Kogo Bóg chce zgubić, temu wpierw rozum odbiera

Czy jednak naszym sojusznikom także zależy na tym, byśmy przejęli wiodącą rolę w Europie Środkowo-Wschodniej? Nie wydaje mi się. USA będzie chciało utrzymać Niemcy jako gwaranta stabilności w Europie choćby tylko dlatego, że państwo to jest w stanie rzeczywiście ową stabilność zapewnić dzięki swoim zasobom. Dlatego Polska zawsze pozostanie marginalnym sojusznikiem, czasami tylko poklepywanym po plecach gdy potrzeba będzie zawalczyć o interesy USA w naszym regionie. A obecnie USA ma o co tu walczyć, dlatego też klepie się nas po plecach i zapewnia o wsparciu i pomocy.

Na początku trzeciego tomu „Wojny i Pokoju” Lew Tołstoj opisuje przeprawę armii Napoleona przez Niemen. Wielki francuski wódz wydaje rozkaz znalezienia brodu, by wojska mogły przejść bezpiecznie. Słysząc rozkaz, wzruszony polski oficer pyta adiutanta Napoleona, czy jemu i jego ludziom wolno będzie przeprawić się przez rzekę nie szukając brodu. Adiutant odpowiada wymijająco, że „cesarz prawdopodobnie nie będzie niezadowolony z tego nadmiaru gorliwości”. Ułani rzucają się do wody, spadają z koni i toną, choć zaledwie kawałek dalej jest bród, którym mogliby przejść bezpiecznie. Napoleon zaś nawet nie zwraca uwagi na poświęcenie Polaków. Potem przyznaje jedynie polskiemu pułkownikowi Legie Honorową. Quos vult perdere-dementat– komentuje całą sytuację Tołstoj.

ZOBACZ TAKŻE: Rusofobia – potężna broń Kremla

Scena ta dobrze oddaje stosunek jaki Polacy mają od wieków do swoich sojuszników i jak wiele są w stanie poświęcić z wdzięczności za jeszcze niespełnione obietnice. Niejednokrotnie stawało się to przyczyną zguby i upadku politycznych planów osnutych właśnie na owych zapowiedziach.

Gdzie dwóch, tam zdrada!

Dla Polski, jako kraju położonego pomiędzy Niemcami a Rosją, imperatywem w polityce zagranicznej było od dawna utrzymywanie sojuszu, który pomógłby zbalansować sytuacje wynikłą z niefortunnego położenia kraju. Jako że na południe od Polski nie istnieją żadne inne względnie silne organizmy państwowe dlatego ratunku rządzący naszym krajem politycy szukali zwykle na zachodzie. Po utracie niepodległości w 1795 roku oczy Polaków zwróciły się na Francję, zwłaszcza po dojściu w niej do władzy Napoleona. Ale przecież już wtedy dobrze znaliśmy naszych „sojuszników”. Francuzi bowiem, jako gwaranci naszej niepodległości na mocy traktatu oliwskiego z 1660 roku powinni byli przeciwstawić się I rozbiorowi. Tymczasem już hrabia de Vergennes – minister spraw zagranicznych Ludwika XVI, uznał nasz kraj za wyłączną strefę wpływów Rosji. Nadzieję wiązaliśmy z Napoleonem, który jako rewolucjonista podbijający kolejne kraje w imię wolności (pod taką właśnie ideą zamaskowano kolejną emanację francuskiego imperializmu) spodobał się młodym liberalnie nastawionym Polakom, którzy tłumnie garnęli się w jego szeregi. Walczyli potem o wolność tłumiąc powstania przeciwko Francuzom na Haiti czy w Hiszpanii, by w końcu ginąć w śniegach Rosji podczas dramatycznej kampanii roku 1812. Wszystko to za mglistą obietnicę restauracji Polski, której jedyną namiastką było Księstwo Warszawskie.

ZOBACZ TAKŻE: Udajmy, że istniejemy gdzie indziej

Takich przykładów w naszej historii znaleźć można jeszcze wiele. Prawdą jest, że wielokrotnie Polacy podejmowali walkę o swoją niepodległość i interesy bez strachu. Niestety bardzo często gubiła nas zbytnia ufność w sojuszników i w to, że poświęcą swoje interesy dla naszych. Tymczasem historia naszych sojuszy to historia zdrady. Należy się zastanowić, czemu nawet obecna władza z uporem wierzy w zapewnienia naszych zachodnich sojuszników, że w razie ataku na nas rzucą się by nas bronić. Przecież sojusze są silne tylko na tyle, na ile silne są wspólne interesy. Interesy Polski są jasne – zachowanie niepodległości i suwerenności oraz powiększanie swojej roli w regionie. Tylko poprzez umacnianie się i dążenie do bycia liderem możemy zapewnić sobie niezależność od Niemiec i dobrą pozycję do negocjacji z Moskwą. Czy jednak naszym sojusznikom także zależy na tym, byśmy przejęli wiodącą rolę w Europie Środkowo-Wschodniej. Nie wydaje mi się. USA będzie chciało utrzymać Niemcy jako gwaranta stabilności w Europie choćby tylko dlatego, że państwo to jest w stanie rzeczywiście ową stabilność zapewnić dzięki swoim zasobom. Dlatego Polska zawsze pozostanie marginalnym sojusznikiem, czasami tylko poklepywanym po plecach gdy potrzeba będzie zawalczyć o interesy USA w naszym regionie. A obecnie USA ma o co tu walczyć, dlatego też klepie się nas po plecach i zapewnia o wsparciu i pomocy. Oczywiście w ramach „zadośćuczynienia” naszym sojusznikom musimy godzić się na wysyłanie własnych wojsk na Bliski Wschód (Polska może być przecież wspaniałym buforem przed islamistami, którym łatwiej będzie dokonać zamachu w Warszawie niż w Waszyngtonie), a także utrzymywać nieprzejednaną postawę wobec Rosji. W zamian za to otrzymamy bazy, do których utrzymania będziemy musieli najprawdopodobniej dorzucić się z własnej kieszeni.

O ile zechcą

Stacjonujące w naszym kraju wojska NATO bez wątpienia byłyby pewnym wsparciem w wypadku ewentualnej ofensywy ze wschodu. Decydenci powinni jednak zadać sobie najpierw pytanie czy do takiego ataku w ogóle może dojść. Często mówi się o tym, że obecnie najgroźniejsza jest „wojna poniżej granicy wojny” czyli agresja hybrydowa. Polska jest jednak na tyle dużym i dobrze zorganizowanym, a także o czym nie możemy zapominać, jednolitym etnicznie krajem by samemu poradzić sobie z ewentualnym zagrożeniem. Natomiast inwazja na pełną skalę nie wydaje się prawdopodobna z jednego względu – nikt by na niej nie zyskał. Od sojuszników bardziej wymagać powinniśmy obecności na Bałtyku z uwagi na gazoport. W końcu Rosja, gdyby chciała uderzyć nas w czuły punkt zrobiła by to właśnie tam. Na przykład poprzez dywersję na pokładzie gazowca mającego wpłynąć do naszego portu. My natomiast, ze względu na totalną degenerację naszej marynarki wojennej nie jesteśmy w stanie temu zapobiec. Nasz rząd upiera się jednak przy bazach USA na lądzie, które mają powstrzymać pancerne zagony Putina.

Wydaje się, że przyczyną takiego zaufania może być liberalne postrzeganie ładu międzynarodowego. Choć prawicowi politycy często uznają się za realistów to w rzeczywistości z realizmem nie mają nic wspólnego, postrzegając zderzanie się interesów mocarstw jako „wojnę cywilizacji”. Jakąż to jednak cywilizacje reprezentuje USA, które jeszcze 50 lat temu było wzorem konserwatywnego państwa natomiast dziś powoli przemienia się w liberalną dystopię? I jaką cywilizację reprezentuje Rosja, w której 80 lat temu wysadzano w powietrze cerkwie a dziś władza odbudowuje je jeszcze większe i wspanialsze? Istnieją oczywiście różnice cywilizacyjne jednak w polityce nadal największym motywatorem jest swój wąsko rozumiany interes. Politykami w każdym państwie kieruje egoizm. Jedynie w Polsce jest on uznawany za coś niemoralnego i potępiany. Niestety mimo upływu dziesięcioleci nadal wielu wydaje się, że stanowimy przedmurze chrześcijaństwa i cywilizacji łacińskiej. Tyle, że owa cywilizacja wcale nie chce byśmy jej bronili.

Kończąc należy powiedzieć, że celem tego tekstu nie jest krytyka samego zaangażowania w obronę tak zwanej wschodniej flanki NATO. Jednak zajmując tak ważną geograficznie pozycję Polska powinna walczyć o coś więcej niźli tylko obecność obcych wojsk. Nie powinniśmy zabiegać o amerykańskie bazy lecz oferować Ameryce możliwość ich rozmieszczenia. W końcu to działanie w ich interesie, pokazujące Rosji że lepiej jest stanąć po stronie USA niż Chin w nadchodzącym, prawdopodobnym konflikcie. Proszenie o sojusznicze wsparcie niejednokrotnie w naszej historii kończyło się głębokim zawodem. Parafrazując słowa Wolanda z „Mistrza i Małgorzaty” należy powiedzieć naszym politykom – Niech państwo nigdy nikogo i o nic nie proszą! Nigdy i o nic, tych zwłaszcza, którzy są od państwa potężniejsi. Sami zaproponują, sami wszystko dadzą.

O ile oczywiście zechcą.

Jan Sosnowski

2 odpowiedzi

Zostaw odpowiedź

Chcesz przyłączyć się do dyskusji?
Nie krępuj się!

Leave a Reply