Ta rosyjska obsesja oznacza dezintegrację zarówno państwa jak i narodu. W perspektywie histerycznego strachu przed Rosją państwo przestaje być rozumiane jako funkcja narodu – narzędzie w jego ręku, a zaczyna być pojmowane w sposób abstrakcyjny, jako coś autonomicznego, co może posiadać swoje własne interesy, niezależne od interesów wspólnoty narodowej, która powołała je do życia. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z maszyną, która zbuntowała się przeciwko swojemu twórcy. Takie państwo nie jest dłużej państwem Polaków, zostało dawno temu przeprogramowane z funkcji realizowania polskich interesów na funkcję szkodzenia interesom rosyjskim. Jedno i drugie, mimo wszystko, nie są tym samym, choć rzeczywiście są to rzeczy na tyle do siebie podobne, że na co dzień nie zauważamy tego, co się stało.

Wydaje się, że Władysław Bartoszewski trafił w sedno, postulując swego czasu, by polska polityka zagraniczna opierała się na strategii „brzydkiej panny”. Doktryna ta głosi, że brzydka panna powinna sobie przede wszystkim uświadomić, że jest brzydka, dzięki czemu będzie w stanie uprawiać adekwatną do swojego położenia politykę, a jest nią, jak pamiętamy, bycie miłym. Kiedy jest się brzydkim, bycie miłym staje się absolutnym priorytetem. Nie zyskamy dzięki niemu szacunku, nie pozwoli nam ono zrobić kariery w towarzystwie, ale przynajmniej da nam jakieś widoki na to, że nie zostaniemy z niego wykluczeni.

W 2007 roku, gdy Bartoszewski formułował swoją polityczną doktrynę podczas kampanii wyborczej PO, politycy Prawa i Sprawiedliwości, jak się wydawało słusznie, zdemaskowali taką postawę jako przejaw narodowej mikromanii i serwilizmu. A jednak myliłby się, kto uważałby, że PiS potępia w czambuł propozycję Bartoszewskiego. Od samego początku skrycie przyznawał mu rację. Można nawet powiedzieć, że PiS posługuje się strategią „brzydkiej panny” równie sprawnie co Platforma Obywatelska, jednak z pewnymi modyfikacjami. Różnica w stosunku do partii Tuska polega na tym, że Platforma stara się być „miłą” zazwyczaj tylko dla silniejszych od Polski natomiast PiS postępuje zupełnie na odwrót i „miłym” jest tylko dla słabszych.

To z pewnością bardzo honorowo ze strony naszej opozycji, niemniej taka sytuacja powinna niepokoić każdego, komu wydaje się jeszcze, że priorytetem polskiej polityki zagranicznej powinno być realizowanie polskich interesów a nie „dobre relacje” czy nawet “przyjaźń” z jakimkolwiek państwem lub narodem na kuli ziemskiej. Wydaje się jednak, że politycy Prawa i Sprawiedliwości nie podzielają tej opinii. Słuchając ich wypowiedzi o Ukrainie można zresztą odnieść wrażenie, że Polska nie ma w tym kraju ważniejszych interesów niż utrzymanie niepodległości tego państwa oraz podtrzymywanie jego sukcesywnej modernizacji. Z punktu widzenia Ukrainy jest to z pewnością bardzo wygodna sytuacja.

Gdyby ktoś postronny chciał dowiedzieć się czegoś na temat polskich interesów na Ukrainie wyłącznie z wypowiedzi polityków Prawa i Sprawiedliwości, musiałby szybko dojść do wniosku, że Polska nie ma w tym kraju żadnego interesu, który nie byłby równocześnie interesem samej Ukrainy i to w dużo większej mierze niż Polski. W tym kontekście naszemu przyjezdnemu całkiem racjonalny musiałby się wydać postulat Adama Michnika z września 2009 roku, by połączyć Polskę i Ukrainę w jeden byt państwowy. Zresztą skoro nasze interesy pokrywają się do tego stopnia z ukraińskimi, może rozsądnie byłoby już teraz zmienić nazwę naszego kraju na „Ukraina”? To z pewnością sprzyjałoby polsko-ukraińskiemu zbliżeniu, a co najważniejsze – utrudniłoby Moskwie rozgrywanie obu narodów między sobą.

Wiele wskazuje na to, że jedynym powodem, dla którego PiS tak jednoznacznie zaangażował się w wewnętrzny spór na Ukrainie, jest fakt, że zupełnie przypadkowo jedna z jego stron jest jawnie “kremlosceptyczna”. Jak wiemy, PiS również jest partią zagorzałych kremlosceptyków (zaznaczę, że jest nim również autor niniejszego tekstu). Trudno się temu zresztą dziwić, problem polega jednak na tym, że PiS i niemal całe jego zaplecze ekspercko-medialno-moralne utożsamiają antyrosyjskość z polskim interesem na Wschodzie jako takim, do tego stopnia, że każde działanie które nie jest wprost antyrosyjskie, nie mówiąc już o takim, na którym Rosja mogłaby nawet tylko pośrednio skorzystać, jest z definicji postrzegane jako sprzeczne z polską racją stanu. Tak jakby polski interes na Wschodzie był tylko funkcją antyrosyjskości i niczym więcej.

Nie sposób tego wyjaśnić inaczej, jak potężnymi zaburzeniami natury emocjonalnej – kompleksem czy nawet traumą narodu zniewolonego przez inny naród. Taka sytuacja jest oczywiście psychologicznie usprawiedliwiona, ale warto zdać sobie sprawę z tego, że jej akceptacja skazuje nas na permanentną nienormalność.

Skutkiem wielopokoleniowej niewoli stało się przede wszystkim głębokie zwyrodnienie polskiej wyobraźni, języka, zmysłu politycznego i kultury, a co za tym idzie, również dezintegracja Polski jako wspólnoty narodowej. Polska stopniowo przestaje być autonomiczną pozytywną wartością, z którą ludzie chcą się identyfikować dla niej samej, a staje się wartością jedynie względną – poprzez negatywne odniesienie do Rosji. Nigdzie nie widać tego tak dobrze jak na Kresach. Polska polityka względem ziem utraconych to najbardziej rażący przykład tego, jak głęboko w tej patologii posunęły się nasze elity.

Najważniejszym zadaniem państwa polskiego jest bycie wehikułem polskości – nośnikiem polskiej tożsamości narodowej. Taka wydawałoby się zdroworozsądkowa definicja nowoczesnego państwa narodowego wbrew pozorom nie jest dziś truizmem. Z pewnością nie jest truizmem dla sporej części polityków PiSu i ich zaplecza intelektualnego. Definicja ta została bowiem sfalsyfikowana przez „brzytwę Giedroycia”. Z pozoru oczywiste zdanie, mówiące o tym, że „najważniejszym zadaniem państwa polskiego jest bycie nośnikiem polskości”, szybko okazuje się nieprawdziwe, gdy zastosujemy je do stosunków Polski z krajami tzw. ULB (Ukraina, Litwa, Białoruś). Otóż, gdyby twierdzenie to było prawdziwe, wówczas musiałoby z niego wynikać, że Polska nie ma na Kresach ważniejszych interesów niż zabezpieczanie tam polskiego “stanu posiadania” (a więc troska o polską mniejszość, dziedzictwo i historię). To jednak, zdaniem naszych elit, nie może być prawdą, bo przecież najważniejszym polskim interesem na terenie ULB jest szkodzenie interesom rosyjskim, a troska o interes polskiej wspólnoty narodowej na Kresach mogłaby urazić narodową wrażliwość naszych potencjalnych antyrosyjskich sojuszników. Wynika stąd, że państwo polskie musi mieć swoje własne interesy, autonomiczne względem interesów wspólnoty narodowej.

Ta rosyjska obsesja oznacza dezintegrację zarówno państwa jak i narodu. W perspektywie histerycznego strachu przed Rosją państwo przestaje być rozumiane jako funkcja narodu – narzędzie w jego ręku, a zaczyna być pojmowane w sposób abstrakcyjny, jako coś autonomicznego, co może posiadać swoje własne interesy, niezależne od interesów wspólnoty narodowej, która powołała je do życia. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z maszyną, która zbuntowała się przeciwko swojemu twórcy. Takie państwo nie jest dłużej państwem Polaków, zostało dawno temu przeprogramowane z funkcji realizowania polskich interesów na funkcję szkodzenia interesom rosyjskim. Jedno i drugie, mimo wszystko, nie są tym samym, choć rzeczywiście są to rzeczy na tyle do siebie podobne, że na co dzień nie zauważamy tego, co się stało.

Z drugiej strony dezintegracja państwa staje się możliwa dzięki dezintegracji narodu. Działa tu oczywiście sprzężenie zwrotne. Naród upokorzony i straumatyzowany utratą własnej państwowości zaczyna tę państwowość idealizować i hipostazować. Do tego stopnia, że tworzy się w nim swoisty „patriotyzm państwowy” często mylnie utożsamiany z republikanizmem. Autonomizacja państwa staje się możliwa wtedy gdy część narodu uzna, że państwo jest i powinno być właśnie tym abstrakcyjnym, oderwanym od wspólnoty narodowej, autonomicznym dziwadłem ze snu technokraty.

Z taką sytuacją mamy dziś do czynienia. I nie chodzi tu tylko o tę część naszego społeczeństwa, która jest zazwyczaj patriotycznie indyferentna, ale również, a może i przede wszystkim, o tę część naszych elit, które same siebie określają mianem „patriotycznych”. To właśnie tacy eksperci, publicyści i autorytety moralne jak Andrzej Nowak, Jerzy Targalski czy Przemysław Żurawski vel Grajewski są dziś promotorami tego sposobu myślenia. Paradoks a pewnie i tragedia całej tej sytuacji polega na tym, że dezintegracja polskiej wspólnoty politycznej dokonuje się w imię rzekomej „polskiej racji stanu”.

Z punktu widzenia integralności państwa i narodu nie ma wielkiej różnicy pomiędzy człowiekiem, który twierdzi, że najważniejszym zadaniem państwa jest zapewnienie „ciepłej wody w kranie” a człowiekiem, który wypowiada się o „interesach państwa” w sposób sugerujący niedwuznacznie, że nie ma na myśli interesów wspólnoty narodowej. Obaj rozumieją państwo w sposób abstrakcyjny. Z tą różnicą, że drugi dołącza do swojej postawy patriotyczne decorum.

W ten sposób powstała w Polsce cała kultura patriotów-państwowców, lubiąca często odwoływać się do Piłsudskiego oraz stawiać się w opozycji do tzw. tradycji narodowej. W rzeczywistości ten historyczny podział w bardzo znikomym stopniu oddaje istotę problemu z jakim mamy w Polsce do czynienia. Zarówno wśród endeków znajdowali się miłośnicy etatyzmu jak i wśród Piłsudczyków ludzie o wrażliwości narodowej. Faktem jest jednak, że ta formacja psychologiczno-intelektualna przetrwała do naszych czasów i pozostaje dziś nurtem wiodącym w myśleniu o Polsce. Mamy zatem do czynienia z rodzimą formą kompleksu postkolonialnego – z postkolonialnym etatyzmem, będącym efektem niewoli i wielowiekowego uzależnienia od Rosji. Kluczem do przezwyciężenia tej upokarzającej przypadłości jest odrzucenie kremlocentrycznego sposobu myślenia o naszych interesach na Wschodzie. Tylko przezwyciężając paniczny strach przed Rosją będziemy w stanie prowadzić podmiotową i asertywną politykę zarówno względem Kremla jak i krajów strefy ULB.

Hipolit Jundziłł

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply