Czyli błazny Pana Boga
Zwyczaj chłostania własnej Ojczyzny, wypominania Jej grzechów – zakrawa na podejrzany sojusz z Michnikowszczyzną. Ale to teraz. Dawni Sarmaci lubili się zarazem chwalić, jak i wzajemnie chłostać. Demokracja, także szlachecka, umożliwiała i umożliwia bezkarne kalanie własnego gniazda, podobnie i bezlitosną krytykę tych, którzy tego kalania dokonują. Co nie znaczy: karanie kalania. Co innego wszakże kalać, co innego mieć w pamięci. Nasza narodowa pamięć winna być jak Instytut Pamięci Narodowej: pamiętliwa i nieustępliwa… Bo, jak pisze Kochowski:
Nie łaj, nie fukaj, który chcesz, Ojczyzny
By w niepamięć szły mniej uczciwe blizny;
Nie klniéj, nie złorzecz; jako chwalne dziéła,
Tak trzeba, hańba by pamiętną béła.
To Kochowski o klęsce piławieckiej (nie uważacie, że mogłoby być z tego fragmenciku hasło ideowe IPN-u?). Takie upamiętnienie klęsk rzecz to klasyczna i zdrowa w walecznej Republice Rzymskiej i w walecznej sarmackiej Rzeczypospolitej.
Do sarmackiej klasyki należą tu „Satyry” Krzysztofa Opalińskiego, kilkakroć już zresztą przeze mnie na tych internetowych łamach cytowane. To wyjątkowo piękne dzieło, wybitne literacko, a dobitnie aktualne. Z jednej strony bowiem, choć piętnuje wady i postawy wiecznie obecne we wszelkich ludzkich społecznościach (bazując na zacnych autorach antycznych), ze szczególną, jak się zdaje, wnikliwością i pasją przygląda się polskiej specyfice, i to takiej, która trwa do dziś. Z drugiej zaś strony napisane zostało w ten sposób, że nadal uderza i wywołuje uciechę, prawdziwą uciechę, a nie tylko zadowolenie i wykrzywienie mordek książkowych moli. Doświadczyłem tego jako współorganizator pewnej sesji, której towarzyszył wieczór staropolskiej poezji w wykonaniu samego Jerzego Radziwiłłowicza. Wieczór otwarty był dla szerokiej publiczności, wobec której Radziwiłłowicz czytał wybór fragmentów wyjętych z różnych dawnych autorów. Czytał doskonale, ale tylko przy tekstach Opalińskiego w tłumie słuchających widziało się szerokie uśmiechy, błysk zadowolenia i zrozumienia w oczach.
Nic też dziwnego, że właśnie z „Satyr” zaczerpnął tytuł swojego dzieła Norman Davis. O Polsce jako „Bożym igrzysku” przeczytał w satyrze „Na ogołocone ściany w obronę”, numer VI z księgi III. To jeden z moich ulubionych kawałków; gdyby Kaczmarski żył, może by jeszcze na jego podstawie napisał „Według Opalińskiego narodu obrażanie” (zamiast według Gombrowicza). I nic to, że Opaliński sam okazał się później zdrajcą i jako zdrajca umarł. Jana Sobieskiego też by tytuł zdrajcy nie minął, gdyby był zszedł w czasie nieodpowiednim, bo przecie i on z początku opowiedział się za Karolem Gustawem, jak większość szlacheckiego narodu i szlacheckich politykierów. Ale tu wypadałoby przypomnieć, kim ten Krzysztof Opaliński był. A więc: magnat, polityk, człowiek z początku bliski Władysławowi IV. Onże wyprawił się do Paryża po żonę dla króla – Ludwikę Marię Gonzagę. W Paryżu urządził pokazowy, konny wjazd sarmacki, w swoim czasie równie sławny jak wjazd Ossolińskiego do Rzymu, uwieczniony w grafikach i francuskich pamiętnikach z epoki. Ale potem jakoś poszedł w niełaskę królewską. Poczynał sobie za to nadal ambitnie na niwie prywatnej – fundował kościoły, sprowadzając niderlandzkie płótna do kościoła bernardynów w Sierakowie (rodowej nekropolii), tamże chciał otworzyć zacną akademię, tamże na zamku swoim trzymał zespół teatralny i małą orkiestrę. Podobnie świetnie poczynał sobie jego brat Łukasz, wżeniony w Małopolskę (fundator Rytwian, które posłużyły za scenografię ostatniemu odcinkowi „Czarnych Chmur”).
Krzysztof pisał swoje „Satyry” jako erudyta, ale i doświadczony polityk-mówca sejmikowy, który umiał trafić w gust przeciętnego szlachcica. Świetnie operował stylem potocznym, naładowanym emocjami. Ponadto pisał białym wierszem – rzecz w staropolszczyźnie nader rzadka i oryginalna, która, o dziwo, znakomicie ułatwia odbiór jego tekstów w wieku XXI. Pisał też chyba trochę na zasadzie „strumienia świadomości” (kontrolowanego wszakże). Kiedy się czyta jego licznie zachowane listy do brata Łukasza, widać, że wlał w „Satyry” wielki ładunek przemyśleń, które go dogłębnie nurtowały, o których rozmawiał i rozprawiał na co dzień, a które tryskały zeń jak z fontanny. Tematy i całe nawet konkretne, krwiste wyrażenia, które są w listach, odnajdujemy bowiem później w „Satyrach”. Za ten sposób pisania krytykowali go zresztą później klasyczni Oświeceni epoki króla Stasia – oddając mu wprawdzie sprawiedliwość, ale z pewnymi zastrzeżeniami, jako że „Pełen satyrycznego Opaliński ducha, | Choć rozum kontentuje, nie głaszcze nam ucha”, a jeszcze mu się „tłusty wyraz częstokroć wyśliźnie”.
Niestety, Krzysztof Opaliński miał okazję być w 1655 roku pod Ujściem, poddać się, zostać sojusznikiem Karolusa i zaraz potem umrzeć. Nie dziwno więc, że podziwiając jego „Satyry”, Sarmaci dopisywali do nich glossy mówiące o zgniliźnie moralnej autora. Skoro mamy być wierni IPN-owskiemu hasłu, musimy się z tymi glossatorami zgodzić. Tym niemniej zgodzić się przyjdzie i z pomysłem Opalińskiego na ocenę i opis Polski en gros i w niejednym szczególe. W jednym z tych szczegółów zawiera się charakterystyka polskiej polityki obronnej. Bliska memu sercu. Na tej samej zasadzie katolicy powinni widzieć w swoim Kościele jawny dowód Mocy Bożej – bo skoro tylu nieudaczników, grzeszników i heretyków nie doprowadziło do upadku Kościoła Katolickiego, jawny to dowód, że Opatrzność Go cały czas wspiera. Opaliński podobnie pisze o trwaniu szlacheckiej Rzeczypospolitej.
A oto i tekst. Zostawiam Czytelników sam na sam z jego arcyfragmentem:
…Pan Bóg nas ma jak błaznów. I to prawdy blisko,
Że między ludźmi Polak jest Boże igrzysko.
Kiedyby nas wszechmocna Boska nie trzymała
Ręka, jużbyśmy dawno rąk nieprzyjacielskich
Nie uszli, a że przydam, i ostatniej zguby.
Ten nas trzyma. Ten nas sam okrywa i szczyci.
Zgoła tak sobie z nami Pan Bóg zwykł poczynać,
Jako który pan z błaznem. Gdy błazna opadną
Chłopięta, jeden go w zad uszczypnie, drugi go
Zakoli gdzie najgorzy, błazen się opędza
I wrzeszczy raz, drugi raz. Cierpliwie pan słucha.
Aż też, gdy chłopcy nazbyt błazna obracają
I nie dadzą wypocząć, pocznie wrzeszczeć gębę
Aż po uszy rozdarszy, że się też naprzykrzy
Panu onym wrzeszczeniem; dopieroż zawoła
Na chłopce: – Chłopcy, ciszej, długoż tego będzie?
A chłopcy w kierz, odbiegą błazna i igrania.
Tak Pan Bóg czasem czeka, aż nieprzyjaciele
Do woli się ucieszą, zewsząd obracając
Mizerną naszą Polskę. Dopiero gdy nazbyt
Naprzykrzą się i onej, i Jemu samemu,
Zawoła: – Ciszej, Turcy, ciszej, Tatarowie!
A Turcy w kierz i oraz inszy bisurmańcy.
Opatrzność zgoła Boża nad nami, Polaki,
Siła-ć bowiem obrony mamy na granicach?
Kilka set mil kilka set ludzi bronić mają,
I obronić, a gdzież to podobieństwo kiedy?
Fortec nie pytaj, passów opatrzonych ani
Szlaków tatarskich pytaj zatarasowanych,
Wszędzie wolno wniść, wszędzie szpiegować każdemu…
Jacek Kowalski
Zostaw odpowiedź
Chcesz przyłączyć się do dyskusji?Nie krępuj się!