Depolonizacja na żądanie Ojczyzny

Czy bowiem siedząc – jak ja teraz – w wygodnym fotelu i popijając kawę oraz chadzając do pachnącej łazienki, w której mogę nadmiernie zużywać papier toaletowy (rzadko który Polak mieszkający w szarym zakątku dalekiej Białorusi czynić te rzeczy może) mam prawo żądać od kogoś, aby w imię Ojczyzny gnił w więzieniu?

Zdarzenie

Małe polskie miasteczko, senne, spokojne, bezpieczne; w miasteczku garnizon okupanta, senny i bezpieczny poza zasiekami, furtami, zresztą cieszący się w swoim mniemaniu zaufaniem spokojnych mieszkańców. Ale pewnego pięknego dna łączność garnizonu ze światem zewnętrznym zostaje przerwana. Telefony głuchną, patrole przestają wracać, a do najbliższej, kolejnej placówki jest wiele kilometrów. Zanim dowódca dostrzegł zagrożenie, kilku “spiskowców wolności” wpadłszy nagle do wartowni przy głównej bramie dokonuje małej, niespodziewanej rzezi. Ze wszystkich stron padać poczynają strzały wprost w okna dowództwa i koszar. Napastnikom pomaga ludność miasteczka, spontanicznie włączając się do akcji. Na ulicach pojawiają się biało-czerwone chorągwie, entuzjazm, okrzyki. Osaczony garnizon okupanta po godzinie lub dwóch kapituluje. Młodzi Polacy zostają panami placu boju; upojeni triumfem zgarniają świetny łup – broń, amunicję, mundury i zapasy żywności. Radość i bratanie się z mieszkańcami, połączone z libacją trwają długo… do wieczora. Pod osłoną nocy oddział wycofuje się do lasu. Nazajutrz przyjeżdża nowy kontyngent okupanta. Wprowadza krwawy terror; przeprowadza śledztwo; ujawnia pozostałych jeszcze w miasteczku członków spisku; podejrzani trafiają do aresztu, oskarżonych zabija się od razu. Krótkotrwały triumf zostaje przypłacony niepotrzebnymi ofiarami, których można było uniknąć. Ale taki los Polaka.

Wielokrotność zdarzenia i jego Iwieniecka konkretność

Ów scenariusz powtarza się od stuleci. Mógłbym tu cytować wspomnienia z lat 1768, 1812, 1831, 1863 itepe itede. Jednakowoż w mym zamiarze powyższa opowieść odnosi się też do bardzo konkretnej, kresowej miejscowości. Mianowicie do Iwieńca, przedwojennej siedziby polskiego powiatu, dziś miasteczka na Białorusi, w którym znajduje się (czy raczej znajdował) Dom Polski. Ten, o którym tak niedawno było tak głośno. Otóż właśnie Iwieniec został w latach II wojny światowej opanowany na całą dobę przez polskich “legionistów”, a potem wydany na pastwę strasznej zemsty Niemców.

Uwaga: to nie oskarżenie, bo… czy legioniści mieli jakieś wyjście? Na wojnie, jak na wojnie, bywa, że nie czas pytać o detale. Pewno “legioniści” niejednej rzeczy zaniedbali, nie można jednak powiedzieć, izby działali wbrew narodowemu interesowi, albo żeby zmusili mieszkańców do ofiary z życia. Ostatecznie każdy żołnierz i cywil decydował sam…

Nieuczoność nasza i Iwieniecka powtarzalność

Tymczasem nie tak dawno stała się w Iwieńcu rzecz bardzo podobna, acz mniej dramatyczna, za to o wiele bardziej smutna z punktu widzenia narodowej logiki. Szefowa miejscowego Domu Polskiego – zasłużona polska działaczka, pani Teresa – dopiero teraz (bo taki termin dyktowała kadencja wyborcza) ogłosiła, że do wyborów w Związku startuje z “nielegalnej” listy, a nie z tej Łukaszenkowej. Od razu prowadzony przez nią Dom Polski został “stracony”: jak wiemy, członkowie Związku Polaków na Białorusi – tego nieuznawanego przez Łukaszenkę – stoczyli nierówny, obywatelski bój w jego obronie, ale w końcu musieli ulec białoruskiej milicji. Niespodzianki nie było, choć sensacyjne doniesienia prasowe jakby sugerowały, że koniec akcji może wyglądać różnie… A przecie wiadomo z góry, że jeśli “siły porządkowe” idą naprzeciw cywilom, to wygrają “siły porządkowe”, a nie cywile.

Istota tragedii

Dlaczego, proszę Państwa, mówię o tej rzeczy jako nielogicznej? A dodam, nawet tragicznej? Dlatego, że nasi rodacy na Białorusi zostali przez nas (tak, przez nas! Polaków w Kraju) postawieni wobec nielogicznego i tragicznego wezwania: daj wszystko, a w zamian nie dostaniesz nic. Oczywiście, to wezwanie skierowane zostało do ludzi uczciwych i zorientowanych w sytuacji. Na kilka chwil cała Ojczyzna, a raczej: cała obecna Rzeczpospolita Polska zwróciła na tych Polaków na Białorusi swoje oczy – pytając oficjalnie: czy w imię patriotycznego obowiązku opowiedzą się przeciwko “legalnemu” na Białorusi Związkowi Polaków? A właściwie pytanie brzmiało: “czy jesteście zdrajcami Ojczyzny, czy też Jej wiernymi synami i córkami?” Dla wiernego syna Polski odpowiedź mogła być tylko jedna. Ale i efekt tylko jeden: Domy Polskie tak czy siak trafiły w ręce kolaborantów, a niektórzy cywile do aresztu. Innego końca walki nie przewidywano.

Wybór narzucony z perspektywy wygodnego fotela

Ten dramatyczny wybór, w którym nie chodziło o ostateczny los Domów Polskich – z góry skazanych na zagładę – tylko o sam gest, o manifestację swojej postawy – został Polakom na Białorusi narzucony przez polską opinię publiczną. Opinię Wolnej Polski, która jest dla Nich z pewnością jeśli nie czymś świętym, to niezwykle ważnym. Kto tę opinię ukształtował? Media – i politycy, którzy nie chcieli uchodzić w oczach mediów za mięczaków. Tyle że to nie oni mieli być prześladowani…

Postawienie takiego wyboru przed członkami Związku Polaków było, moim zdaniem, głęboko nieuczciwe. Nie należało w ogóle takiej alternatywy stwarzać, nie mając możliwości udzielenia skutecznej pomocy tym, których się namawiało do oporu. Należało nie zaostrzać sytuacji, nie tworzyć możliwości dla prześladowań. Czy to było możliwe? Raczej było.

Bo gdyby wartością, o jaką się walczy, miało być życie ludzkie – albo gdyby rzecz działa się w warunkach wojny – to co innego. W takich wypadkach posyła się komandosów, cichociemnych etcetera; prześladowanych można odbić, przerzucić do Londynu i tak dalej. Ale my wojny z Białorusią nie prowadzimy i nie mamy na to najmniejszej ochoty, ani powodów. Na dodatek nasze i europejskie naciski na Łukaszenkę – w postaci restrykcji -ograniczać się muszą do takich tylko, które nie popchną go ostatecznie w Putinowe objęcia. I Łukaszenka aż za dobrze o tym wie. I my też wiemy. A przynajmniej nasi politycy o tym wiedzą.

Czy bowiem siedząc – jak ja teraz – w wygodnym fotelu i popijając kawę oraz chadzając do pachnącej łazienki, w której mogę nadmiernie zużywać papier toaletowy (rzadko który Polak mieszkający w szarym zakątku dalekiej Białorusi czynić te rzeczy może) mam prawo żądać od kogoś, aby w imię Ojczyzny gnił w więzieniu (białoruskim!!! brrr!!!), był wyrzucany z pracy, prześladowany, zdecydował się na złamanie sobie życia… uwaga: w sytuacji, gdy jedyne, co mogę mu zaoferować w zamian – jest dobre słowo? I zapewnienie, że przez najbliższy tydzień polska prasa troszkę o tym popisze? I że Dom Polski i tak zostanie przejęty przez władze?… A co potem?

Warunek trwania

Nie wszyscy politycy i dziennikarze w Polsce wiedzą, czy chcą wiedzieć, że na białoruskiej prowincji (bo nie w takim Grodnie, Wołkowysku czy Mińsku) jedynie jakaś atrakcyjna styczność z polską kulturą jest w stanie zapewnić trwanie polskości. Tam, na dalekiej białoruskiej prowincji, polskość jest wątła. Nadto jest to kraj o obliczu znacznie, znacznie bardziej szarym niż niegdyś zdawało się nam oblicze PRL-u… I jeśli zabraknie Domów Polskich – Okien na Świat tamtejszej Polonii – to nie wiadomo, co będzie dalej z białoruską polszczyzną-Ojczyzną. Wiadomo za to jedno: zbuntowanych zwolenników “nielegalnego” na Białorusi Związku Polaków Łukaszenka odetnie od Rzeczypospolitej (chyba że wyjadą do niej na zawsze), zaś my już teraz – o ile dobrze usłyszałem – odcięliśmy od możliwości kontaktu z Ojczyzną członków i zwolenników związku “zdradzieckiego”. Czyli: cokolwiek będziesz czynił, Polaku na Białorusi, biada ci – tak czy siak polskości musisz się wyrzec. Jak nie Ty, to twoje Dzieci. Klamka zapadła.

Do tego nie należało doprowadzić.

Jacek Kowalski

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply