Krzemieniec, Wołyń, Prowansja i Konwencja

“Służąc ojczyźnie orężem nie mogłem zupełnie zaniechać pióra; często w obozie, na forpocztach, na patrolach, we dnie i w nocy roiły mi się po głowie stosowne do stoczonych bitw myśli…”

Rycerz-poeta

To się jeszcze zdarza, ale mówimy o wyjątkach. Niegdyś armie nasze – tak szlachecka, jak powstańcze i te z czasów Drugiej Rzeczypospolitej – bywały armiami obytych oficerów. Wystarczy zajrzec do podręcznika literatury polskiej, by zauważyć ze zdumieniem, iluz to poetów było stale lub bywało czasowo sługami Marsa (teraz, strach rzec; milcz, serce).

Cóż niezwykłego? Rycerskie rzemiosło od dawien dawna wymagało poetyckiego obycia. Rycerz – a potem żołnierz szlachecki – powinien był mieć obrotny język. I miał. Także, na przykład, w średniowiecznej Francji. Sądzi się, że w wiekach czternastym-pietnastym każdy jaki taki chevalier, który zamierzał uczestniczyć w życiu towarzyskim (a z racji stanu swego był na takie uczestnictwo niejako skazany), powinien był potrafić klecić rymy.

Papier czy literatura

Można by zatem podejrzewać, że poetyckie płody rycerstwa i żołnierstwa, zwłaszcza te dotyczace wojny, rycerstwa i żołnierstwa, bywały mniej “papierowe”, bardziej zaś autentyczne, niż płody wyuczonych literatów. Nic mylniejszego. Żołnierze-literaci, którzy nas tu interesują, byli dobrymi literatami. A to znaczy, iż żyli za pan brat z literackimi konwencjami.

Czy to źle? To dobrze. Konwencja istnieje po to, aby ją wykorzystywać. Zresztą tak zwane przełamywania konwencji nie kończą się nigdy niczym innym, jak powstaniem konwencji kolejnej (czasem określanej przez czas jakiś jako “niekonwencjonalna”, “przekraczająca schematy” i “łamiąca tabu” – ale tylko przez ów czas jakiś …). Bo otóż konwencja jest niczym wysłużony bambosz, w którym łatwiej przechadzać się po Parnasie; zwłaszcza, jeśli przechadzający się nie zamierza wybierać zejść i wejść stromych, ograniczając się do “ceprostrady”. Tym niemniej konwencja wcale nie musi przeszkadzać dobrej literaturze.

Do rzeczy…

…przejdźmy wreszcie. Podam dwa przykłady dwu piosenek, które mogą uchodzic za “żołnierskie”. Ich temat jest konwencjonalny, należy do schematu literackiego zwanego “pastorelą”: obie opiewają spotaknie konnego wojownika i “dziewczyny z ludu”. Pierwsza piosenka pochodzi z wieku XII, druga z XIX; autorem pierwszej jest trubadur-cywil z niskich stanów, autorem drugiej – polski, kresowy żołnierz stanu szlacheckiego. I, paradoksalnie: piosenka cywila z Francji zdaje się bardziej “wojskowa” i rubaszna, zaś piosenka polskiego szlachcica-żołnierza robi z początku wrażenie bardziej “konwencjonalnej” i “szeleszczącej papierem”. A jednak trubadur bodaj nigdy nie doświadczył tego, co opisuje w swojej piosence, zaś żołnierz-poeta naprawdę służył w konnicy i podobno (jak twierdzi jeden z pamiętnikarzy) piosenka jego powstała na bazie autentycznego spotkania z “dziewczyną jak malina” w roku 1831.

Otóż, co do mnie, to gdy śpiewam tę polską piosenkę, a zwłaszcza kiedy śpiewam ją tłumnie – czuję, że jest prawdziwa. Mimo, że tak bardzo konwencjonalna i “papierem szeleszcząca”. Ale przecież my w ogóle poza konwencjami nie żyjemy…

Żywoty i dzieła…

…czas już podać.

Piosenkę o rycerzu i wieśniaczce skomponował niejaki Marcabru w pierwszej połowie XII wieku (załączam zajawkę nagrania własnego przekładu do autentycznej melodii; całość zamieszczona została na niedawno wydanej płycie “Wojna i miłość”, zob: www.jacekkowalski.pl). A tak pisano o autorze w średniowiecznych żywotach trubadurskich:

Marcabru był podrzutkiem; zostawiono go pod drzwiami pewnego bogatego człowieka i nikt nigdy nie dowiedział się ani kim był, ani skąd pochodził. I wychował go Aldric del Vilar. Potem tak długo przestawał z trubadurem zwanym Cercamon, że sam zaczął komponować pieśni. I zwał się wtedy Pamperdut, czyli Darmozjad. Ale odtąd przyjął imię Marcabru. A w owym czasie tego, co się śpiewało, nikt nie nazywał pieśniami, lecz wierszami. I [Marcabru] stał się bardzo sławny, i wszędzie słuchano jego pieśni, i obawiano się go z powodu jego ostrego języka; był bowiem tak złośliwym, że w końcu kasztelanowie Gujenny, o których rozgłaszał wiele złego, doprowadzili go do ruiny.[tłum. JK]

Natomiast polską piosenkę o ułanie na wedecienapisał Franciszek Kowalski, adept Liceum Krzemienieckiego, poeta i tłumacz, autor przekładów Wergiliusza, Horacego, Moliera, Corneille’a i Waltera Scotta. Tuż przed powstaniem listopadowym przybył do Warszawy, gdzie wkrótce potem wstąpił do Legii litewsko-wołyńskiej; pod koniec wojny z Rosją skutecznie bronił Zamościa przed Moskalami. Po kapitulacji na jesieni 1831 roku przeszedł roczną niewolę i żył jeszcze lat trzydzieści, poświecajac się pracy literackiej. O jego płodach “wysokich” w zasadzie nikt nie pamięta; śpiewa się za to niejedne z piosenek, które – wbrew ich słodkiej stylizacji – składał w okolicznościach dramatycznych. Sam wspomina:

Służąc ojczyźnie orężem nie mogłem zupełnie zaniechać pióra; często w obozie, na forpocztach, na patrolach, we dnie i w nocy roiły mi się po głowie stosowne do stoczonych bitw myśli, którem rozlewał w piosenkach, śpiewanych czasem przez naszych poczciwych wiarusów.

Jacek Kowalski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply