Wileńskie panienki i zaścianki cz. 1

To miałem właśnie sprawdzić gdy na zlecenie portalu Kresy.pl wyruszałem w prawdziwie archeologiczną wyprawę na Wileńszczyznę. Zlecenie było płatne, żadna amatorszczyzna czy ckliwe miłośnictwo, polegało na zebraniu tego co pozostało w materii i pamięci po polskich zaściankach na Wileńszczyźnie.

Najpierw pomysł zdawał się szalony lub co najmniej nierealny. Bo jak można wyobrazić sobie aby po pół wieku sowieckiej pierekowkii urawniłowki, po wywózkach na wschód i tzw. repatriacji będącej w istocie ekspatriacją na zachód, po dwudziestu latach globalizacji i lituanizacji pomijając już wcześniejsze sięgające w głąb XIX stulecia procesy modernizacyjne, mogły jeszcze na Wileńszczyźnie pozostać szlacheckie zaścianki i zaściankowa szlachta. Czy mogli jeszcze na tej tak ciężko doświadczonej w minionym stuleciu ziemi przetrać Dobrzyńscy, Domejkowie i Dowejkowie, Poczobuttowie ciągnący swe rodowody od czasów Jagiellonów zasiedlający stronice najsławniejszego eposu Polaków i niezliczone karty romantycznych powieści i historycznych rozpraw?

To miałem właśnie sprawdzić gdy na zlecenie portalu Kresy.pl wyruszałem w prawdziwie archeologiczną wyprawę na Wileńszczyznę. Zlecenie było płatne, żadna amatorszczyzna czy ckliwe miłośnictwo, polegało na zebraniu tego co pozostało w materii i pamięci po polskich zaściankach na Wileńszczyźnie, szczególnie w jej południowej części przylegającej dziś do granicy z Białorusią, od Ejszyszek przez Soleczniki po Bujwidze. Aktualne spisy ludności wykazują, że na tym terytorium nadal przeważa ludność polska a w niektórych miejscowościach, np. w wymienionych miasteczkach przekracza ona 90 % mieszkańców. Skoro więc – kombinowałem – żyje tam tam wielu rodaków to i o szlachcie zaściankowej ktoś będzie pamiętał. Mówił mi już o tym wcześniej Staś Poczobutt z Grodna sam wiodący się z miejscowej szlachty, który miał poddać tej samej penetracji, obszary po stronie białoruskiej przylegając do pilnie dziś strzeżonej granicy litewskiej będącej w tym miejscu zewnętrzną granicą Unii Europejskiej. Nadzieje na sukces wzmocnił też nieoceniony “Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i Litwy” dzieło wprawdzie leciwe ale solidne i sumienne, wymieniające najmniejsze wioszczyny, informujące skrupulatnie czy to wieś chłopska, czy rządowa, czy pański folwark albo majątek, czy wreszcie szlachecki zaścianek albo też szlachecka okolica. Największym odkryciem były jednak kartograficzne arcydzieła przedwojennego Wojskowego Instytutu Geograficznego, mapy 1: 100 000 skrupulatnie dokumentujące to co Słownik Geograficzny opisuje. Tam gdzie zaścianek literka “z” , tam gdzie okolica “o”. czyli wszystko jasne jak na dłoni. Na obszarze moich zainteresowań naliczyłem około stu miejscowości w ten sposób oznaczonych. Nic tylko jechać i odnajdować, sprawdzać, dokumentować, zabezpieczać ślady jak niegdyś zalecał Włodzimierz Odojewski, piewca kresowej dawności.

Wprawdzie ideolodzy litewskiej narodowości twierdzą, że dzisiejsi Polacy mieszkający na Wileńszczyźnie to zwyczajnie potomkowie spolonizowanych niegdyś Litwinów to jednak jest faktem niewątpliwie historycznym, że polskie osadnictwo wkroczyło na ziemie litewskie ostatnich Jagiellonów, a nabrało rozmachu po Unii Lubelskiej (1569). Wtedy to zwarty obszar drobnoszlacheckiego, polskiego osadnictwa ciągnący się po obydwu stronach dzisiejszej granicy litewsko-białoruskiej dotarł aż na Łotwę w okolice Dyneburga (dziś łotewski Daugavpils). Osadnicy wywodzili się z Mazowsza i Podlasia gdzie rody szlacheckie były liczne i ubogie a głód ziemi uprawnej był wielki. Kolonizatorami byli ziemscy potentaci – litewscy magnaci i królewscy urzędnicy a terenem kolonizacji była nieprzebyta, dziewicza puszcza rozciągająca się nad Niemnem, Mereczanką, Wersoką, Solczą. Dlatego w pierwszych dziesięcioleciach osadnicy zajmowali się jej karczowaniem uprawiając na wielką skalę, dochodowe podówczas „przemysły leśne”, eksport masztowych sosen i wańczosu (klepki do wyrobu beczek), produkcję węgla drzewnego i potażu. Gdy zabrakło drewna trzeba było schylać kark nad mało urodzajną w tych okolicach niwą, jako, że choć zaliczali się do szlachty prawie żaden z nich nie miał pańszczyźnianego chłopa. Co gorsza, tak jak w rodowych okolicach, plenili się nadzwyczaj i rodzinne podziały szybko sprawiły, że stali się oni w większości owymi szlachcicami siedzącymi na tak wąskich zagonach, że – jak powiadano – gdy siądzie na nich pies to ogon ułożyć musi na polu sąsiada. Te ciągle podziały rodzinne sprawiły też, że obok klasycznej wsi szlacheckiej, zwartej, niekiedy nawet obronnej, zamieszkałej przez członków jednego rodu która w literaturze zapisała się pod nazwą zaścianka, pojawiły się też okolice, wsie rozproszone, złożone z pojedynczych siedlisk usytuowanych pośrodku zagonów należących do jednej rodziny.

Upadek Rzeczpospolitej Obojga Narodów oznaczał również powolny kres drobnej, polskiej szlachty nad na Wileńszczyźnie. Sam narodowy wieszcz, który również wywodził się z tej społeczności, w swym szlacheckim eposie przywołuje czasy świetności zaściankowego Dobrzyna, ale też wieszczy upadek:

„Niegdyś możny i ludny, bo gdy król Jan Trzeci

Obwołał pospolite ruszenie przez wici,

Chorąży województwa z samego Dobrzyna

Przywiódł mu sześćset szlachty. Dziś rodzina

Zmniejszona, zubożała; dawniej w pańskich dworach

Lub wojsku, na zajazdach, sejmikowych zborach

Zwykli byli Dobrzyńscy żyć o łatwym chlebie.

Teraz zmuszeni sami pracować na siebie”.

Bo bitna i patriotyczna zaściankowa szlachta ponosiła największe ofiary w wyzwoleńczych zrywach i największe cierpiała represje z których najdotkliwszą okazały się jednak nie carskie zsyłki i kazamaty ale wieloletnie działania Heroldii Wileńskiej, urzędu powołanego po stłumieniu powstania listopadowego do weryfikacji szlachectwa i całymi wioskami degradującego drobną szlachtę do statusu chłopskiego, wysiedlającego ją na stepy nadwołżańskie, wcielającego w sołdaty. Później przyszły jeszcze straszliwsze szaleństwa XX stulecia z półwiekowym zbrodniczym społeczno-gospodarczym eksperymentem sowieckim, który już wybitnie nie sprzyjał tradycji drobnoszlacheckiej.

Chwilowe wytchnienie przyniósł okres międzywojenny gdy na Wileńszczyznę powróciła Polska wywalczona w 1920 roku szablami kresowych szlachciców. Jej śladami zainteresował się wtedy Józef Mackiewicz, być może dlatego, że zaścianek Mackiewicze również możemy znaleźć na WIG-owskich mapach tych terenów. W 1929 na łamach “Słowa” opublikował reportaż “Kto zbadał puszcz litewskich…”, w którym zbliżając się od Wilna, czyli od północy takim ujrzał teren aktualnie swoich a teraz moich przyszłych penetracji: “Czy od Olkienik, czy od Woronowa się jedzie do Ejszyszek, czy też dalej stamtąd na Raduń (teraz to już Białoruś – Z.S.), ma się czasem wrażenie jakby człowiek kartki z Pana Tadeusza obracał. Tylko patrzeć jak na wzgórzu błysną białe ściany soplicowskiego dworu. I wszystko wokół tak jak to w pierwszej księdze opisane. Jakieś specjalnie charakterystyczne piętno posiada ta ziemia, jakby sielanka jaka. /…/ Oczu po prostu oderwać niepodobna. Grunty przeważnie dobre miejscami kamieniste, zagony wysokie, na litewski sposób uprawiane. Są i dwory większe ale charakter nadają tu zaścianki szlacheckie, zwane jak wszędzie na Litwie – okolicami. Tych okolic i małych folwarków jest tu o wiele, wiele więcej niż wsi chłopskich. Nie zliczyć je wszystkie, te Marciniszki, Lubkiszki, Jaworzyszki, Montwiliszki, Zubiszki, Songiniszki, Januszyszki i te Wiszkuńce, Wilkańce, Hancewicze…”

I oto sen spełnia się na jawie, obydwie podróże łączą się ponad czasem gdy i my od południowego-zachodu wprawdzie – wjeżdżamy na Litwę z niezmiennym – jak przystało na wychowanka PRL-u – drżeniem serca mijając dziś nieszkodliwy i rozpadający się a niegdyś tak trudny do przebycia wrak granicznej strażnicy w Ogrodnikach. Szeroko otwarty i przez wszystkich ignorowany jest pouczającą przypowieścią do słuszności politycznych marzeń zgoła przecież fantastycznych zarówno w czasach pana Józefa jak i w naszej niedawnej epoce w której przyszło nam przeżyć młodość.

Najpierw jechaliśmy przez kraj litewski i tylko po litewsku przemawiano do nas gdy kupowaliśmy chleb ciężki i czarny a w smaku niezrównany, gdy smakowaliśmy równie sławny tris divinis dziś ukryty pod kabalistyczną cyfrą 999, albo alus prusenos w półtoralitrowej plastikowej butelce z wizerunkiem mitycznego Wyrwidęba. Tak jechaliśmy aż do Koleśnik. Było dojrzałe lato pyliły łąki i zboża, powietrze miało chlebowy smak a droga na królewskie Miedniki biegła przez krajobraz jakby dopiero niedawno wyzwolony z objęć lodowcowego pokrowca (przyjdzie lodowiec i to będzie nasz pokrowiec powiadał Edward Stachura), rozwijający swój zielony pióropusz nad ciemnym, północnym niebem. Błękitem kusiły rynny i kotły jezior błyskające w ciemnej zieleni lasów, drogę zastawiały ozy, sandry i drumliny a my niezłomnie zdążaliśmy ku naszemu przeznaczeniu.

W Koleśnikach już za Niemnem nagle jak nożem uciął, okolica otworzyła się płaska, otwarta, lekko sfalowana, na pierwszy rzut oka prawie bezludna, łagodna i jakaś dawna, archaiczna. I od tej pory przez wiele dni słyszałem już tylko polską mowę, polszczyznę kresową, ,śpiewną, dawną. Ale też kilka dni wystarczyło, żeby stwierdzić, że teraz w szlacheckich zaścianka i okolicach Wileńszczyzny nadeszła pora gaszenie świateł. Z około stu widniejących na WIG-owskich mapach przedwojennych osad, faktycznie – to znaczy jako historyczny punkt osadniczy – przetrwała połowa. Sowiecka kolektywizacja i komasacja gruntów unicestwiła drugą połowę do tego stopnia, że starta została z powierzchni ziemi nie tylko osada ale też jej nazwa i pamięć o jej istnieniu. Ta ostatnia niekiedy przetrwała ale oznacza już całkiem coś innego, jak w Bołądziu, skupisko rozlatujących się kołchozowych hangarów. Zaścianki, które ocalały też chylą się do upadku, ponad stuletnie drewniane domy rozpadają się a ich mieszkańcy to prawie wyłącznie ludzie w wieku powyżej siedemdziesięciu, emeryci i renciści, w przeważającej części kobiety. Młodych jak na lekarstwo bo na Litwie rolnictwo dziś się nie opłaca a sklepach sprzedają jajka i mleko importowane z Polski. Młodzi pracują w Wilnie albo w Irlandii, ziemia jednak nie leży odłogiem. Z trudem odzyskana za niepodległej Litwy nadal jest skarbem. Dopóki mogą pracują na niej starzy, dawnym zaściankowym sposobem pomagają sobie po sąsiedzku, choć o swych rodowodach szlacheckich mówią niechętnie, zasłaniają się niepamięcią. A jeśli już to mówią z przekąsem, żartobliwie, lekceważąco. Szybko wychodzi tego przyczyna, sowiecki trening strachu, bo przecież szlachta to było wstecznictwo i klasa skazana na zagładę.

– Za to mogli nawet wywieźć – mówi Stanisława Tereszkiewicz z Jurszyszek i wspomina historię pięknej Narbuttcianki mieszkającej w pobliskim dworze, jeżdżącej konno po polach, którą enkawudziści zabrali i słuch o niej zaginął.

Nie rezygnujemy jednak i brniemy coraz dalej w głąb przestrzeni i czasu, zbaczamy z szosy głównej, brniemy przez mszary i rojsty, gubimy się na pylistych, nieprzejezdnych

gościńcach, leśnych, ślepych traktach, pośród opuszczonych, rozlatujących się domów. Aż wreszcie otrzymujemy to czego szukamy:

– „Jestem ze szlachtów” niespodziewanie ogłasza Helena Bliźniewicz z zaścianka Giejsmonty po którym pozostała jedna zagroda w której mieszka ona i dogorywający mąż..

Drążę z radości i dalej pytam o rodzinne papiery, fotografie przedwojenne dokumenty własności.

Wszystko popalone, zniszczone ze strachu przed szlachectwem. – Za to można było pójść na Sybir tłumaczy pani Helena a teraz to by się przydało, łatwiej można by było ziemię odzyskać – ubolewa pani Helena – ale tato wszystko to rzucił do ognia jak enkawudziści szli do niego od Ejszyszek.

I od tej pory w zakolach Solczy i Wersoki coraz liczniej objawiają się szlachcianki, bo szlachciców prawie jak na lekarstwo, pomarli od wojny, chorób, ciężkiej pracy w kołchozach, zaginęli na stepach i tundrach Wschodu. Mają po osiemdziesiąt i więcej lat, skore do uśmiechu twarze i smukłe sylwetki, żywe umysły i dobrą pamięć. Prosta,zdrowa dieta i intensywny wysiłek na świeżym powietrzu zrobiły swoje cuda. Szlachcianki z Wileńszczyzny dożywają godnie swoich lat po dziesięcioleciach zmagań z sowiecką rzeczywistością. I chętnie wspominają młodość.

Najstarsze z nich były już dorosłe przed wybuchem ostatniej wojny, dobrze pamiętają tamte czasy radosnego, wolnego życia. Nie było dobrobytu ale nikt nie głodował, ludzie sobie pomagali a obyczaje szlacheckie jeszcze nie wymarły i były skrupulatnie przestrzegane. Dlatego Helena Wiercińska z Taboryszek (ur.1920) wspomina, że gdy tuż przed nadejściem „pierwszego sowieta” pracowała jako kelnerka w barze piwnym prowadzonym przez jej ojca, zajęcie to nie spodobało się jej ciotkom. – Będą cię nazywać „piwną panienką” – ostrzegały planując jej dobrą czyli szlachecką partię. Zrezygnowała, choć praca w wesołym towarzystwie jej się podobała i poszła na kurs krawiecki, nauczyła się modnego szycia. I wyszła za mąż za kawalera bez szlacheckiego rodowodu. Wkrótce okazało się, że dzięki temu mezaliansowi i rzemieślniczej specjalizacji uratowała życie własne i dzieci. Bo gdy przewaliła się wojna i sowieci na dobre umocnili się na Litwie a NKWD wywiozła męża na Workutę, groziła jej, jak większości tamtejszych ludzi przymusowa praca w kołchozie. Miała już wówczas trójkę małych dzieci a za codzienną, wyniszczająca fizycznie pracę w kołchozie, płacono wówczas w naturze, kilka kilogramów ziarna na miesiąc. Dla Wiercińskiej to musiało skończyć się to tragedią. Wtedy przypomniała sobie o kursie modnego krawiectwa. Pomimo biedy pojawiło się na to zapotrzebowanie. Bo wraz z sowieckimi oficerami, urzędnikami, specjalistami, predsiedatielamiprzybyły również na Wileńszczyznę ich żony. A te spragnione były zachodnich, strach powiedzieć „burżuazyjnych” nowinek. I dla nich szyła Wiercińska modne stroje z przedwojennych wykrojów dalekie od sowieckiej urawniłowki. Miała z tego utrzymanie i co ważniejsze „modne żony” załatwiły jej zwolnienie z pracy w polu. Skoro miała szyć nie mogła ciągnąć pługa ani brony. Wystarczyło więc aby któraś z nich w nocy szepnęła do mężowskiego ucha w sprawie Wiercińskiej a sprawa była załatwiona.

Gdy tak siedzimy przy okrągłym, przedwojennym stole odżywają wojenne wspomnienia i Stanisław Wierciński gdy jest już dawno po wszystkim uważa, że miał szczęście w życiu, choćby wtedy, w 1948 roku myślał inaczej gdy przyszło po niego NKWD. W polskiej partyzantce nie był kimś ważnym, kilka razy przenosił meldunki i to wcześniej gdy jeszcze była wojna. Zdradził go kolega z oddziału i do dziś nie wiadomo czy zrobił to ze strachu czy dla marnej korzyści. Wierciński miał szczęście bo wcześniej, choć był zamożnym kmieciem i nie musiał się tym zajmować, nauczył się szyć buty i dzięki temu przeżył najtrudniejsze lata na Workucie. Dzięki temu też po protekcji został operatorem kolejki w kopalni węgla w Incie. I tak doczekał amnestii po śmierci Stalina. Mógł wtedy wrócić do żony, którą zostawił z trójką dzieci i z czwartym w drodze. Dzięki zaś swym stosunkom z enkawudystami i predsiedatelami nawet za Stalina Wiercińska mogła podróżować na Workutę do męża. I później podróżowała wielokrotnie bo ustalili, że po amnestii nie powinien on wracać do Taboryszek gdzie czekała go harówka w kołchozie. Został na Workucie już jako człowiek wolny (jeśli o czymś takim mówić można w ZSRR) i podjął pracę, coraz lepiej płatną, w kopalni jako maszynista. Tak przepracował 20 lat, rodzina była zabezpieczona a dzieci dostały uniwersyteckie wykształcenie. Po powrocie do Taboryszek wiedział już, że miał podwójne szczęście bo ominął go najstraszliwszy okres rozkułaczania i kolektywizacji gdy ludzie ograbieni z ziemi i inwentarza, przypisani do miejsca zamieszkania, stali się faktycznymi niewolnikami.

Jak starożytni niewolnicy siłą własnych mięśni musieli ciągnąć radła i brony bo ich konie zabrane do kołchozowych stajni długo nie pożyły. Ten właśnie motyw zaprzęgania do pługa jak bydło często wracał szczególnie we wspomnieniach odwiedzanych przez nas kobiet. Czy dlatego, że dla tych młodych podówczas szlachcianek pamiętających życie przedwojenne było to szczególnie wstrząsające? Czy bardziej dlatego, że prawie nie natrafialiśmy na mężczyzn pamiętających tamte czasy? Faktem jest, że był to czas gdy teoretyczne rozważania stalinowskich historiozofów o możliwości istnienia w dziejach świata odrębnej epoki azjatyckiego niewolnictwa (w Azji trwać miała ona aż do wyzwolicielskiego pochodu komunistycznej armii) znalazły – zaskakujące, europejskie spełnienie w połowie XX wieku.

– Teraz to ci mogę Stasiu powiedzieć – zwierza się na zakończenie pani Regina – tylko się nie denerwuj bo nie ma już o co. Wyszłam za ciebie dlatego też, że byłeś bogaty i nie musiałam pracować w barze. Ojciec pozwolił bo patrzył na człowieka a nie na herby, wiedział też, że – dodaje z uśmiechem – w innych szlacheckich rodzinach „postarzeli panienki bo za chłopów nie wypadało”, dlatego się nie sprzeciwiał.

Stanisław też się uśmiecha bo wie, że tamten przedwojenny świat jest już tylko radosną bajką, odległym prawie nierealnym powiewem młodości, którego nikt nie potwierdzi bo świadkowie wymarli a ich wspólne życie i przetrwanie na „nieludzkiej ziemi” to zwyczajny cud.

Zdzisław Skrok c.d.n.

4 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply

      • lipinski
        lipinski :

        Niestety nie często. Ta ekspedycja kosztowała nas kilka tysięcy PLN. Na pocieszenie mogę powiedzieć, że być może jeszcze tej wiosny na Kresy ruszy nowa ekspedycja 😉 Tym razem celem będą bagna polesia i istniejące tam nadal zaścianki. Tak właśnie. Sam byłem w szoku, gdy się dowiedziałem, że tamtejsze zaścianki przetrwały do dziś w 80%. Musimy to sprawdzić, tym bardziej, że znalazł się mecenas 😉