Na kanwie eurokrucjaty polskich polityków do Kijowa, dzięki portalowi Kresy.pl wybrzmiały głosy generalnej refleksji nad naszą polityką wschodnią. Należna, długo wyczekiwana krytyka dotychczas bezwzględnie nad nią dominującej giedroyciowskiej ideologii spowodowała histeryczną reakcję wielu dzisiejszych akolitów Jerzego Giedroycia.

Nie było to niczym zaskakującym. W istocie bowiem podstawowe założenia tej ideologii uzyskały już w naszym dyskursie status dogmatów nieomalże wyłączonych spod normalnej dyskusji. Wielu ich zwolenników reaguje na ich kwestionowanie właśnie w sposób typowy dla kogoś komu podważa się nie tyle pewien pogląd na sprawy polityki międzynarodowej, ale wyznanie wiary w dogmat religijny czy przekonanie etyczne. O tyle to zresztą na swój pokrętny sposób logiczne, że ideologia giedroyciowska wypełniona jest znacznym ładunkiem politycznego misjonarstwa, inkarnując starą dewizę naszych narodowych odruchów.

„Za wolność waszą i naszą!” – krzyczą wyznawcy tej idei za naszymi XIX-wiecznymi rewolucjonistami. Faktem jest jednak, że dziś próbują racjonalizować to hasło w kategoriach swoistej soft-power, rzekomo niosącej polityczny czysty zysk dla racji stanu. Jednak ton wypowiedzi i charakter przytaczanych argumentów zdradza, że racjonalizacja ta co najmniej u niektórych zwolenników tej idei jest w istocie wtórną wobec przekonania. Czyż bowiem nie o tym świadczy „argument” tak rozpaczliwy jak imputowanie adwersarzom przynależności do rosyjskiej agentury wpływu.

Trauma

Motyw ten, nieodłączny w dyskusjach ze zwolennikami myśli Giedroycia, zdradza rzeczywiste jej korzenie wyrastające z traumy politycznego zwierzchnictwa rosyjskiego nad Polską. Na 123 lata zaborów nałożyło się doświadczenie kilkudziesięciu lat socjalistycznej inżynierii społecznej uprawianej w Warszawie przez protegowanych Moskwy. Polskie elity nie zdołały przepracować intelektualnie i strawić mentalnie naszej historii. Stała się ona pożywką dla gnębiącego je postkolonialnego kompleksu.

Postkolonializm to teoria utrzymująca, że wielowiekowa zależność polityczna kolonizowanych społeczności od imperialnych metropolii oraz ich ekonomiczna eksploatacja nie zamykają rachunku strat. Długotrwała, wielopłaszczyznowa zależność pogłębiająca różnicę w rozwoju kolonizatorów i kolonizowanych, skutkuje także przejmowaniem przez tych drugich od tych pierwszych i utrwalaniem także struktur intelektualnych. Myślenie członków dawnych kolonizowanych społeczności o sobie i rzeczywistości zewnętrznej ustrukturyzowane zostaje według kryteriów i dyskursów sformułowanych przez elity dawnych kolonialnych centrów.

W stosunku do Polaków teorię postkolonialną stosuje od zeszłej dekady profesor Ewa Thompson z Uniwersytetu Rice w Houston. Jej dociekania doprowadziły ją do ciekawych wniosków, które ukazują wewnętrzne struktury polskiego myślenia jako znacznie bardziej skomplikowane i paradoksalne niż to przedstawia klasyczny model teorii postkolonialnej.

Długa tradycja bytu państwowego w dodatku związana także wojnami ze wschodnim, wchodzącym dopiero na drogę dziejowej kariery sąsiadem, pamięć husarzy na Kremlu oraz nieusuwalny kontrast między tradycją rusko-bizantyjsko-tatarską Moskwy i rozwiniętą kulturą zaszczepioną na łacińsko-katolickim korzeniu sprawiły, że pomimo zwierzchności politycznej, jakikolwiek kulturkampf od wschodu – czy to ze strony czynowników cara, czy ideologów partii, był nad Wisłą niemożliwy. Wprost przeciwnie – polskie elity szlacheckie, czy postszlacheckie radziły sobie z upokorzeniem jeszcze bardziej umacniając w sobie przekonanie o cywilizacyjnej wyższości wobec wszystkiego co ze wschodu przychodzi nawet w warunkach politycznej, militarnej, przewagi „Moskala”. Właściwie nawet fizyczna opresyjność obcej władzy i jej materialna przewaga stawały się wręcz dowodem tej moralnej i kulturowej wyższości Polaków.

Jednocześnie jednak to poczucie wyższości traciło swoje naturalne korzenie wraz z silnym odrzuceniem staropolskiej tradycji najpierw przez reformatorskie elity ostatniego pokolenia I Rzeczpospolitej, potem także przez romantyków, którzy cofając się do przeważnie wyimaginowanych słowiańskich przodków, wzywali wersem Słowackiego do wyzwolenia się z sarmackiego „czerepu rubasznego” i opisywali „trup kontusza”. Wskutek tego, jak opisuje to Thompson przygnieceni opresją wschodu Polacy znaleźli sobie „kolonizatora zastępczego” w postaci Zachodu. Każdy kto wyrzeka na to, że poważnej części naszej socjologicznej elity za objaśnienie wszystkiego wystarczy określenie „europejskie standardy”, niechaj wspomni że i dwieście lat temu osią wokół której jakże często obracała się dyskusja o polityce w salonach Warszawy były standardy francuskie.

Polska jako pas transmisyjny

Od czasu narośnięcia kolonialnego kompleksu Polacy nie mogli po prostu prowadzić walki o własne wyzwolenie, musieli toczyć walkę o wolność wszystkich uciemiężonych, szczególnie tych uciemiężonych przez znienawidzoną Moskwę. Od tej pory Polakom nie mogło już wystarczyć pieczołowite urządzanie swojego państwa, dumali nad reorganizacją całej Eurazji. Od tej pory nie wystarcza osiągnięcie niepodległości przez siebie i sąsiadów, trzeba im jeszcze ordynować jedynie słuszne recepty polityczne, których słuszność wszakże pozostaje często w luźnym związku z konkretnymi uwarunkowaniami ich realizacji. Tylko na tym tle mogą pojawiać się takie deklaracje jak ta wygłoszona w 2011 r. przez Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego na konferencji wrocławskiego Kolegium Europy Wschodniej, kiedy to stwierdził że “Polska musi wciągnąć Białoruś do UE i NATO wbrew niej samej”. Ta kuriozalna wypowiedź jest jednak prostą konsekwencją logiki giedroycizmu.

Choć zwolennicy tej ideologii tak głośno gardłują o podmiotowości państw i narodów między Polską a Rosją, a w imię swojej wizji skłonni są poświęcać polskie interesy narodowe, szczególnie te związane z przetrwaniem na ich obszarze polskich wspólnot narodowych, giedroycizm zdradza właśnie cechy swoistego paternalizmu. Nasza wspaniałomyślna abdykacja z „przyziemnych” narodowych interesów ma być w jego logice domniemaną legitymacją do prowadzenia Litwinów, Białorusinów i Ukraińców za rękę do mitycznej Europy, owego „kryształowego pałacu” Slotedijka, gdzie nastąpił już rzekomy koniec historii i „brudnej” polityki sprzecznych interesów.

Tylko, że ani Litwini, ani Białorusini, ani Ukraińcy tej logiki nie podzielają, ani nawet rozumieją. Pierwsi znaleźli sobie drogę do Europy bez trzymania nas za rękę. Mało tego nadal obecny jest na Litwie uparty antypolonizm, a intelektualny i polityczny mainstream przez całe ostatnie 23 lata reprezentował postawę co najmniej polonosceptyczną, z przerwami na paroksyzmy wrogości. Z kolei Ukraińcy nie chcą wejść w rolę antyrosyjskiego kordonu sanitarnego o którym śnimy, a tamtejsze elity są jak najdalsze od postmodernistycznych wizji roztapiania się w ramach “wspólnego europejskiego domu”, w cudowny sposób rzekomo agregującego czy wręcz syntezującego partykularne interesy. Nawet swoista inkarnacja kozackiej siczy jaka dokonała się niedawno na kijowskim Placu Niepodległości nie zmienia faktu, że według opublikowanego w piątek sondażu Fundacji Inicjatywy Demokratyczne i Centrum Razumkowa Wiktor Janukowycz nadal ma największe poparcie jako kandydat do fotela prezydenckiego. O Białorusi już lepiej nie wspominać, z jej rachityczną opozycją bez żadnego zakorzenienia w społeczeństwie i wykazywanym przez niezależny wileński instytut NISEPI ciągle wysokim poparciem dla prezydenta Łukaszenki. Giedroycizm w gruncie rzeczy nijak nie odnosi się do realnych Ukraińców, Litwinów i Białorusinów oraz tego jak definiują oni siebie i swoje interesy. Jest raczej fantazją, dokonywaniem na nich projekcji własnych stanów świadomości.

Nie jest też chyba przypadkiem, że nośnikiem tego rodzaju kompleksu i tego rodzaju imperatywów były zwykle postrzegające się jako awangardowe grupy zrewoltowane wobec elity ale z niej się wywodzące. XIX-wieczni szlachcice – rewolucjoniści kilku kontynentów, przedwojenni piłsudczycy-prometejczycy (z których wszak wyszedł sam Jerzy Giedroyć), czy dziś okrągłostołowe elity wywodzące się od partyjnych dysydentów. Wszyscy bez wyjątku poruszający się w świecie pojęć liberalnych i lewicowych, mniej lub bardziej oderwani od mas, które nierzadko lekceważyli, krytykowali, lub których wręcz się bali.

Cały ich misyjny zapał wobec wschodu bierze się z imperatywu gorliwego szczepienia tam, przenoszenia tego wszystkiego czym tak imponuje zachód, dojmującej potrzeby bycia takim właśnie pasem transmisyjnym „zachodnich standardów”. Właśnie z tego wynikać ma wartość Polaków i cel polskiego państwa. Agenda taka faktycznie odrywa cele państwowej polityki od egzystencjalnych interesów całych grup polskiej wspólnoty narodowej, w tym szczególnie kresowych Polaków o czym tak przekonująco pisał niedawno dla portalu Kresy.pl Hipolit Jundziłł.

Przełamanie kompleksu

Oczywiście uśmierzenie giedroyciowskiego kompleksu ma wielkie znaczenie polityczne, bo przecież choć podstawowy postulat “Kultury” (niepodległość państw ULB) w dużej części został zrealizowany (przynajmniej jeśli chodzi o UL), jego nieprzytomna presja na politykę Rzeczpospolitej sprawia że jesteśmy przez Wschód definiowani całkowicie jako wróg i uprzedmiotawiani, przez Zachód nierozumiani i bagatelizowani. Nie jesteśmy nawet w stanie normalnie kooperować z instytucjonalnym Kijowem a czym przekonujemy się obecnie

Jednak krytycy gedroycizmu ze szkoły realizmu powinni pojąć, że skoro najłatwiej opisywać tę ideologię w kategoriach psychologii społecznej i antropologii kulturowej to pole do dyskusji prowadzonej na płaszczyźnie czystej racjonalności politycznej jest ograniczone. Jakkolwiek by jednak nie było przełamanie tego kompleksu to podstawowy warunek dla formułowania koncepcji polityki zagranicznej w istocie zdolnej zapewnić realizację podstawowych narodowych interesów.

Karol Kaźmierczak

1 odpowieź

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

  1. jkm_ci
    jkm_ci :

    Czas najwyższy zerwać definitywnie z tym chorym założeniem i natychmiast stworzyć nowe podwaliny polityki międzynarodowej .Przywracając właściwe proporcje i priorytety w stosunku do naszych ziem wschodnich i naszych niepodważalnych praw do nich dziś okrągłostołowe ,,elity” wywodzące się od partyjnych dysydentów. Wszyscy bez wyjątku poruszający się w świecie pojęć liberalnych i lewicowych, oderwani od mas, które nierzadko lekceważyli, krytykowali, lub których wręcz się bali. Powinni zostać pozbawieni domniemanej legitymacji do prowadzenia Litwinów, Białorusinów i Ukraińców za rękę do mitycznej Europy,bo ich antypolonizm jest porażający w swojej nienawiści i dityczy to wszystkich nowo powstałych tworów państwowych na naszych ziemiach wschodnich.Cały ich misyjny zapał wobec wschodu bierze się z imperatywu gorliwego szczepienia tam, przenoszenia tego wszystkiego czym tak imponuje zachód, dojmującej potrzeby bycia takim właśnie pasem transmisyjnym „zachodnich standardów”dla plebsu zwanego obecnymi ,,elitami”faktycznie może im to imponować tym bardziej że ich znajomość rodzimej kultury i historii jest zerowa. Agenda taka faktycznie odrywa cele państwowej polityki od egzystencjalnych interesów całych grup polskiej wspólnoty narodowej, w tym szczególnie kresowych Polaków o czym tak przekonująco pisał niedawno dla portalu Kresy.pl Hipolit Jundziłł. Jakkolwiek by jednak nie było przełamanie tego kompleksu to podstawowy warunek dla formułowania koncepcji polityki zagranicznej w istocie zdolnej zapewnić realizację podstawowych narodowych interesów tym bardziej że po zakończeniu II W.S nie mamy ani politycznie alni geograficznie żadnego pola do manewru.A poświęcanie najistotniejszych interesów Polski dla dobra i rzekomych korzyści tego płynących jest idiotyczna i prowadzi bezpośrednio do utraty suwerenności.Polska wciśnięta i przez wiele stuleci poddana presji wschodu i zachodu ma tylko jedną drogę jaką określił i Dmowski i Piłsudski Polska może być wielka albo przestanie istnieć.Należy przy tym Pamiętać że otaczają nas kraje z zasady niechętne naszemu bytowi