Po 1989 roku kultywowane wcześniej braterstwo narodów budujących socjalizm zastąpiono braterstwem narodów zrzucających jarzmo komunizmu. Było wtedy oczywiste (a raczej przyjmowano za oczywistość), że bój toczy się o tak szczytne ideały jak wolność i demokracja. Kto nie stanął do tej walki ramię w ramię z innymi bojownikami o wolność, stawał się jej wrogiem – był po prostu komuchem. Nikt nie pytał walczących – dla kogo ta wolność i demokracja?

Co mamy za złe Erice Steinbach?

Najpierw, że postanowiła wystąpić projektem pod nazwą „Widoczny Znak“, mającym upamiętniać wysiedlenia Niemców ze wschodnich rubieży Rzeszy i z Czechosłowacji. Dalej, że lansując swój projekt zdawała się zapominać o innych ofiarach przesiedleń dokonanych w trakcie i po II wojnie światowej. Co więcej, protestując przeciw „wypędzeniom“ pani Steinbach zauważa, że Polska i Polacy mają swój dział w cierpieniach zadanych „wypędzonym“ i oczekuje jakiegoś rodzaju, przynajmniej moralnej, satysfakcji z naszej strony. Na dodatek szefowa niemieckich ziomkostw wprawdzie niechętnie przyznaje, iż praprzyczyną nieszczęść niemieckich „wypędzonych“ była wojna, którą rozpętali właśnie Niemcy, to jednak zaraz dodaje, iż nawet zbrodnie wojenne Niemiec nie usprawiedliwiają masowych „wypędzeń“ niemieckiej ludności cywilnej. „Wojnę rozpętał Hitler, a nie kobiety i dzieci“ – powiada.

Jest więc dość powodów, żebyśmy nie lubili pani Steinbach.

Szczególnie niestosowne wydają się nam pretensje o „wypędzenia“ Niemców kierowane pod adresem Polski i Polaków. Przesiedlenia Niemców (podobnie jak Polaków z kresów wschodnich) dokonywały się na mocy decyzji zwycięskich mocarstw, tymczasem do moralnych rozliczeń „wypędzeń“ Steinbach wzywa, jako jedynych, właśnie Polaków.

Mimo wszystko pojednawcze gesty ze strony niemieckich ziomków wzbudziły ze strony polskiej zainteresowanie. Przyczyniło się do tego satysfakcjonujące uregulowanie stosunków międzypaństwowych z Niemcami, w szczególności ostateczne uznanie zachodniej granicy Polski (co nastąpiło – warto to przypomnieć – dopiero w 1990 roku). Zaczęły się pojawiać głosy, że poczucie krzywdy wśród niemieckich „wypędzonych“ jest w istocie rzeczy zrozumiałe, a żądanie jakiegoś moralnego zadośćuczynienia z naszej strony – być może usprawiedliwione. Po stronie polskiej nie brakło nawet gotowości do złożenia niemieckim „wypędzonym“ swego rodzaju wyrazów ubolewania (najbardziej dobitnie uczynił to zresztą już w 1995 roku Władysław Bartoszewski, ówczesny minister spraw zagranicznych, w jak najbardziej oficjalnym wystąpieniu w Bundestagu).

Po ostatecznym uznaniu polskiej granicy zachodniej przez zjednoczone Niemcy coraz trudniej było też widzieć w wystąpieniach Eriki Steinbach poważne próby podważenia porządku jałtańskiego (czytaj: granic nakreślonych śmiałymi pociągnięciami ołówka Josifa Wissarionowicza), którego podwaliny – nie tylko rozwiązania terytorialne – wydają się być – po z górą sześćdziesięciu latach! – nadspodziewanie trwałe (wbrew rozpowszechnionym opiniom, że porządek ten został ze szczętem obalony w wyniku przemian z 1989 roku).

I wszystko zdawało się zmierzać w kierunku załagodzenia wzajemnych zadrażnień, aż do czasu, kiedy w 2002 roku Erika Steinbach uznała, że „wypędzenia“ Niemców wymagają symbolicznego upamiętnienia w postaci owego „Widocznego Znaku“. Wywołało to po stronie polskiej na powrót silne wzburzenie, ustawiało bowiem niemieckich „wypędzonych“ w roli jedynych ofiar pojałtańskich porządków. Przypomniano, że takie ofiary są przecież i po drugiej stronie. To Polacy przesiedleni ze wschodnich kresów II Rzeczpospolitej. Szkopuł w tym, że o tych ofiarach nie pamiętaliśmy my sami, a przypomniała nam o nich właśnie Erika Steinbach.

Trzeba też przyznać, że szefowa niemieckich „wypędzonych“ okazała zrozumienie dla naszych obiekcji – głosiła gotowość przekształcenia swego „Widocznego Znaku“ w instytut upamiętniający wszystkie „wypędzenia“. Coraz liczniejsi rzecznicy polsko-niemieckiego pojednania ochoczo podjęli taki projekt. Jak pamiętamy, rozważano możliwość nadania mu charakteru międzynarodowego i zlokalizowania jego siedziby w jakimś innym miejscu – nie w Berlinie, a na przykład we Wrocławiu. Ostatecznie jednak upadł i – jak to wyraźnie widać z perspektywy lat – upaść musiał.

Stało się tak niekoniecznie dlatego, że między uczestnikami tych debat wybuchały spory, w jakich proporcjach miałyby zostać uwzględnione losy niemieckich i polskich „wypędzonych“, jak należy przedstawić przyczyny „wypędzeń“ i gdzie miałby zostać „Widoczny Znak“ umiejscowiony.

Zasadniczą przyczyną okazał się brak Polskich „wypędzonych“, których losy miałyby być też, wspólnie, upamiętnione.

W świetle polityki prowadzonej przez wszystkie rządy Polski, tej zniewolonej, i tej wolnej i demokratycznej, żadnych polskich „wypędzonych“, uciekinierów czy choćby zwyczajnych przesiedleńców po prostu nie ma. Są tylko „repatrianci”. Politykę wobec tej kategorii ludności, jak i same określenia „repatriacja“, „repatrianci“ wolna Polska odziedziczyła po PRL. Miały one wtedy taki sam propagandowy ładunek jak niemieckie „wypędzenia“ i „wypędzeni“, choć ich przesłanie wyrażało zgoła przeciwstawne intencje. O ile słowo „wypędzeni“ miało sugerować, że chodzi o ludzi, którym stała się krzywda, a „wypędzenie“ było aktem niesprawiedliwości, to kreślenie „repatrianci“ miało w rzeczywistości PRL oznaczać szczęśliwców, którym po kilkuwiekowej tułaczce na obczyźnie – słusznie zwróconej jej prawowitym dziedzicom, braciom Ukraińcom, Białorusinom, Litwinom – dane było powrócić na łono Ojczyzny i zamieszkać na ziemiach po wiekach odzyskanych. A ich problemy zostały w Polsce Ludowej rozwiązane tak doskonale, że po niedługim czasie i słuch po nich zaginął.

To „ostateczne rozwiązanie“ kwestii polskich przesiedleńców w pełni obowiązywało i obowiązuje także w wolnej Polsce. Na przełomie burzliwych lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych polscy „repatrianci“ wprawdzie pojawili się na firmamencie politycznym, ale tylko jako „miłośnicy“ takich czy innych ziem i miast na Kresach wschodnich, rozdzielonych po wojnie między państwa ościenne. Co ciekawe, w powszechnie używanej terminologii „miłośnicy“ nie przestali być szczęśliwymi „repatriantami“. Tak mówią o nich nadal przedstawiciele władz polskich, tak mówią i piszą historycy, dziennikarze, tak mówią zwykli ludzie z ulicy i tak mówią o sobie sami zainteresowani (Zaiste zniewalająca jest potęga propagandy!).

Skoro więc z jednej strony ciągle mieliśmy (i mamy) do czynienia ze szczęśliwymi „repatriantami“, a z drugiej – z niezadowolonym ze swego losu „wypędzonymi“, to czy wolno się dziwić, że na scenie politycznej pojawiła się Erika Steinbach z jej „Widocznym Znakiem“? Należałoby się raczej dziwić, gdyby się nie pojawiła.

Domaga się natomiast odpowiedzi inne pytanie: Skąd się bierze ta przepastna różnica w traktowaniu ludności, która w obu przypadkach ma prawo czuć się ofiarami pojałtańskich porządków?

W warunkach, kiedy rząd RFN zwlekał z oficjalnym uznaniem zachodniej granicy Polski, a niemieccy ziomkowie mniej lub bardziej zdecydowanie kwestionowali jej prawomocność, polskim „repatriantom“ wypadało siedzieć cicho. Miała tego wymagać polska racja stanu, nakazująca działać na rzecz utrwalenia tych granic – ugruntowania pozycji Polski na mapie Europy. Przypominanie o krzywdach rodaków przesiedlonych z Kresów wschodnich mogłoby w tych warunkach sugerować, że są również w Polsce siły nie całkiem zadowolone z ustanowionego w Jałcie porządku, w dodatku mogące w jakiejś mierze poczuwać się do wspólnoty losów z niemieckimi „wypędzonymi“.

Trudniej natomiast zrozumieć, dlaczego po tym, jak sprawa zachodnich granic została przed dwudziestu laty ostatecznie przypieczętowana, a „repatrianci“ wyłonili się z PRL-owskiego niebytu w nowym wcieleniu „miłośników“, nic się w ich sytuacji nie zmieniło. Nikt z nimi nie chciał rozmawiać, ani słuchać. Nikt nie zapraszał ich do stołu pojednawczych polsko-niemieckich rozmów. Ba, oni sami niczego dla siebie nie żądali. Co najwyżej upominali się o zabezpieczenie praw pozostałych poza granicami Polski ziomków, ale byli zawsze skutecznie uciszani. Dlaczego? Wymagała tego rzekomo niezmiennie polska racja stanu.

Tym razem racja stanu wymagała utrzymania dobrych stosunków z wybijającymi się na niepodległość wschodnimi sąsiadami. Powstrzymywało to przed robieniem czegokolwiek, co mogłoby ten ogólny marsz ku wolności postradzieckiego świata zakłócić czy utrudnić. Było zaś o to niezwykle łatwo ze względu na to, że kultywowany u naszych sąsiadów obraz dziejów (częściowo wspólnych) wyklucza istnienie nie tylko jakichś polskich „wypędzonych“, ale także (a może przede wszystkim) „miłośników“ ziem, które tylko im wolno darzyć prawowierną miłością. Dla Litwinów, na przykład, są to byli koloniści, którzy po kilkuset latach dominacji nad Litwą i dwudziestoletniej okupacji Wileńszczyzny między wojnami powrócili wreszcie do Polski; dla Ukraińców – niedobitkami polskich panów, batożących ukraińskiego chłopa i wybijających mu z głowy jego ukraińską tożsamość.

W tej sytuacji przypominanie jakichkolwiek związków z Kresami wschodnimi stało się także w wolnej Polsce rzeczą „niepolityczną“. Ograniczenia aktywności polskich „miłośników“ litewskich ziem, nadmiernie jego zdaniem rozbuchanej, domagał się przecież niejednokrotnie ojciec niepodległości Litwy Vytautas Landsbergis, który w jednej z wypowiedzi chętnie składanych w Warszawie dramatycznie wołał: „To nas obraża!“; nikt wtedy nie ośmielił się zadać mu pytania, co właściwie obraża Litwinów w działalności miłośników Wilna czy Nowogródka; odpowiedź nie jest trudna – Landsbergis chciał powiedzieć: Polacy są bezczelni. Zamiast wstydzić się za niesławne lata dominacji w czasach I Rzeczpospolitej i okupacji Wileńszczyzny w okresie międzywojennym, zamiast nas przeprosić i starać się wynagrodzić wyrządzone krzywdy, oświadczają się z miłością do ziem odwiecznie naszych. Przypomnijmy, że właśnie od tego chciała zacząć regulację swoich stosunków suwerenna Litwa z suwerenną Polską. Jako jedyna nie zadowoliła się bezwarunkowym uznaniem jej pojałtańskich granic. Warunkiem zawarcia traktatu o wzajemnych stosunkach czyniła potępienie zbrojnego zajęcia Wilna przez generała Żeligowskiego w 1919 roku i uznania, że Wileńszczyzna w okresie międzywojennym była terytorium okupowanym przez Polskę. Mimo gotowości przychylenia nieba niepodległej Litwie nasi negocjatorzy nie mogli przyjąć tak sformułowanych warunków wstępnych (i byli dumni, że oparli się silnej presji Wilna). Targi trwały do 24 października 1994 roku, kiedy to strona litewska zrezygnowała z egzekwowania swoich postulatów i poczuła się zmuszona do podpisania – jako ostatnia spośród krajów postsowieckich – traktatu z Polską. (Uważna lektura tego dokumentu przekonuje jednak, że zrezygnowała nie całkiem, a specjalna uchwała Sejmasu i późniejsze wypowiedzi czołowych litewskich polityków dowodziły, że właściwie wcale nie zrezygnowała). W tym dokumencie, poza zwyczajowymi formułkami zamieszczanymi w traktatach o przyjaźni, kluczowe miejsce zajmowała (podobnie jak w późniejszym traktacie z Niemcami) kwestia ochrony praw mniejszości narodowych. Na Litwie rzesza nie do końca „repatriowanych“ i pamiętających kim są Polaków okazała się całkiem pokaźna (według raczej niewiarygodnych statystyk oficjalnych jest ich obecnie 230 tysięcy).

Prawa owych „nierepatriantów“ (i oczywiście prawa mniejszości litewskiej w Polsce) zostały w traktacie z Litwą ujęte dość szczegółowo w czternastu artykułach. Rodacy z Wileńszczyzny zawdzięczają to zapewne antypolskim wypadom sajudisowskich polityków, co zmuszało negocjatorów z Warszawy do poświęcenia kwestii praw mniejszości polskiej więcej uwagi. We wcześniejszym o bez mała dwa lata traktacie z Ukrainą kwestię tę odfajkowano zdawkowo w artykule 11.

Tak w jednym, jak i w drugim przypadku problemy ochrony praw polskich mniejszości narodowych nie odgrywały w polityce władz polskich (w odróżnieniu od rządów Niemiec) istotnej roli. Naczelnym nakazem było utrzymanie przyjaznych stosunków z sąsiadami. Wkrótce też okazało się, że szczegółowe zapisy w traktacie polsko-litewskim nie mają żadnego znaczenia, ponieważ strona litewska żadnego z nich nie zrealizowała i – jak wszystko na to wskazuje – nie zamierza zrealizować (byłoby to bowiem sprzeczne ze strategicznym celem polityki litewskiej, którym jest pełna lituanizacja wcielonej do Litwy części Wileńszczyzny i możliwie dokładne zatarcie pozostałych na tych terenach śladów polskości).

Nieco inne oblicze ukazuje nam świeżo upieczone niepodległe państwo ukraińskie. O ile nacjonalizm litewski występuje w demokratycznym przebraniu, to nacjonalizm ukraiński zachowuje jeszcze zgrzebne sowieckie szaty (z tym wiekszą dozą słuszności można to powiedzieć o nacjonalizmie białoruskim). Jest mniej agresywny, ale trudno powiedzieć, żeby był przyjazny dla tamtejszych Polaków, albo że jest mniej niechętny wobec wszystkiego co polskie. Bez względu na to, jak nieprzyjemna wyda się dla nas taka konstatacja, musimy przyjąć do wiadomości fakt bezsporny: nasi sąsiedzi ze wschodu nas nie lubią!

Rządy niepodległej Polski przyjęły postawę ignorowania, przymykania oczu na przejawy historycznych resentymentów, których nam nie szczędzą nasi partnerzy. Przez kilka lat perswadowały Litwinom wspólne potępianie generała Żeligowskiego; milczały, kiedy w Wilnie toczyły się procesy (par exellence polityczne) przeciw tzw. autonomistom, przyjmując bez zastrzeżeń argumentację, że godzili oni w integralność terytorialną Litwy; ze spokojem przyjmowały litewskie ataki na Armię Krajową, która w czasie wojny – w ujęciu oficjalnej propagandy – nie tylko nielegalnie działała na Litwie Wschodniej, ale dopuściła się licznych zbrodni na litewskiej ludności (skrupulatnie zewidencjonowanych przez specjalną komisję). Dla dobra wzajemnych stosunków rozliczyliśmy wspólnie z Ukraińcami Armię Krajową z działań podejmowanych na terytorium dzisiejszej Ukrainy i zrobiliśmy szereg ważnych kroków w kierunku zbliżenia poglądów na temat roli Ukraińskiej Powstańczej Armii w czasie II wojny światowej, która według Ukraińców po prostu walczyła o niepodległość Ukrainy, choć według Polaków dokonywała masowej rzezi polskiej ludności (w ramach akcji określanej dziś jako czystka etniczna).

Mimo mnożenia się oznak, że nasze pojednawcze gesty nie czynią na partnerach żadnego wrażenia, praktykowana wobec nich polityka niewzruszonej przyjaźni pozostawała w mocy. Jej naczelną zasadę najlepiej odzwierciedla artykuł pod znamiennym tytułem „Nie drażnijmy sąsiadów”, opublikowany w styczniu 2009 roku w „Rzeczpospolitej” w związku z pomysłem zorganizowania muzeum Kresów Wschodnich (można domniemywać, że projektodawcy mieli na myśli coś w rodzaju odpowiednika „Widocznego Znaku” Eriki Steinbach). Powstanie takiego muzeum – ostrzegał autor artykułu – „może radykalnie pogorszyć stosunki z naszymi wschodnimi sąsiadami”. Tym samym los projektu można było z góry uznać za przesądzony, jego realizacja stałaby się przecież kamieniem obrazy dla Vytautasa Landsbergisa, a zapewne także dla członków rady miasta Lwowa, jeśli nie samego prezydenta Juszczenki. A zatem sprzeczna z polską racją stanu. Jeszcze większą dbałość o budowanie strategicznego partnerstwa ze wschodnimi sąsiadami wykazała “Gazeta Wyborcza”.

Na przykład w czasie wizyty w Polsce prezydenta Wiktora Juszczenki na początku września 2009 roku nie tylko życzliwie przedstawiła jego wizję ostatecznego przezwyciężenia różnic poglądów na temat rzezi wołyńskiej, ale starała się ją uzasadnić. W opublikowanym na jej łamach wywiadzie ukraiński prezydent wyraził pogląd, że godne ubolewania wydarzenia na Wołyniu były rezultatem wojennego zamętu, w którym obie strony dopuszczały się, w ferworze walki, okrucieństw i zbrodni. Cóż nam pozostaje, po 65 latach, poza wzajemnym wybaczeniem i pojednaniem? Argumentację prezydenta Juszczenki twórczo rozwinął w komentarzu na temat tej wizyty dziennikarz „Gazety Wyborczej”. „Polska historiografia uważa – napisał – że sprowokowali go [konflikt polsko-ukraiński] dowódcy UPA, chcąc oczyścić te ziemie z Polaków w nadziei, ze uda się tam stworzyć państwo ukraińskie. Ukraińscy historycy – choć potępiają zbrodniczy charakter antypolskiej czystki UPA – najczęściej twierdzą, ze był to element straceńczej walki o własne państwo.” Czyli powinniśmy być wyrozumiali – chodziło wszak o niepodległość Ukrainy. Powinniśmy też odrzucić zakorzeniony w Polsce stereotyp, „że podczas konfliktu na Wołyniu zabijali Ukraińcy, a Polacy byli wyłącznie ofiarami. W rzeczywistości ukraińskich wiosek zniszczonych w ramach polskich akcji odwetowych było więcej, choć prawdą jest, że w starciach polsko-ukraińskich podczas II wojny światowej zginęło kilkakrotnie więcej Polaków niż Ukraińców”. W sumie więc jedni są warci drugich (Swoją drogą nasuwa się pytanie, jaki przelicznik spalonych wiosek na zabitych ludzi zastosował dziennikarz „Gazety”, żeby wyszło fifty-fifty).

Cytowane artykuły, choć nawiązywały do wydarzeń chwili, doskonale oddają istotę tzw. polskiej polityku wschodniej realizowanej konsekwentnie od 1989 roku. Rozwijanie przyjaznych stosunków, a z czasem budowanie strategicznego partnerstwa z Litwą i Ukrainą wymaga od nas – w przekonaniu posierpniowych elit politycznych – nie tylko unikania za wszelką cenę drażnienia partnerów, ale też wielkiej powściągliwości w reagowaniu na ich posunięcia, mogące drażnić naszą wrażliwość. I, jak dotąd, wszelkie próby, jakim nas na tę okoliczność poddawali, przechodziliśmy celująco.

Nasuwa się tu pytanie, skąd się bierze owa polityka totalnego zaprzaństwa wobec kresowej spuścizny I i II Rzeczpospolitej i politycznego kanibalizmu wobec pozostałych tam rodaków, każącego poświęcać ich interesy w imię “strategicznego partnerstwa” z “bratnimi” narodami za wschodnią granicą i rzekomej racji stanu III czy IV Rzeczpospolitej?

Po 1989 roku kultywowane wcześniej braterstwo narodów budujących socjalizm zastąpiono braterstwem narodów zrzucających jarzmo komunizmu. Było wtedy oczywiste (a raczej przyjmowano za oczywistość), że bój toczy się o tak szczytne ideały jak wolność i demokracja. Kto nie stanął do tej walki ramię w ramię z innymi bojownikami o wolność, stawał się jej wrogiem – był po prostu komuchem. Nikt nie pytał walczących – dla kogo ta wolność i demokracja? Tymczasem już program litewskiego Sajudisu nie pozostawiał żadnych złudzeń, że odradzająca się Litwa ma być Litwą dla Litwinów. Przypominały o tym później liczne napomnienia, kierowane przy różnych okazjach do Nie-litwinów: “Tu jest Litwa!”

Braterstwo walczących o wolność i demokrację cementowało się w czasie wspólnych starań o członkostwo NATO i Wspólnoty Europejskiej. Legitymacją wstępu było oczywiście zbudowanie funkcjonującej demokracji i gospodarki rynkowej, ale także wolne od jakichkolwiek zadrażnień stosunki z sąsiadami. Europa Zachodnia i Stany Zjednoczone miały dość kłopotów z Bałkanami. Toteż nasze stosunki z sąsiadami na Wschodzie były nie tylko wolne od tego rodzaju skaz, ale wręcz “wzorcowe”. Przy okazji można ich było protekcjonalnie poklepywać po plecach, udzielając popaprcia dla ich aspiracji i nie kryjąc ambicji objęcia przywództwa w regionie. Tymczasem niektórzy protegowani, jak Litwa i jej nadbałtyccy sąsiedzi, udowodnili, że tam gdzie chcieliśmy ich doprowadzić mogą z łatwością dotrzeć sami, albo – jak Ukraina czy zwłaszcza Białoruś – nie bardzo chcą maszerować we wskazanym kierunku. Politycy z Warszawy nie chcieli przy tym zauważać, że zwłaszcza zdradzanie się z przywódczymi ambicjami nie tylko nie zachęca, ale może silnie odstręczać sąsiadów ze wschodu od współpracy; że skłonni oni widzieć w tym odradzanie się polskiego “imperializmu” i oczekiwać co najmniej przeprosin za doznane w przeszłości krzywdy (nie ważne – rzeczywiste czy wyimaginowane).

Balsamu na te nie do końca zabliźnione rany miała dostarczyć “doktryna Giedroycia” – idea pojednania ze wschodnimi sąsiadami za cenę “rezygnacji” z Wilna i Lwowa. Akt ten miał nam zjednać ich sympatię (jeśli już nie od razu miłość), co umożliwiłoby zbudowanie jakiegoś rodzaju kordonu chroniącego te narody przed wielkorosyjskim ekspansjonizmem. Przypomnijmy, że ideę tę sformułował po raz pierwszy młody ksiądz Józef Majewski w słynnym liście do paryskiej “Kultury” w 1952 roku, a więc w czasie kiedy z Wilna i Lwowa “zrezygnował” za nas Józef Stalin, a obdarowane przezeń narody przyjęły dar z należną nam (według księdza Majewskiego) wdzięcznością. Mimo to ta martwo urodzona doktryna była z niemałą inwencją rozwijana przez Juliusza Mieroszewskiego i konsekwentnie propagowana przez Redaktora i jego współczesnych wielbicieli i pozostaje do dziś niewzruszoną podstawą ideowo-polityczną polityki wschodniej Polski. Do świadomości polityków z Warszawy wszelkiej maści zdawał się nie docierać fakt, że ani przez moment nie przystawała ona do otaczającej nas politycznej rzeczywistości, jak i to, że przynosiła coraz bardziej rozczarowujące rezultaty. Nadal powtarzano hasło “Nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy, nie ma wolnej Ukrainy bez wolnej Polski”, mimo że jeśli kiedykolwiek miało jakąś realną treść, to z biegiem czasu stawało się coraz bardziej pustym sloganem. Teraz, na szczęście, wolną Polskę można sobie doskonale wyobrazić bez wolnej Ukrainy. Wolna Polska nie może natomiast pretendpować do roli gwaranta niepodległości Ukrainy.

Teraz, kiedy widzimy coraz wyraźniej kompletne załamanie polityki serdeczności wobec Litwy i Ukrainy, kiedy zamiast odwzajemnienia uczuć sympatii i wdzięczności za poparcie ich niepodległościowych aspiracji, wraz z okrzepnięciem tej niepodległości prędzej możemy się spodziewać wysunięcia żądań zwrotu Suvalkiji i Zasańnia, polscy wyznawcy doktryny Giedrojcia okazują kompletną bezradność, starają się po prostu nie zauważać własnej klęski. Wśród coraz głośniejszych narzekań na nieustępliwość Litwinów w kwestiach praw mniejszości polskiej i narastającej konsternacji wobec odradzającego się kultu Stepana Bandery na Ukrainie nadal słyszymy deklaracje podziwu dla światłej myśli Jerzego Giedroycia. Wygląda więc na to, że wypadnie nam długo czekać na myśli lepiej objaśniające rzeczywistość, w której żyjemy. Uparty jest żywot mitu.

Eugeniusz Możejko

0 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply