo nawet sami uczniowie nieświadomie słyszą i wykonują literaturę staropolską – czyli kolędy, Gorzkie Żale, Godzinki, pieśni pasyjne i adwentowe.

To oczywiście tylko marzenie. Ale może kiedyś?…

Jacek Kowalski

„Nasz Dziennik”

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply